Wybory USA. Władza wiceprezydenta większa niż kiedykolwiek wcześniej? Kto nim zostanie?
Wybory USA. Kamala Harris i Michael Pence to najbliżsi współpracownicy Joe Bidena i Donalda Trumpa i kandydaci na wiceprezydentów. W przypadku śmierci prezydenta USA to ktoś z tej dwójki zostałby gospodarzem Białego Domu.
04.11.2020 | aktual.: 01.03.2022 14:38
Podczas tej kampanii wyborczej Harris i Pence rozmawiali ze sobą raz. Spotkali się na debacie w Salt Like City, gdzie z powodu epidemii koronawirusa zostali oddzieleni od siebie dwiema ścianami z przezroczystej pleksy. Emocji nie brakowało, choć była to debata zupełnie inna niż ta, którą odbyli ze sobą tydzień wcześniej Donald Trump i Joe Biden. Tam dominowało przekrzykiwanie i wyzwiska. U kandydatów na wiceprezydentów najmocniej wyczuwalny był spokój.
Media podgrzewały atmosferę mówiąc, że to najważniejsza debata w historii USA, a także żartując, że z powodu wieku Bidena i Trumpa nie ma co szafować przedrostkiem "vice" przed nazwiskami Harris i Pence’a, bo ci mogą szybko zastąpić swoich pryncypałów w roli gospodarzy Białego Domu.
Kim jest Kamala Harris? Wiceprezydentka w wyniku zwycięstwa Joe Bidena
56-letnia prawniczka z Kalifornii do tej pory słynęła z przełamywania stereotypów. Będąc córką mieszanego, jamajsko-hinduskiego małżeństwa, Harris została w 2011 roku pierwszą kobietą na stanowisku prokuratora generalnego Kalifornii. Po latach przypomniano, że wówczas jej kampanię wsparł datkiem w wysokości 6 tys. dolarów Donald Trump. Wydaje się zabawnym, że wspieraną przez siebie polityk niecałe dziesięć lat później nazywał "antypatyczną", "radykalną" i "lewicową", a przy tym sugerował, że jako dziecko osób mających jedynie tymczasowe pozwolenie na pobyt w USA nie może być prezydentką. Tego wszystkiego wymagała od Trumpa logika kampanii wyborczej. Faktem jednak jest, że Kamala Harris ma z lewicowością bardzo niewiele wspólnego.
Zasiadając w Senacie Harris reprezentowała mocno centrowy kurs. W przeciwieństwie do Republikanów, jak i lewego skrzydła partii demokratycznej uważa, że Ameryka powinna być bardziej aktywna na arenie międzynarodowej i pełnić rolę światowego "żandarma". Przeciwstawiała się gwałtownemu wyjściu wojsk amerykańskich z Afganistanu, a zabierając głos na temat konfliktu w Ziemi Świętej zdawała się bardziej sympatyzować z Izraelem niż Autonomią Palestyńską. Poglądom Harris na sprawy zagraniczne powinno dokładnie przyjrzeć się nasze MSZ. Jest bowiem wielce prawdopodobne, że w wypadku zwycięstwa Joe Bidena, to ona będzie odpowiadać za politykę zagraniczną USA.
Po "republikańsku" Harris sprawowała też urząd prokurator generalnej Kalifornii. Była bardzo zachowawcza w interweniowaniu w sprawach dotyczących zabójstw dokonanych przez policję. Zdenerwowała tym mieszkańców swojego rodzinnego Oakland do tego stopnia, że ci rozprowadzali mające zmusić ją do "pracy" ulotki. Co ciekawe dziś próżno szukać u Harris miłości do niebieskich mundurów. Podczas tegorocznych protestów Black Lives Matter, Harris wyrażała frustrację z powodu braku zarzutów prokuratorskich dla odpowiedzialnych za przemoc funkcjonariuszy policji.
Podobnie rzecz ma się z podejściem do legalizacji marihuany. Harris będąc prokurator zwalczała używkę i nie odpuszczała dilerom. Harris kandydatka na wiceprezydentkę opowiada się za legalizacją, a w wywiadach wspomina swoje studenckie doświadczenia z "paleniem trawki". Za tę niekonsekwencję punktowali ją Republikanie.
