Wojna Trumpa z amerykańskimi instytucjami. Czemu to robi? [OPINIA]
Co łączy amerykański Sąd Najwyższy, Uniwersytet Harvarda i Rezerwę Federalną? Kiedyś powiedzieliśmy, że wszystkie te trzy instytucje budują siłę i pomyślność Stanów Zjednoczonych. Dziś wszystkie trzy znalazły się w mniej lub bardziej otwartym konflikcie z prezydentem Trumpem i - to tylko w ostatnim tygodniu - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Najbardziej otwarty jest konflikt Trumpa z Harvardem. Prezydent zamroził 2,2 miliarda dolarów rządowych grantów dla uczelni, grozi jej też cofnięciem specjalnego statusu zwalniającego od podatków od nieruchomości i inwestycji, wreszcie zakazem rekrutacji zagranicznych studentów. Co jest powodem konfliktu?
Czytaj również: Wszystko, co musisz wiedzieć o wojnie celnej USA z resztą świata
Harvard polem bitwy o wolność akademicką
Wszystko zaczęło się od protestów przeciw zbrojnym działaniom Izraela w Strefie Gazy, które przetoczyły się przez wiele amerykańskich kampusów w zeszłym roku. Często przybierały one gwałtowny charakter. Część studentów żydowskiego pochodzenia miała czuć się zagrożona, ale wielu z nich uczestniczyło też w protestach – wśród najmłodszego pokolenia Amerykanów żydowskiego pochodzenia widać załamanie poparcia dla polityki Izraela, zwłaszcza wobec Palestyńczyków.
Trump oskarża Harvard i inne uczelnie, że nie zapewniając ochrony żydowskim studentom w trakcie protestów i umożliwiając wybuch antysemicko motywowanej przemocy, złamały prawo. Domaga się od uniwersytetów wdrożenia polityk, które miałyby w przyszłości utrudnić gwałtowne protesty. Za ich wybuch obwinia też akademicką kadrę, przedstawiającą jego zdaniem jednostronny i nieprawdziwy obraz sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dyplomata wskazał wielki błąd Trumpa. "Nie rozumie Rosji"
W marcu z tych powodów Trump wstrzymał 400 milionów dolarów finansowania rządowego dla Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku, gdzie protesty przeciw wojnie w Gazie przyjęły być może najintensywniejszy w Stanach przebieg. Dał też do zrozumienia, że jeśli uniwersytet nie dostosuje się do jego żądań, to czekają go kolejne cięcia. Uniwersytet się ugiął. Nie tylko zgodził się na zaostrzenie dyscypliny i ograniczenie możliwości protestów na swoim campusie, ale też zobowiązał przyjrzeć się kierownictwu i programowi kilku wydziałów studiów międzynarodowych, by zagwarantować realną "różnorodność" perspektyw swojej akademickiej oferty.
Zgodził się też na oddanie swojego Wydziału Studiów Bliskowschodnich, Południowoazjatyckich i Afrykańskich w zarząd komisaryczny na co najmniej pięć lat. Te dwa ostatnie żądania Trumpa wprost naruszają autonomię uniwersytetu i w najgorszym wypadku mogą zagrażać swobodzie prowadzenia badań naukowych i dydaktyki.
Harvard też początkowo wyszedł naprzeciw oczekiwaniom Trumpa. Zwolnił kierownictwo swojego Centrum Studiów Bliskowschodnich, oskarżanego o antyizraelskie uprzedzenia. Nie zgodził się jednak na kolejne żądania administracji: np. nadzoru rządowego nad rekrutacją zagranicznych studentów, tak by uczelnia nie przyjmowała tych "wrogich amerykańskim wartościom" oraz uwzględniania "różnorodnych punktów widzenia" przy zatrudnianiu pracowników naukowych – co w praktyce oznaczałoby zapewne rządowy nadzór nad tym procesem, blokowanie zatrudnienia badaczy krytycznych wobec władzy i próby wymuszania zatrudnienia tych bliskich ideologii rządzącej partii.
Czy Harvard może wygrać tę wojnę? Uczelnia posiada fundusze wartości ponad 50 miliardów dolarów. Nie może ich jednak wydawać dowolnie, często przeznaczone są one na konkretne projekty badawcze. Uczelnia ma też potężne koszty – w 2024 roku, jak podaje BBC jej budżet operacyjny wynosił 6,4 miliardów dolarów. Zamrożenie ponad dwóch miliardów rządowych grantów będzie więc dla uczelni bolesne. Zmiana statusu podatkowego to kolejne koszty, jak podaje BBC, w 2023 roku uczelnia zaoszczędziła dzięki niemu 158 milionów dolarów samego podatku od nieruchomości.
