W skarbcu widać już dno. Rosja drastycznie obniżyła premie dla żołnierzy
Kremlowi coraz bardziej brakuje ludzi chętnych do oddania życia za Putina. Co gorsze dla rosyjskiej armii, kończą się również pieniądze, które były główną zachętą dla "mobików". Dlatego władze coraz częściej stosują nieczyste zagrywki. Równocześnie obniżają też finansowe zachęty.
W ostatnich miesiącach w rosyjskich mediach społecznościowych i nielicznych mediach opozycyjnych coraz częściej pojawiają się informacje o tym, że młodzi Rosjanie, którzy decydują się na podpisanie kontraktu z armią po zakończeniu zasadniczej służby wojskowej, są wprowadzani w błąd co do charakteru przyszłej służby.
Lokalne władze, komisje wojskowe i agencje rekrutacyjne zachęcają do wstępowania do armii, obiecując spokojne przydziały na zapleczu. Żołnierze mają być kierowcami, kucharzami, magazynierami albo technikami w warsztatach.
W ogłoszeniach publikowanych w mediach społecznościowych i regionalnych serwisach internetowych używa się cywilnego języka, jakby chodziło o zwykłe zatrudnienie. Kandydatów zapewnia się, że nie trafią na pierwszą linię. Sytuacja zmienia się diametralnie po podpisaniu kontraktu i wielu z nich zostaje wysłanych na front w Ukrainie, nierzadko bez odpowiedniego przeszkolenia i sprzętu.
"Putin boi się końca wojny". Analityk o przedłużającym się konflikcie
Nadmuchiwanie statystyk
Jak opisuje niezależny portal Wiorstka, w rosyjskim internecie masowo pojawiają się ogłoszenia o pracę dla kierowców, strażników i pracowników budowlanych "na tyłach", które w rzeczywistości są częścią kampanii Ministerstwa Obrony mającej zwiększać liczbę zawartych kontraktów.
Rekruterzy zapewniają kandydatów, że trafią do bezpiecznych jednostek zaplecza, a decyzję o przydziale i tak podejmuje dowódca po podpisaniu umowy. W praktyce obietnice składane na etapie rekrutacji nie mają żadnej mocy. Jeden z byłych ochotników, cytowany przez rosyjskie media niezależne, powiedział: "Miałem być kierowcą, a trafiłem do szturmówki. Nikt nie pytał o zdanie. Jak podpisałem papiery, to już nie miałem wyboru".
Taki sposób werbowania pokazuje, że rosyjski system mobilizacyjny funkcjonuje dziś na granicy desperacji. Gdyby kraj miał wystarczające rezerwy kadrowe, nie musiałby posługiwać się półprawdami i obietnicami spokojnej służby. Tymczasem resort obrony próbuje wciągać młodych ludzi do armii metodami, które z prawdziwym dobrowolnym zaciągiem mają niewiele wspólnego.
Propaganda przedstawia służbę kontraktową jako zawodową karierę, ale dla tysięcy Rosjan kończy się ona w okopach Zaporoża czy Donbasu. W sieciach społecznościowych coraz częściej pojawiają się relacje rodzin, które dowiadują się, że syn czy mąż "zniknął" po podpisaniu kontraktu, choć miał pełnić funkcję techniczną, a nie bojową.
Brak funduszy
Problemem są również pieniądze dla żołnierzy kontraktowych. Regiony Federacji Rosyjskiej, które jeszcze rok temu prześcigały się w oferowaniu wysokich jednorazowych premii za podpisanie kontraktu, dziś te wypłaty obcinają albo całkowicie zawieszają.
W pierwszych miesiącach wojny władze lokalne płaciły nawet po 2-3 miliony rubli (ok. 90-135 tys. złotych) każdemu, kto zgłosił się do wojska. Dla wielu mieszkańców biedniejszych regionów, jak Buriacja, Dagestan czy Tuwa, była to suma nieosiągalna w żadnym cywilnym zawodzie. Teraz jednak budżety regionalne są na skraju wyczerpania.