Zresztą pozornie błaha sprawa stosunku Harris do marihuany ma jeszcze jedno dno. Republikanie lubią o niej przypominać, ponieważ obrazuje ona, że Harris nie miała oporów aby stać na straży prawa najmocniej uderzającego w czarnoskórą mniejszość. Podobnie było z kontrowersyjnym prawem "anty-wagarowym" jakie Harris przeforsowała w 2011 roku. Pozwalało ono prokuratorom okręgowym oskarżać o wykroczenie rodziców, których dzieci opuszczały powyżej 10 proc. roku szkolnego bez ważnego powodu.
Prokuratorski styl udzielał się prawniczce podczas przesłuchań w Kongresie. Harris zdecydowanie przejmowała inicjatywę gdy przesłuchiwała prokuratora generalnego Jeffa Sessiona (w sprawie rosyjskich powiązań Donalda Trumpa) albo prezydenckiego kandydata do Sądu Najwyższego Bretta Kavanaugha (w sprawie molestowania seksualnego).
Rys twardej prokurator sprawia, że Harris nie jest stereotypową Demokratką. Dzięki temu może równoważyć dobrotliwe oblicze Joe Bidena. Zresztą dla niego wybór Harris na swoją "running mate" od początku był wyborem podejmowanym z rozsądku.
Nieoficjalnie mówiło się, że na zbudowanie tandemu ta para umówiła się jeszcze przed nominacją Bidena. Harris miała wycofać się z wyścigu w prawyborach i poprzeć Bidena w zamian za obietnicę wiceprezydentury. Tak też uczyniła, a Biden – między innymi dzięki jej poparciu – pokonał znanego z lewicowych poglądów Berniego Sandersa i uzyskał nominację w wyborach.
Zazwyczaj kandydata na wiceprezydenta wybiera się pod kątem stanu, z którego pochodzi lub w którym jest w stanie zmobilizować wyborców. Kalifornia, będąca ojczyzną Harris z pewnością poparłaby masowo Bidena i bez jej udziału. Jej zadaniem było zmobilizowanie czarnoskórego wyborcy, który przed czterema laty zawiódł Hillary Clinton. To czy przebojowa ale i twarda prokurator była przekonująca dla tego elektoratu okaże się w ciągu kilku najbliższych dni.
Wybory w USA. Kim jest Michael Pence wiceprezydent w wypadku zwycięstwa Donalda Trumpa
Jeśli jednak wybory wygra Donald Trump, wiceprezydentem pozostanie Michael Pence. 61-letni Pence jest z wykształcenia prawnikiem. Wychował się w wielodzietnej rodzinie irlandzko-niemieckich imigrantów w Indianie. Zawsze był blisko Kościoła. Nawet dziś słuchając go można uznać, że nie tyle przemawia do wyborców, co wygłasza kazania. Realizowanie politycznej misji jest dla niego drogą do zbawienia.
W młodości Pence fascynował się prezydentem Johnem F. Kennedym i Martinem Lutherem Kingiem. W 1980 roku głosował za reelekcją Jimmy’ego Cartera. Jak później mówił, był to dla niego wybór między "dobrym chrześcijaninem" a "próżną gwiazdą filmową", bo tak postrzegał Ronalda Reagana. Potem jego poglądy uległy gwałtownej zmianie. Pence skręcił w prawo za sprawą żony i kościoła ewangelickiego, dla którego porzucił katolicyzm.
Zanim został politykiem, prowadził karierę radiowca, która przyniosła mu popularność. W swoich audycjach zdecydowanie sympatyzował z prawą stroną sceny politycznej, ale nie był porywczy. Spokojnie tłumaczył słuchaczom, dlaczego powinni zawierzyć Chrystusowi, zamiast liberalnym miazmatom.
Od 2001 roku zaczął realizować swój "cursus honorum". Karierę polityczną, która mogłaby mu zapewnić dostęp do najważniejszych stanowisk w kraju. Przez dwanaście lat był kongresmenem, a później został gubernatorem swojej rodzinnej Indiany.
Niezależnie jakie pełnił funkcje, Pence poglądów nie zmieniał. Konsekwentnie reprezentował najbardziej konserwatywne skrzydło Partii Republikańskiej. Polityk chciałby zaostrzyć prawo aborcyjne, uważa, że w szkołach nie powinno się nauczać o "teorii ewolucji" a o "teorii inteligentnego projektu", a nade wszystko jest zdania, że nie ma sprawy wartej tego, aby poświęcić na nią pieniądze z budżetu państwa.
W tym ostatnim jest konsekwentny do tego stopnia, że gdy w 2005 roku huragan Katrina pustoszył południe Stanów Zjednoczonych, Pence głosował przeciwko udzieleniu specjalnej pomocy z budżetu dla dotkniętych kataklizmem regionów. W tej sprawie pozostał wyspą osobną i głosował wbrew woli własnej partii.
Co ten purytanin ze środkowego zachodu robi u boku znanego ze skandali nowojorczyka? Pence był potrzebny Trumpowi z kilku powodów. Po pierwsze, podobnie jak w Polsce, polaryzacja sceny politycznej w USA zwiększyła się w ostatnich latach, a poglądy Pence’a, które dwadzieścia lat temu budziły uśmiech politowania, dziś znajdują społeczne poparcie.
Sam Trump nie jest Republikaninem. W partyjny mikrokosmos wleciał z gracją spadającego meteorytu, nie orientując się dobrze w zakulisowych rozgrywkach. Tu jego przewodnikiem jest Pence. To on zapewnił ewangelików i konserwatystów, że Trump będzie dla nich odpowiednim kandydatem (co ten potwierdził za sprawą nominacji do Sądu Najwyższego). Do tego tonował nastroje w partii, która bywa zaskakiwana słowami prezydenta. Trudno jej się dziwić. Trump lubił za pośrednictwem Twittera dopiec Republikanom mówiąc im, że są miękcy lub "wyglądają jak głupcy". Pozbywał się ich ze swojego otoczenia, mocniej stawiając choćby na swoją rodzinę niż doświadczonych polityków. Wyjątek stanowi Pence.
Wiceprezydent jest dla Donalda Trumpa jak Sancho Pansa dla Don Kiszota. Po kolejnych gafach prezydenta, gdy jego współpracownicy nie wiedzą co odpowiedzieć mediom Pence zawsze bierze atak na siebie. Udowodnił, że nie ma rzeczy, którą Trump mógłby zrobić, a która naprawdę by go przeraziła.
Konserwatywny polityk, choć obecnie sam zdradza prezydenckie ambicje, jeszcze w 2016 roku mógł uważać, że tylko podczepienie się pod silniejszego gracza, pozwoli mu dotrzeć do Białego Domu. Występując w pojedynkę, był akceptowalny dla znającej go zachowawczej Indiany, ale miałby problem z przekonaniem wyborców w tzw. "swing states", a więc ze stanów, które głosują raz na Demokratów, a raz na Republikanów.
Nominacja Mike’a Pence’ a była dla konserwatywnej Ameryki szansą na złapanie oddechu. Wcześniej przegrała w bitwach o edukację seksualną czy cenzurę pornografii. Zalegalizowane zostały małżeństwa tej samej płci, a frekwencja w kościołach pikowała. Sukces Pence’a udowodnił, że walka z liberalną rewolucją nie została ostatecznie przegrana. Dziś były gubernator Indiany jest twarzą, dla której zwycięstwo w wojnie kulturowej z lewicą jest ważniejsze niż kryzys gospodarczy czy epidemia koronawirusa.
O tym kto ostatecznie wygra wybory w USA przekonamy się w ciągu kilku najbliższych dni. W środę o 7:55 zapraszamy państwa na specjalne wydanie programu Newsroom WP, w którym pierwsze spływające zza oceanu sondaże będą dla nas komentować: były prezydent Aleksander Kwaśniewski, byli ministrowie spraw zagranicznych: Radosław Sikorski oraz Witold Waszczykowski, a także politolog i Amerykanin mieszkający w Polsce Andrew List.