Zapaliła się na stole operacyjnym. "Przeżyłam horror"
Patrzyłam na lekarza i nie docierało do mnie, co mówi. Ciężki szok powoli przechodził w niedowierzanie. Naprawdę paliłam się na stole operacyjnym?
- 60-letnia Halina Bratek trafiła do zakopiańskiego szpitala ze złamaną nogą. Wyszła z niego z nogą zespoloną, ale dotkliwie poparzoną. Podczas operacji doszło do "pożaru".
- Szpital uważa, że tak czasami bywa – żadnych błędów nie popełniono. Jeden z tamtejszych lekarzy twierdzi, że była to jedna z jego największych porażek terapeutycznych w karierze.
- Ubezpieczyciel najpierw odmówił wypłaty jakiegokolwiek zadośćuczynienia poparzonej pacjentce. Po złożeniu reklamacji przez prawniczkę kobiety oraz otrzymaniu pytań z Wirtualnej Polski – zmienił zdanie.
Tekst: Patryk Słowik, Dariusz Faron
- Zapaliłam się w tym miejscu, na podudziu. Jeszcze niedawno dobrze widać było ślady. A niżej, tutaj, miałam normalnie dziurę.
60-letnia Halina Bratek z Tychów siada na krześle w salonie i wskazuje na oparzenia. Ma też zdjęcia, zaraz pokaże. Niski głos, zza okrągłych okularów spoglądają ciemne oczy. Halina jest logistą w polskim oddziale międzynarodowej korporacji. Lubi konkret, bez owijania w bawełnę.
Dokładnie opowie, jak było.
Zły krok
Całe nieszczęście zaczęło się od kawy.
We wrześniu 2023 r. pojechała z grupą przyjaciółek na weekend do Zakopanego. W sobotę chodziły po górach i trochę się zaziębiła. Dlatego następnego dnia odpuściła jogę. Pomyślała, że poczeka na dziewczyny przy cappuccino. Kawiarnia była dosłownie kilkadziesiąt metrów od ich kwatery w Murzasichlu.
- Padał deszcz, a podjazd był wysypany kamieniami. Lewa noga nagle odjechała i się wykręciła. Usiadłam na niej ciężarem swojego ciała. Poczułam ogromny ból. I zobaczyłam wystającą kość - opowiada.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Koleżanki akurat wracały z jogi. Zobaczyły ją siedzącą na kamieniach. Zdezorientowany wzrok, blada jak duch. Wydukała tylko: złamałam nogę, zaraz zemdleję.
I faktycznie po chwili straciła przytomność. Zaniosły ją do pokoju, zdjęły spodnie, ocuciły wodą. Telefon na pogotowie. Przyjechali, popatrzyli: złamanie kości piszczelowej z przemieszczeniem.
W zakopiańskim szpitalu powiedzieli, że trzeba jak najszybciej operować. Zastanawiała się, czy nie szukać placówki na Śląsku. Lekarz podpowiedział, że skoro nie ma czasu do stracenia, on by został.
Została.
Tego samego dnia wieczorem zawieźli ją na blok operacyjny.
- Nie czułam strachu. Swoje już przeżyłam, poza tym nie jestem panikarą. Myślałam, że wszystko jest pod kontrolą. Pamiętam jak przez mgłę, że po zabiegu, gdy byłam półprzytomna, pielęgniarka dopytywała, czy mam czucie w nodze. Nie miałam.
Dali mi silne leki przeciwbólowe.
Następnego dnia koło południa całkiem się przebudziłam. Szpitalna sala. Chyba wszystko OK. Noga zabandażowana. Ale dlaczego od kolana w dół grubym bandażem? Zapytałam o to lekarza, który zjawił się przy łóżku.
- Została pani oparzona.
- Jak to?!
Zawieźli mnie na zmianę opatrunku. Odwijają - szok. Noga okropnie poparzona. Od lekarza usłyszałam, że "nastąpił samozapłon". Znowu zrobiłam wielkie oczy. Nie docierało do mnie, co mówi.
W międzyczasie córka koleżanki, z którą byłam w Zakopanem, zainteresowała się moją sprawą. Jest fizjoterapeutką. Powiedziała przez telefon, że pewnie zostałam poparzona narzędziami do koagulacji. W Zakopanem początkowo nikt nie mówił o szczegółach. Jak gdyby nic poważnego się nie stało.
Nic z tego nie rozumiałam.
Sama zapaliłam się na stole operacyjnym?
"Pożar" na stole
To, co mówi Halina Bratek, znajduje potwierdzenie w dokumentacji medycznej. Z tym zastrzeżeniem, że trudno mówić, by Bratek zapaliła się sama.
24 września 2023 r. została przyjęta do Szpitala Powiatowego im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem na oddział ortopedii. Rozpoznanie: złamanie podudzia lewego.
Zasada w szpitalu jest taka, że pacjent jest przyjmowany i operowany następnego dnia. Tu jednak po konsultacji z dyżurnym anestezjologiem zapada decyzja, by operować w trybie pilnym.
Formalnie, językiem medycznym, zabieg polega na repozycji i zespoleniu złamania piszczeli gwoździem śródszpikowym i czterema śrubami.
Mówiąc wprost - dla lekarzy to złamanie, jakich wiele, nic nadzwyczaj skomplikowanego.
Halina Bratek trafia na stół operacyjny, zespół operacyjny przystępuje do pracy.
Pojawia się jednak problem: zapala się płyn dezynfekcyjny po zastosowaniu elektrokoagulacji (to procedura zamykania naczyń krwionośnych przy wykorzystaniu prądu o wysokiej częstotliwości).
Skóra podudzia zostaje oparzona.
"Zabieg operacyjny powikłany oparzeniem termicznym II/III stopnia podudzia lewego spowodowany użyciem płynu do mycia chirurgicznego miejsca operowanego Braun Softasept N barwiony oraz narzędzia do elektrokoagulacji" - wskazuje się w karcie informacyjnej pacjentki.
Poparzeniu uległo 8 proc. powierzchni ciała. 6 proc. to poparzenia III stopnia, 2 proc. - poparzenia stopnia IIb.
Skala poparzeń jest czterostopniowa. Im dotkliwsze poparzenie, tym wyższy numer (czyli poparzenie IV stopnia jest znacznie dotkliwsze niż I).
III stopień przekłada się już na uszkodzenie tkanek głębokich skóry - dochodzi do martwicy, trzeba operacyjnie usunąć tkanki i dokonać przeszczepu zdrowych z innych części ciała.
Zakopiański szpital, od razu po sytuacji zaistniałej na bloku operacyjnym, wystawia tzw. kartę zdarzenia niepożądanego. Jako przyczynę zdarzenia wskazuje w niej "prawdopodobnie nie do końca wyschnięty płyn dezynfekcyjny użyty do umycia pola operacyjnego".
W notatce lekarskiej, sporządzonej kilka miesięcy po zdarzeniu, jeden z lekarzy pisze: "Przypadek ten był szeroko i dokładnie analizowany w gronie personelu lekarskiego Oddziału Ortopedii tutejszego Szpitala. Dla mnie osobiście jest jedną z największych porażek terapeutycznych w mojej dotychczasowej karierze chirurgicznej (a wykonałem dotychczas kilkaset podobnych operacji).
Krzyk bólu
Nie chciała leżeć bezczynnie. Znalazła numer do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich, przesłała im zdjęcia. Oddzwonili, że chcą porozmawiać z lekarzem prowadzącym. Ale ordynator z Zakopanego, relacjonuje Halina, stwierdził na obchodzie, że "tu też są specjaliści i poradzą sobie z problemem".
Kolejna zmiana opatrunku. Kilku lekarzy stoi nad Haliną. Córka Ula, która przyjechała w odwiedziny, robi zdjęcia oparzeń. Wracają do szpitalnej sali, zaraz zjawia się jeden z doktorów. Czy córka przesłałaby mu te zdjęcia?
Na chwilę znika. Znowu wraca.
- Wieziemy panią na oparzeniówkę do Krakowa.
- Kiedy?
- Zaraz. Proszę się spakować.
Pierwszego dnia w Szpitalu Specjalistycznym im. Ludwika Rydygiera w Krakowie przeszła kolejną operację - przeszczep skóry.
Do tej pory Halina Bratek miała już trzy zabiegi operacyjne w krakowskim szpitalu związane z leczeniem oparzenia. Pięciokrotnie była też konsultowana w tamtejszej poradni chirurgii plastycznej.
- Przy zmianie opatrunków też dawali mi narkozę, tyle że słabszą. Budziłam się na sali operacyjnej. Bez znieczulenia bym nie wytrzymała. Raz lekarze zaczęli zdejmować bandaże, zanim pani anestezjolog podała środek znieczulający. Wrzasnęłam z bólu - opowiada Halina.
- Kiedy mogłam już spuścić nogę, myślałam, że mi ją rozerwie. Tak wszystko pulsowało - dodaje.
Coś za coś
Gdy Halina Bratek doszła do siebie zdrowotnie, uznała, że za wszystkie cierpienia należy jej się odszkodowanie i zadośćuczynienie. Nie było przecież tak - uznała - że idąc do szpitala ze złamanym podudziem, wyjdzie z mocno poparzoną nogą, a skutki poparzenia będzie odczuwać do dziś.
Bratek trafiła do Jolanty Budzowskiej, radczyni prawnej specjalizującej się w sprawach medycznych. Budzowska wystąpiła w jej imieniu do zakładu ubezpieczeń ubezpieczającego szpital z wezwaniem.
Bratek wskazała, że chce otrzymać łącznie 345 tys. zł tytułem zadośćuczynienia oraz 6311,03 zł tytułem odszkodowania - za poniesione wydatki. PZU, ubezpieczające szpital, 2 kwietnia 2024 r. jednak stwierdziło, że nie może nic przyznać.
Powód: lekarz konsultant uznał, że nie doszło do popełnienia błędu medycznego. Nie było też - w ocenie ubezpieczyciela - żadnej niestaranności, niedopełnienia obowiązków, postępowania niezgodnego z aktualną wiedzą medyczną.
Zapalenie się pacjentki na stole należy zaś uznać za "powikłanie prawidłowo przeprowadzonego zabiegu". Innymi słowy, pacjent trafiający na stół operacyjny ze złamaną nogą powinien liczyć się z tym, że wyjdzie ze szpitala z nogą zespoloną, ale oparzoną.
- Odmowna decyzja w sprawie pani Bratek była w mojej ocenie kuriozalna. Trudno przecież uznać, że pożar na stole operacyjnym na skutek pozostawienia łatwopalnej substancji, i w konsekwencji poparzenie pacjentki, to normalne powikłanie i każdy pacjenta powinien się liczyć z takim ryzykiem - uważa Jolanta Budzowska, pełnomocniczka poparzonej kobiety.
Jestem kaleką
- Czytałam pismo odmowne trzy razy. Kolejny szok i absurd, który trudno przetrawić - mówi Halina Bratek. - Wyrządzono mi krzywdę, a usłyszałam, że nic takiego się nie stało. Dlatego będę walczyć o sprawiedliwość.
11 października 2023 r. wróciła do domu. Jej mieszkanie zmieniło się w salę rehabilitacyjną: rozłożona karimata, maty, piłki, taśmy.
– Na początku psychicznie było bardzo ciężko. Mieszkam sama. Córka ma swoje obowiązki. Pomaga mi, ale przecież się nie przeprowadzi. Budziłam się w środku nocy i dosłownie skakałam na jednej nodze do toalety. Mięśniom brakowało siły, więc serce wyskakiwało z klatki piersiowej. Horror. Od razu świeciłam światło, bo jakiś taki strach – opowiada.
Najlepsza przyjaciółka, Marzena, pomaga jej przy zmianie opatrunków. Obie są zgodne: od początku była masakra. Z nogi lał się biały płyn, który żółkł. Najpierw trzeba moczyć nogę, potem nałożyć specjalny żel, zabandażować. I tak dwa razy dziennie.
Pod ławą Halina ma dwa duże kosze leków. Waciki, gazy, opatrunki żelowe. - Jedna maść kosztuje 50 zł, a wystarcza na dwa razy. Zbieram wszystkie rachunki.
Halina podciąga szorty i pokazuje na udo. - Stąd pobrali mi skórę. Ścięgno Achillesa było całkowicie na wierzchu. Podobno miałam szczęście, że przeszczep od razu się przyjął.
W styczniu zaczęła chodzić o kulach. Cieszyła się, że może być na mszy za męża, który zmarł w zeszłym roku. Ale o powrocie do pełnej sprawności nawet jeszcze nie pomyślała.
- Jestem kaleką. I ciągle czuję ból. Mam wrażenie, że pod tym względem jest gorzej niż kiedyś, bo z czasem wróciło czucie. Stawiając stopę, muszę zaczynać od pięty. Nie jestem osobą, która się załamuje. Ale żal ciągle we mnie siedzi - mówi Halina.