Jak donosi "The Moscow Times", w Tatarstanie premie spadły z około 2,7 miliona rubli (ok. 121 tys. zł) do zaledwie 400 tysięcy (ok. 18 tys. złotych). W Czuwaszji zredukowano je z ponad dwóch milionów do podobnego poziomu jak w Tatarstanie. W Niżnym Nowogrodzie z 2,6 mln do około (117 tys. złotych) do 1,1 mln rubli (ok. 50 tys. złotych). Lokalne władze tłumaczą, że środki się skończyły i że finansowanie mobilizacji w takiej skali, jak uprzednio, nie jest już możliwe.
Okazało się, że ze względu na zmniejszające się dotacje federalne i znaczny spadek dochodów z podatków lokalnych te samorządy, które najwięcej obiecywały, dziś muszą się z tych obietnic wycofywać. To z kolei podkopuje wiarygodność do całego systemu.
Kiedy władze lokalne ogłaszały w 2022 i 2023 r. wysokie premie, był to sygnał, że państwo stać na prowadzenie wojny i nagradzanie lojalnych obywateli. Dziś ten mit się rozpada. Redukcja dopłat to dowód na to, że wojna zaczyna kosztować więcej, niż rosyjska gospodarka i budżet samorządów są w stanie udźwignąć.
"Obywatelska odpowiedzialność"
Spadek wysokości premii ma bezpośredni wpływ na rekrutację. Wielu potencjalnych ochotników podejmowało decyzję o podpisaniu kontraktu z powodów czysto finansowych. Kiedy więc obiecane sumy maleją, zainteresowanie maleje razem z nimi.
Widać to w statystykach. Liczba nowych kontraktów nie rośnie już tak szybko, jak w poprzednim roku. Rosyjskie niezależne redakcje podają, że w niektórych regionach liczba podpisanych umów spadła o kilkadziesiąt procent. Władze próbują to kompensować agresywną kampanią reklamową, ale skuteczność takich działań jest ograniczona.
Zmienia się też ton komunikacji rządowej. Jeszcze niedawno w rosyjskich mediach państwowych dominowały materiały o "dobrowolnych patriotach", którzy z entuzjazmem wstępują do armii. Teraz coraz częściej słychać apel o "obywatelską odpowiedzialność", a w praktyce rośnie presja na młodych ludzi. Władze lokalne wysyłają wezwania, szkoły i uczelnie organizują spotkania informacyjne o "służbie dla ojczyzny", a w internecie trwa kampania rekrutacyjna. Sposób, w jaki państwo stara się przyciągać ludzi do armii, staje się coraz bardziej nachalny.
Rosyjska mobilizacja, która miała być systemem opartym na finansowych zachętach i dobrowolności, coraz wyraźniej opiera się na braku alternatyw i przymusie narzucanym z nagięciem prawa. Obietnice "spokojnej służby" okazały się puste, a jednorazowe wypłaty, które miały zrekompensować ryzyko, znikają.
To wszystko pokazuje, że rosyjska kołdra rzeczywiście staje się za krótka i nie wystarcza już ani na pokrycie braków kadrowych, ani na utrzymanie pozorów, że państwo ma pełną kontrolę nad przebiegiem wojny. W sytuacji, gdy coraz mniej ludzi wierzy w składane obietnice, a regiony nie mają pieniędzy, system zaczyna się rozłazić.
Rosja wciąż potrzebuje ludzi do prowadzenia wojny, ale coraz mniej ma im do zaoferowania. Ci, którzy podpisują kontrakty, ryzykują życiem, często bez żadnej gwarancji bezpieczeństwa, uczciwego wynagrodzenia, a w przypadku śmierci, również bez odszkodowań dla rodziny. Państwo zaś, które jeszcze niedawno chwaliło się hojnością wobec swoich żołnierzy, dziś musi wybierać między utrzymaniem armii a utrzymaniem wizerunku stabilności. Oba te cele coraz trudniej pogodzić.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski