Burza w Sejmie ws. prezydenckich projektów ustaw o sądownictwie. Jacek Żakowski: po co się męczyć?
"Totalna opozycja osamotniona - przed Sejmem pustki, Polacy są za reformą sądownictwa" - głosił w środę wieczorem pasek TVP Info. Tak się złożyło, była to prawda. Sondaże pokazują, że chcemy reformy i że nie chcemy zmian, jakie proponował PiS. A jakie dziś proponuje - nikt nie wie. Gdyby przyszło 100 tysięcy osób, widzowie TVP Info zapewne przeczytaliby dokładnie ten sam pasek i decyzja sejmowej większości też by się nie zmieniła. Więc po co się męczyć?
Pytanie "po co się męczyć" przez wiele godzin wisiało nad sejmową debatą na temat prezydenckich ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, których ostatecznej treści posłowie ani widzowie nie znali. Pierwszy raz w dziejach III RP (a może pierwszy raz w dziejach parlamentaryzmu w ogóle?) posłowie stoczyli niebywale zażartą, wielogodzinną bitwę, która była czystej krwi politycznym teatrem - nie było pewne, czego dotyczyła i na nic nie mogła mieć wpływu. Wszyscy doskonale wiedzieli, że kiedy prezes ostatecznie dogada się z prezydentem, to - cokolwiek w tych ustaleniach będzie - zostanie przez PiS uchwalone. Prawa strona Sejmu głosuje jedną ręką i jest to ręka prezesa.
Wyjątkowo okrutne widowisko
Tym razem PiS nawet nie próbuje udawać, że coś zależy od Sejmu. Brutalną polityczną walkę toczyli więc bezsilni z bezwolnymi. Cała polityczna wola oraz siła opuściła salę obrad, gdy opuścił ją prezes. Nawet trudno się dziwić, że ławy rządu i pisowskiej większości były niemal puste, skoro wszystkie - wciąż jeszcze w istotnej części nieznane - decyzje zapadły już przecież gdzie indziej i kiedy indziej.
Różnica między posłami władzy i opozycji polegała na tym, że jedni in blanco karnie podporządkowali się nieznanym im ustaleniom prezesa z prezydentem, a drudzy próbowali bronić resztek demokracji oraz rządów prawa przed zagrożeniem, które wydaje się być fundamentalne, a dla ustroju konstytucyjnego ma charakter śmiertelny, ale w szczegółach pozostaje nieznane.
Politycznie było to wyjątkowo okrutne widowisko. Szczególnie okrutne zapewne dla Zofii Romaszewskiej, która domagając się praworządności oraz demokracji, razem z mężem dużym osobistym kosztem zapisała w PRL ładną opozycyjną kartę. Teraz cały swój biograficzny patriotyczny dorobek Romaszewska wyrzuciła na śmietnik, pozwalając mianować się twarzą prezydenckich projektów znoszących rządy prawa, a faktycznie także demokrację.
Jest jakieś ponure okrucieństwo w tym, że to właśnie Zofia Romaszewska, która w lipcu zademonstrowała, iż doskonale rozumie, jak groźne dla demokracji i praworządności są projekty Ziobry, teraz musiała publicznie przekonywać widzów, że parlament powinien uchwalić praktycznie te same projekty z nieistotnymi, kosmetycznymi zmianami. Tylko pozornie było to jednak okrucieństwo zbyteczne - podobnie, jak cała debata.
Zobacz też: Co dalej z reformą sądów? Wyjaśniamy
Czy nie zastanawia Państwa, dlaczego ta debata (toczona przy pustych rządowych i pisowskich ławach) musiała się odbyć, a Zofia Romaszewska musiała się w niej razem z prezydentem umoczyć? Nie chodziło przecież o wymogi regulaminu Sejmu, zasady parlamentaryzmu, ani żadne inne tego rodzaju relikty poprzedniej epoki, w której polską polityką rządziła jeszcze Konstytucja. Po symbolicznych, pięciominutowych wystąpieniach klubowych PiS mógł zgłosić wniosek o zamknięcie debaty i o niezwłoczne przejście do drugiego czytania, przegłosować te wnioski, szybko zaproponować poprawki, które zaakceptował prezes, przegłosować je i uchwalić całość, jakkolwiek by brzmiała. Dlaczego więc musiał odbyć się ten przygnębiający spektakl symulujący parlamentarną debatę?
Cała legalizacja domykającego skok władzy na wymiar sprawiedliwości przejęcia KRS i SN mogła zająć godzinę albo jeszcze mniej. Byłoby po krzyku, nim pacjent by się zorientował, co PiS mu amputuje. Posłowie PiS nie pytają przecież, co zawiera, lub co ma ostatecznie zawierać ustawa, gdy prezes każe na nią głosować. A jednak "krwawy bój" musiał się w sali sejmowej toczyć godzinami, gdy prezes zapewne już w domowych pieleszach oglądał rodeo, spokojnie głaszcząc kotka. Więc po co to wszystko?
Obawy Jarosława Kaczyńskiego
Argument, że długotrwała debata musiała się odbyć z jakichś formalnych względów (np. regulaminowych lub konstytucyjnych) jest trudny do obrony. Regulamin Sejmu PiS mógł zmienić od ręki, a zarzut proceduralnej niekonstytucyjności koledzy sędzi Przyłębskiej odrzuciliby bez najmniejszych skrupułów. Podobnie jak każdy inny niezgodny z wolą prezesa. Obawa, że "zagranica" zakwestionuje jakość polskiej demokracji też raczej w grę nie wchodzi. Zagranica ma w sprawie pisowskich rządów mocno ugruntowany pogląd i już się o stanie polskiej demokracji jasno wypowiedziała w głośnej uchwale Parlamentu Europejskiego. Gorzej być nie może.
Lęk przed reakcjami ulicy pewnie się pojawił i zapewne to on sprawił, że większość posłów PiS - na czele z prezesem - ewakuowała się z Sejmu najprędzej jak mogła. Ale im krótsza by była debata, tym mniej czasu miałaby opozycja na skrzyknięcie ludzi. Zresztą demonstrację pod Sejmem już wcześniej zapowiedziano na czwartkowy wieczór, gdy PiS planował głosowania, a ogólnopolskie demonstracje pod siedzibami sądów zapowiedziano na piątkowy wieczór, więc żadnych realnych powodów do strachu przed środową blokadą kompleksu sejmowego nie było.
Po co więc to całe marnowanie czasu na próżne parlamentarne gadanie? Odpowiedzi - chyba nie całkiem świadomie - udzielił Stanisław Piotrowicz - pisowska twarz procesu demontowania demokratycznych rządów prawa w Polsce. To on, w odpowiedzi na powracający w debacie zarzut niszczenia demokracji, wyciągną z Wikipedii i odczytał z sejmowej trybuny definicję mówiącą, iż demokracja to ustrój oraz sposób sprawowania władzy, realizujący wolę większości obywateli. PiS dobrze wie z rozmaitych sondaży, że zmiany w sądownictwie, których domaga się prezes i które aktywnie współtworzy prezydent, nie są zgodne z wolą większości Polaków. Prezes zdaje sobie sprawę, że argumenty jego propagandowej machiny trafiają tylko do pisowskich wyborców wiernych pisowskim mediom i nawet wśród nich nie wszystkich przekonują. Spodziewa się więc kolejnej fali społecznego sprzeciwu. To ewentualność masowego społecznego protestu niepokoi PiS, a nie bezskuteczny parlamentarny opór opozycji.
Na zdjęciu: Stanisław Piotrowicz podał w Sejmie definicję demokracji.
To obawy prezesa przed kolejnymi falami społecznego sprzeciwu sprawiły, że TVP Info baczniej niż sejmowym obradom przyglądała się grupkom zgromadzonym przed Sejmem. Poprzednia, lipcowa, fala nastraszyła PiS, a zwłaszcza prezesa, a prezydenta zachęciła lub nawet skłoniła do skorzystania z weta. Prezes chce zrobić wszystko, co się da, by to się nie powtórzyło. A najlepszym sposobem złagodzenia protestów jest ich rozwodnienie przez rozciągnięcie całej procedury w czasie. Ludzie nie będą przecież tygodniami stali na ulicach. Zwłaszcza o tej porze roku.
Środowa debata o prezydenckich projektach, którą PiS całkiem olał i której nawet prezydent nie zaszczycił swoją obecnością, służyła głównie rozmyciu skoku na sądy. Nie wiadomo o czym (bo ostateczny kształt projektów nie jest znany). Nie wiadomo po co (bo tak czy siak projekty mają trafić do komisji). Nie wiadomo w jakim charakterze (bo weta nie były jeszcze rozpatrywane i może PiS je obali, a wtedy prezydenckie projekty są bez sensu). W takiej sytuacji zwykłym ludziom trudno się zmobilizować do wyjścia na ulice. A opozycyjnym posłom też trudno debatować. Tę niezborność łatwo pokazać jako dowód absurdalności "totalnej opozycji", by w ten sposób osłabić skłonność do protestowania na przyszłość - przy okazji trochę ośmieszając również prezydenta, który nadął się, napiął, zawetował, zgłosił swoje projekty - i proszę. Cała para w gwizdek. Nie warto się męczyć.
To jest - trzeba przyznać - dość sprytna socjotechnika. Ale ci, którzy wciąż chcą w Polsce realnej demokracji, w żadnym razie nie mogą jej ulegać. Prezes jest jaki jest, ale jednak bacznie obserwuje społeczne reakcje i je odreagowuje. Wbrew pozorom nic nie jest jeszcze stracone ostatecznie. Jeżeli w piątek o 19.00 pod sądami zbiorą się tłumy Polaków, nie jest wykluczone, że PiS się jeszcze cofnie. Ale jeśli tym razem będzie nas tylko garstka, zostanie nam tylko ponura refleksja o kolejnej porażce polskiej demokracji, podtrzymywanie demokratycznych iskierek, bezsilne protestowanie, czekanie na kolejny cud wielkiego przebudzenia, które Polakom zdarza się od czasu do czasu.
Jacek Żakowski dla WP Opinii