- Co się stało, to się nie odstanie. Rozumiem to. Jednak ktoś powinien przyznać się do błędu. Cała historia jest dla mnie po prostu upokarzająca. W dokumentach czytam, że doszło do powikłania po prawidłowo przeprowadzonym zabiegu.
- A przecież to było ewidentne niedbalstwo.
Zmiana stanowiska PZU
Jolanta Budzowska odwołała się od decyzji ubezpieczyciela – na razie w formie reklamacji. Wirtualna Polska wysłała pytania do szpitala oraz PZU.
Szpital, w największym uproszczeniu, poinformował nas, że z jego strony wszystko było w porządku. Podkreślono, że błędu medycznego nie było. Było zdarzenie niepożądane - ale"w trakcie każdego zabiegu może dojść do zdarzenia niepożądanego".
Na pytanie, czy wszyscy pacjenci trafiający na blok operacyjny zakopiańskiego szpitala powinni liczyć się z tym, że po wykonaniu operacji część ich ciała będzie poparzona w III stopniu - szpital odpowiedział ogólnikowo, że pacjenci są informowani o możliwych powikłaniach i podpisują stosowną zgodę na wykonanie zabiegu operacyjnego.
W skrócie: wyszło kiepsko, ale to niczyja wina.
Co jednak ciekawe, swoje stanowisko zmienił PZU.
Biuro prasowe ubezpieczyciela poinformowało nas, że analiza dokumentacji w toku rozpatrywania reklamacji spowodowała, że "PZU pozytywnie rozpatrzył reklamację, uwzględniając roszczenia Poszkodowanej".
Tu wyraźnie zaznaczmy: ubezpieczyciel w tym momencie uznał, że coś należy wypłacić. Niekoniecznie tyle, ile oczekuje Halina Bratek. Ubezpieczyciel z prawniczką rozpoczną negocjacje. Jeśli się dogadają, sprawa się zakończy. Jeżeli nie, trafi zapewne do sądu.
- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zbieżność czasowa zmiany decyzji na korzystną na poszkodowanej pacjentki z momentem, kiedy postanowiła ona podzielić się swoją historią z Wirtualną Polską, nie jest przypadkowa - zauważa mec. Jolanta Budzowska.
I mówi, że sprawa Haliny Bratek to dowód na to, że warto walczyć.
Zdaniem prawniczki w sprawach dotyczących odpowiedzialności za nieprawidłowe leczenie na ogół jest to droga przez mękę. Zakłady ubezpieczeń robią wszystko, by utrudnić życie poszkodowanym pacjentom. Niezwykle rzadko zdarza się, żeby decyzja zapadła w ciągu 30 dni od zgłoszenia szkody.
- Na porządku dziennym są decyzje odmowne nawet wtedy, gdy orzecznicy powołani przez ubezpieczyciela przyznają, że leczenie było nieprawidłowe. Wszystko to – w mojej ocenie – po to, by maksymalnie zniechęcić poszkodowanego pacjenta do wystąpienia na drogę sądową. Kiedy jednak pacjent w takiej sytuacji się nie podda, wygrana w sądzie jest więcej niż prawdopodobna - uważa Jolanta Budzowska.
Długa droga
15 maja Halina miała kolejną wizytę u lekarza. Cały czas rehabilituje się dwa razy dziennie. Terminy do chirurga plastycznego są dopiero na październik.
- Wiem już, że zdarzają się podobne przypadki. Jednak ciągle nie chce mi się wierzyć, że przeszłam przez to wszystko. Przede mną długa droga, by wrócić do zdrowia.
Rehabilitacja idzie jak po grudzie. - Noga cały czas jest czerwona. Podejrzewają alergię. Nie wiedzą, co ze mną zrobić. Dostałam skierowanie na oddział, żeby wykonać dokładniejsze testy. Jeśli jestem uczulona na stop tytanu, to nie wiem, co zrobię. W tym stopie jest cała tablica Mendelejewa - tłumaczy.
Podłamała się, ale tylko na chwilę. Szybkim ruchem dopija kawę i ostrożnie podnosi się z kanapy. Zapewnia, że cierpliwości jej nie zabraknie. I w walce o powrót do zdrowia, i tej z ubezpieczycielem.
- Mam pełną świadomość, że trochę to potrwa. To nic. Jestem gotowa.
Dariusz Faron i Patryk Słowik są dziennikarzami Wirtualnej Polski