Trump w środę wściekle zaatakował Harvard w poście na swoim medium społecznościowym Truth Social. Stwierdził, że uczelnia stała się "żartem", że zamiast zajmować się poważną nauką, uczy studentów "nienawiści". Można zakładać, że Trump nie przypadkiem bierze na celownik Columbię, Harvard i inne czołowe uniwersytety. Jeśli uczelnia z taką międzynarodową renomą, kilkusetletnią tradycją – Harvard jest o ponad sto lat starszy niż amerykańska konstytucja – z tak wielkim majątkiem nie będzie w stanie obronić swojej niezależności, to dla innych uczelni nie będzie już żadnej nadziei.
Można się przy tym obawiać, że Trumpowi nie chodzi o obronę studentów żydowskiego pochodzenia czy realny pluralizm. Amerykańska prawica od dobrych kilkudziesięciu lat ma wielki problem z amerykańskimi uczelniami, które oskarża o liberalny przechył i rzekome eliminowanie konserwatywnych głosów. Ta fiksacja jest szczególnie widoczna w obecnej administracji, wiceprezydent Vance wprost zadeklarował: profesorowie są naszymi wrogami.
Trump zrobi wszystko by wstrząsnąć Akademią jako twierdzą lewicowo-liberalnych elit. Przy okazji może zniszczyć świetnie działające akademickie instytucje, narażając Stany na drenaż mózgów – jest to jednak cena, którą obecna administracja wydaje się gotowa zapłacić, by podporządkować sobie instytucje, które jej baza uznaje za wrogie.
Rozpoznanie bojem w wojnie z sądami
Konflikt Trumpa z Sądem Najwyższym jest mniej wyrazisty. Cały problem polega tu na tym, że Trump i jego administracja twierdzą, że wcale nie zignorowali wyroku Sądu Najwyższego, podczas gdy wiele wskazuje, że właśnie to robią.
Wyrok dotyczy Kilmara Abrego Garcii. Abrego Garcia jako 16-latek nielegalnie wyemigrował do Stanów z Salwadoru, uciekając przed przemocą ze strony jednego z tamtejszych gangów. W 2019 roku amerykański sąd wydał decyzję pozwalającą na jego legalny pobyt w Stanach. Mężczyzna ma w Stanach żonę i trójkę dzieci, mieszkał i legalnie pracował w stanie Maryland, nigdy nie był skazany za żadne przestępstwo.
15 marca został deportowany do Salwadoru, na podstawie informacji, jakoby miał być członkiem jednego z tamtejszych gangów – choć nigdy nie zostało to udowodnione w żadnym sądzie. Sama administracja Trumpa przyznaje, że deportacja była "administracyjnym błędem", choć prezydent Trump ciągle twierdzi, że Abrego Garcia był powiązany ze zorganizowaną przestępczością. W Salwadorze mężczyzna przebywa w gromadzącym najgroźniejszych przestępców więzieniu, gdzie zgodnie z porozumieniem zawartym między administracją Trumpa a prezydentem Salwadoru Nayibem Bukele Salwador przetrzymuje deportowanych ze Stanów migrantów, za co dostaje pieniądze.
10 kwietnia Sąd Najwyższy jednogłośnie utrzymał postanowienie sądu niższej instancji, stwierdzające, że deportacja Abrego Garcii była nielegalna i rząd ma umożliwić mu powrót do kraju. Problem w tym, jak interpretować słowo "umożliwić". Sąd niższej instancji użył formuły "facilitate and effectuate", co można przetłumaczyć jako "umożliwić i uskutecznić". Sąd Najwyższy zostawił tylko ten pierwszy termin.
Administracja interpretuje wyrok w ten sposób, że rząd ma nie stwarzać żadnych przeszkód, gdyby Abrego Garcia fizycznie stawił się na granicy i chciał wjechać do Stanów i w nich pozostać. Nie może jednak zmusić innego suwerennego kraju, Salwadoru, by wypuścił go wcześniej z więzienia. "Abrego Garcia znajduje się poza jurysdykcją Stanów, nic nie możemy zrobić" – przekonują ludzie prezydenta. A Bukele, który w poniedziałek gościł w Białym Domu, pytany o Abrego Garcię odpowiedział, że nie przemyci przecież do Stanów niebezpiecznego przestępcy.
