Wybory USA. Kto wygra? Dlaczego liczenie głosów trwa tak długo?
Trwa liczenie głosów w wyborach prezydenckich w USA. Obecnie najbardziej prawdopodobne wydaje się zwycięstwo Joe Bidena. O tym czy w Białym Domu zasiądzie nowy gospodarz zdecydują głosy z Pensylwanii i Nevady. Dlaczego ich liczenie trwa tak długo?
Wybory nie zostały jeszcze rozstrzygnięte w pięciu stanach USA. To Georgia, Karolina Północna, Nevada, Pensylwania i Arizona. Najważniejsze są dwa ostatnie z nich, choć zaciekły bój o prezydenturę toczy się także w Georgii, gdzie Joe Biden dynamicznie wyrównuje straty wobec swojego rywala. Na kandydata demokratów oddano 72 mln 136 tys głosów. Jego rywal otrzymał ich 68 mln 649 tys.
Wybory USA. Na czym polega problem z liczeniem głosów?
Gdyby w USA obowiązywała polska ordynacja wyborcza, byłoby już po wszystkim. Nad Wisłą w momencie, w którym kończy się głosowanie media podają sondaże exit poll, które wskazują kto prawdopodobnie zwycięży. Wiadomo, że te mogą się nieznacznie różnić od oficjalnych wyników, ale co do zasady, wysłanie ankieterów przed lokale wyborcze wystarcza, żeby poznać nowego prezydenta lub partię, która otrzymała największe poparcie.
Sytuacja w Stanach Zjednoczonych jest zupełnie inna ze względu na system elektorski. Ponieważ ludność USA zamieszkuje głównie dwa przeciwległe wybrzeża, gdyby o zwycięstwie decydowała liczba zdobytych przez kandydata głosów, to te regiony miałyby decydujący głos w tej sprawie.
Aby tego uniknąć i zwiększyć znaczenie głosów mieszkańców środkowych stanów wprowadzono system elektorski. Oznacza on, że wybory odbywają się poniekąd osobno w każdym stanie. Zwycięzca z danego regionu zbiera tamtejsze głosy elektorskie. Aby wygrać trzeba ich mieć 270. Gdyby przerwać liczenie głosów teraz, taką liczbę głosów elektorskich uzyskałby Joe Biden i zostałby nowym prezydentem USA, choć dokonałby tego "rzutem na taśmę".
Liczba głosów elektorskich jest proporcjonalna do ludności stanu. Dla przykładu w Kalifornii znajduje się 55 takich głosów, a w Wyoming 3. Wszystko to byłoby dość jasne i pozwalało przewidzieć wynik wyborów, gdyby nie jeden szkopuł. W 48 stanach wybory nie są proporcjonalne. Zwycięzca zgarnia głosy wszystkich elektorów, a przegrany – nawet jeśli osiągnie dobry wynik – odchodzi z niczym.
To sprawia, że mały błąd sondażowy może zakłamać rezultat całych wyborów. Przed wyborami demokraci zakładali, że dość gładko powinni pokonać Trumpa na Florydzie i w Karolinie Północnej. Tak się jednak nie stało. Wyborcy urzędującego prezydenta znowu zostali niedocenieni. W dodatku, co może budzić zaskoczenie po protestach "Black Lives Matter" Trump otrzymał więcej głosów od Latynosów i czarnych wyborców niż cztery lata temu.
Następnie uwaga mediów przeniosła się na północ kraju. W stanach Wisconsin, Michigan i w Pensylwanii w 2016 roku Donald Trump zaskakująco pokonał Hillary Clinton. Teraz sondaże pokazywały, że Biden ma większą przewagę nad Trumpem niż cztery lata temu miała Clinton. Ale pierwsze spływające z tych stanów wyniki nie napawały demokratów optymizmem. Wręcz przeciwnie, zapowiadało się, że w każdym z nich zwycięstwo odniesie Donald Trump. Sam zainteresowany powiedział dziennikarzom, że "już wygrał te wybory", choć nie policzono wówczas jeszcze wszystkich głosów.
Wybory w USA. "Czerwony miraż" i "niebieska fala"
W środę popołudniu dowiedzieliśmy się, że wbrew pierwszym, cząstkowym wynikom zarówno w Wisconsin jak i w Michigan wygrał Joe Biden. Gdy tylko kandydat demokratów zaczął doganiać Donalda Trumpa ten uaktywnił się na Twitterze, gdzie pisał, że nagły wzrost poparcia dla Bidena jest "bardzo dziwny", czym sugerował możliwe oszustwo wyborcze.
Jednak politolodzy zapewniali wcześniej, że scenariusz może wyglądać dokładnie w ten sposób. Amerykańskie media ukuły nawet dla tego zjawiska specjalne hasła zapowiadając, że po "czerwonym mirażu" (kolor republikanów) nadejdzie "niebieska fala" (kolor demokratów).
Zmiana poparcia w dwóch stanach jest efektem zliczania głosów korespondencyjnych. Z tej formy głosowania zdecydowanie chętniej korzystali wyborcy Bidena. Ich liczenie jest czasochłonne. Kopertę trzeba otworzyć, sprawdzić czy podpis wyborcy się zgadza, stwierdzić, że jest mieszkańcem stanu itd.
Co gorsza, system liczenia głosów w USA nie jest zunifikowany. Choć głosy korespondencyjne przychodziły od kilku tygodni, to w niektórych stanach ich zliczanie można było zacząć dopiero 3 listopada. W Pensylwani i Nevadzie, czyli w kluczowych dla wyborów stanach, koperty z głosami wciąż są przyjmowane, pod warunkiem, że data stempla pocztowego pochodzi sprzed 3 listopada. Posiadająca 6 głosów elektorskich Nevada zapowiedziała, że następne wyniki poda dopiero w czwartek o 9 rano czasu lokalnego (18 czasu polskiego). W chwili przerwania zliczania głosów Joe Biden prowadził tam niecałymi 8 tysiącami głosów.
Wybory USA. Powtórka z 2000 roku?
Najbardziej prawdopodobny w tym momencie scenariusz jest taki, że Biden utrzyma przewagę w Nevadzie i nieznacznie wygra wybory. Mimo, że kandydat demokratów najpewniej uzyska wymagane do rządzenia 270 głosów elektorskich, to nie jest powiedziane, że zasiądzie w Białym Domu.
Obie partie były przygotowane na spór prawny, który prawdopodobnie rozgorzeje po ogłoszeniu wyników. Tam gdzie przewaga Bidena będzie niewielka, republikanie zaapelują o ponowne przeliczenie głosów. Sprawy trafią do sądów, a w międzyczasie swoją opinię na temat wyborczego chaosu (i tego kto ostatecznie powinien zostać prezydentem) będzie wygłaszać ulica.
Być może czeka nas powtórka z 2000 roku. Wówczas o wyniku wyborów zadecydowała Floryda. Po pierwszym liczeniu głosów George Bush miał przewagę 1800 głosów nad swoim rywalem. Ostatecznie Sąd Najwyższy nakazał przerwać kolejne liczenie głosów, oddając Biały Dom w ręce Busha. Stało się tak pomimo tego, że jego kontrkandydat zdobył więcej głosów wyborczych, ale miał mniej głosów elektorskich.