Jest oczywiste, że Trump gdyby tylko chciał, to nacisnąłby odpowiednio na sojusznika z Salwadoru i zapewnił powrót Abrego Garcii do domu. Nie chce, bo to byłoby odczytane jako krok wstecz w bezwzględnej wojnie z nielegalną migracją, która stanowi jeden z najbardziej sztandarowych programów obecnej administracji. W piątek prezydent w swoich mediach społecznościowych powtórzył zarzuty wobec Garcii o przynależność do gangu i opublikował zdjęcia jego knykciów z rzekomo potwierdzającymi to tatuażami. W sieci pojawiła się wątpliwości, czy zdjęcie nie zostało poddane fotoedycji.
Trump w oczywisty sposób kpi sobie z wyroku Sądu Najwyższego, ale bez wypowiadania mu otwartej wojny. I sam Sąd Najwyższy z jednej strony pokazał w swoim orzeczeniu żółtą kartkę administracji, z drugiej dał do zrozumienia, że nie ma ochoty na zbyt twardą konfrontację z prezydentem.
Trump tymczasem testuje bojem jak daleko w kwestiach migracji może pozwolić sobie w relacji z sądami. Sprawa Abrego Garcii nie jest jedyną. Korzystając z przepisów z końca 1798 (!) roku Trump nakazał deportację grupy nielegalnie przebywających w Stanach obywateli Wenezueli, podejrzewanych o członkostwo w niebezpiecznym gangu. Mieli trafić do tego samego więzienia w Salwadorze co Abrego Garcia
Sędzia federalny nakazał wstrzymanie deportacji i zawrócenie samolotów z deportowanymi lecących w stronę Salwadoru. Administracja stwierdziła jednak, że znajdują się one już poza przestrzenią powietrzną Stanów i polecenie sądu nie obowiązuje. Deportowani trafili do Salwadoru. Prezydent Bukele opublikował post na portalu X informujący o postanowieniu sądu z komentarzem "ups… za późno!". Zastosowano więc podobny wybieg co w sprawie bezczynności Abrego Garcii.
Wszystko to może mieć bardzo poważne konsekwencje dla praw obywatelskich Amerykanów. Jeśli sądy nie będą teraz w stanie wymusić na prezydencie działania w ramach prawa, to metody dziś testowane na migrantach mogą zostać użyte także przeciw obywatelom. Wszystko zależy tu od postawy Sądu Najwyższego, gdzie dominuje konserwatywna większość, do tej pory orzekająca w sposób rozszerzający rozumienie kompetencji prezydenta.
Recepta na załamanie?
Trump wziął też w ostatnim tygodniu na celownik szefa Rezerwy Federalnej – czyli amerykańskiego banku centralnego – Jerome’a Powella. Powell podpadł Trumpowi, bo odmówił obniżenia stóp procentowych i publicznie krytykował politykę celną Trumpa, przewidując, że "z istotnym prawdopodobieństwem" może one podnieść inflację i spowolnić wzrost gospodarczy.
Trump w odpowiedzi stwierdził, że Powell "nie wykonuje swojej pracy" i "zawsze się spóźnia" – obniżaniem stóp procentowych, jak można się domyślić. Zapewnił też, że jeśli będzie chciał się pozbyć Powella, to się go pozbędzie. Media zastanawiają się teraz, czy Trump będzie próbował odwołać szefa Rezerwy Federalnej. Oznaczałoby to kolejny prawny kryzys. I nie tylko prawny. Trump mógłby w ten sposób wywołać panikę na rynkach, które na ogół cenią sobie niezależność banków centralnych i ich szefów.
Wszystkie działania Trumpa – wojny z najlepszymi na świecie uczelniami, sądami czy bankiem centralnym – to recepta na gospodarcze załamanie, zwłaszcza w połączeniu z jego polityką celną. Jeśli cała druga kadencja będzie wyglądała w ten sposób, to w końcu uderzy to w konkretne materialne interesy Stanów. Nie da się być globalnym, dominującym technologicznie i kapitałowo mocarstwem, gdy rozwala się system sądowy, podkopuje instytucje naukowo-badawcze albo konfliktuje się z bankiem centralnym. Zwłaszcza jednocześnie.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek
Jakub Majmurek z wykształcenia filmoznawca i politolog. Działa jako krytyk filmowy, publicysta, redaktor książek, komentator polityczny i eseista. Związany z Dziennikiem Opinii i kwartalnikiem "Krytyka Polityczna". Publikuje także w "Kinie", "Gazecie Wyborczej", portalu "Filmweb". Redaktor i współautor wielu publikacji, ostatnio "Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej".