Gwałtowny zwrot po pierwszej turze. Świat patrzy na Turcję
W niedzielę Turcy rozstrzygną w drugiej turze, kto zostanie następnym prezydentem kraju: czy rządzący w Ankarze od 20 lat Recep Tayyip Erdogan, czy kandydat opozycji Kemal Kılıcdaroglu.
27.05.2023 | aktual.: 27.05.2023 20:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zdecydowanym faworytem jest ten pierwszy. Choć przegrywał w sondażach, Erdoganowi do rozstrzygnięcia starcia już w pierwszej turze zabrakło niecałe pół punktu procentowego - zdobył 49,52 proc. głosów.
Doniesienia prasowe z Turcji sygnalizują, że po pierwszej turze elektorat opozycji jest rozbity i zdemobilizowany. Sama opozycja i jej kandydat w ciągu ostatnich dwóch tygodni raczej miotali się, niż przedstawili atrakcyjne propozycje. Urzędującego prezydenta poparł też Sinan Ogan, nacjonalistyczny polityk, który w pierwszej turze zajął trzecie miejsce z poparciem 5,17 proc. wyborców.
Biorąc to wszystko pod uwagę, turecka opozycja, by wygrać, będzie potrzebowała cudu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Erdogan przetrwał trzęsienie ziemi i drożyznę
Jeszcze na początku maja wydawało się, że nie ma lepszego momentu, by odsunąć Erdogana od władzy. Prezydenta, który w ciągu dwóch dekad przebudował pod siebie system polityczny Turcji, popychając go w autorytarną stronę, osłabiły trzęsienie ziemi z lutego i drożyzna.
Tymczasem Erdogan wygrał w 8 z 11 regionów najbardziej dotkniętych przez trzęsienie ziemi. Choć ujawniło ono słabość państwa i siłę mechanizmów korupcyjnych, to nie zmieniło to zakorzenionych od dekad partyjnych lojalności. Mieszkańcy najuboższych, najbardziej konserwatywnych i religijnych regionów krajów - te zostały dotknięte katastrofą - ciągle widzą w obecnym prezydencie polityka, który najlepiej dba o ich interesy.
Choć inflacja w maju wynosi ciągle 44 proc., to Erdogan od początku roku wprowadził cały szereg rozwiązań, które miały zmniejszyć dotkliwość drożyzny dla przeciętnego obywatela. Mogło to przynieść krótkoterminową ulgę, ale wielu ekonomistów krytykowało Erdogana, zarzucając mu, że taka polityka ostatecznie w dłuższym okresie zwiększy koszty kryzysu, a dziś jej jedynym sensem jest pozyskanie głosów.
Nierówna walka
Przykład z polityką gospodarczą pokazuje jeszcze jedną rzecz: na Erdogana pracowało w tych wyborach całe państwo, wszyscy jego ludzie i instytucje. Choć wybory były w pierwszej turze konkurencyjnie i względnie uczciwe, to z pewnością nie były wolne. Opozycja startowała ze znacznie słabszej pozycji, niż to na ogół dzieje się w przypadku systemów demokratycznych.
Po stronie Erdogana stała choćby przytłaczająca większość mediów. Turecka telewizja publiczna w swoim stosunku do urzędującego prezydenta i jego oponentów przypomina to, co w TVP stworzył Jacek Kurski. W kwietniu telewizja publiczna poświęciła Erdoganowi 32 godziny, jego głównemu rywalowi, Kılıcdaroglu - 32 minuty.
Także większość mediów prywatnych kontrolują grupy interesów powiązane z prezydentem. Właściciele niezależnych mediów, gnębieni na różne sposoby przez władze, np. podatkowe, sprzedawali swoje medialne aktywa podmiotom gwarantującym Erdoganowi co najmniej przyjazną neutralność. Według szacunków Reporterów Bez Granic turecki prezydent przez bliskich sobie ludzi pośrednio kontroluje dziś około 85 proc. tureckich mediów.
Rząd coraz mocniej stara się też ograniczyć wolność w sieci i mediach społecznościowych. W okresie tuż po trzęsieniu ziemi Ankara zamknęła nawet na jakiś czas Twittera. Oficjalnie po to, by zapobiec dezinformacji i panice, jaką ta może spowodować. W rzeczywistości zaś po to, by wyciszyć krytykę władz i prezydenta.
Ta ostatnia jest w Turcji bardzo ryzykowna. W samym 2020 roku wszczęto 30 tys. (!) spraw z paragrafu o znieważeniu głowy państwa. Ponieważ Erdogan kontroluje prokuraturę i obsadził sądy swoimi ludźmi, dziennikarze patrzący władzy na ręce mogą mieć problemy z prawem.
Zobacz także
Nacjonalizm silniejszy od obaw o demokrację
Przez całą kampanię wyborczą Erdogan regularnie obrażał i brutalnie atakował opozycję. Bezpodstawnie zarzucał jej związki z organizacjami "terrorystycznymi". Straszył, że jeśli opozycja wygra, to będzie narzucać Turcji "ideologię LGBT+".
Na tle tej agresywnej retoryki obecnego prezydenta Kılıcdaroglu starał się przedstawić jako kandydat pokoju społecznego, umiaru i rozsądku. Przynajmniej do pierwszej tury. Potem dokonał bowiem gwałtownego zwrotu.
Zaczął atakować Erdogana, zarzucając mu, że nie jest w stanie dostatecznie chronić granic Turcji i poradzić sobie z problemami związanymi z obecnością w kraju uchodźców. W Turcji przebywa ich dziś cztery miliony, głównie z Syrii. Opozycja od początku zapowiadała rozwiązanie tego problemu, obiecywała normalizację relacji z rządzącym Syrią Asadem, która miałaby umożliwić uchodźcom bezpieczny powrót do domu. Po pierwszej turze Kılıcdaroglu zaczął mówić o tym wszystkim znacznie bardziej agresywnym, wręcz ksenofobicznym językiem. Ten zwrot został dość zgodnie oceniony przez komentatorów jako desperacki, nieprzekonujący i przeciw skuteczny.
Można zrozumieć, że Kılıcdaroglu chciał zawalczyć o głosy wyborców Ogana i nawet skrajnie nacjonalistyczny elektorat. Znawcy Turcji piszą od jakiegoś czasu o narastających nastrojach nacjonalistycznych w kraju. Wyraźnie widać wzrost napięć społecznych związanych z obecnością uchodźców. Napięcia prowadzą nawet do wymierzonych w uchodźców aktów przemocy. Daje się też odczuć wzrost nastrojów antyzachodnich, a nawet antyarabskich.
Abubakr Al-Shamahi, dziennikarz zajmujący się tematami Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej w telewizji Al Jazeera, napisał na portalu telewizji, że to nacjonalizm okazał się największym zwycięzcą tych wyborów. Świadczy o tym nie tylko zaskakująco dobry wynik Oğana, ale także fakt, że zarówno Erdogan, jak i Kılıcdaroglu popierani są przez różne partie o wyraźnie nacjonalistycznym charakterze. Ktokolwiek nie wygra, nacjonalistyczna agenda będzie miała wpływ na politykę Ankary. Z pewnością można powiedzieć, że nacjonalizm okazał się w tych wyborach większą siłą, niż obawy o przyszłość tureckiej demokracji.
To nacjonalistyczne wzmożenie jest kolejnym czynnikiem sprzyjającym politycznie raczej obecnemu prezydentowi niż jego oponentom. Nie tylko dlatego, że to polityka historyczna Erdogana - w dużej mierze się do niego przyczyniła. Kılıcdaroglu do zwycięstwa potrzebuje też poparcia Kurdów - stanowiących według różnych szacunków między 15 a 20 proc. ludności kraju, którzy od początku istnienia nowoczesnej Turcji padali ofiarą rozbuchanego tureckiego nacjonalizmu. Nowa retoryka kandydata opozycji może ich skłonić do pozostania w niedzielę w domu.
Na wschodzie bez zmian - tak długo, jak zdrowie pozwoli
Co stanie się, jeśli - jak wszystko na to wskazuje - wygra Erdogan? Kontynuacja jego obecnej polityki. Turcja będzie stawać się jeszcze bardziej autorytarnym państwem. Erdogan nie zlikwiduje wielopartyjnego systemu i nie ogłosi się dożywotnim dyktatorem, ale zadba o to, by następne wybory było opozycji jeszcze trudniej wygrać, by jego obóz polityczny miał w nich jeszcze większą przewagę nad konkurentami.
W polityce zagranicznej turecki prezydent będzie kontynuował tyleż ekspansywną, co chaotyczną politykę, opartą na jego osobistych intuicjach i instynktach oraz osobistych więzach z wybranymi zagranicznymi przywódcami.
W kwestii wojny w Ukrainie również należy się spodziewać kontynuacji. Ankara w dalszym ciągu będzie starała się utrzymywać równowagę między Kijowem i Moskwą. Do Ukrainy trafiać będą Baryaktary i inna turecka broń, cieśniny czarnomorskie pozostaną zamknięte dla rosyjskiej floty, ale Turcja będzie dalej robić z Rosją interesy, pomagając jej amortyzować, a czasem omijać nałożone przez kraje zachodnie sankcje.
Przed wyborami Erdogan zablokował wejście Szwecji do NATO, zarzucając Sztokholmowi tolerowanie działalności na terytorium Szwecji kurdyjskich organizacji, które Ankara uznaje za terrorystyczne. Komentatorzy przypuszczają jednak, że po wyborach Erdogan może szukać nowego otwarcia w relacjach z Zachodem i najpewniej wycofa swoje szwedzkie weto pod określonymi warunkami. Choć z pewnością lepsze relacje z NATO i UE miałyby rządy skupione wokół Kılıcdaroglu. Ten scenariusz się jednak najpewniej już nie wydarzy.
Największym zagrożeniem dla stabilności domykanego przez tureckiego prezydenta systemu będą jego wiek i zdrowie. Erdogan ma co prawda "tylko" 69 lat, co w porównaniu z Bidenem (80 lat) czy Trumpem (76 lat) nie jest tak wiele, ale zdrowie sprawiało mu kłopoty już w tej kampanii. W trakcie tej kadencji najpewniej przed Erdoganem stanie problem sukcesji. Co w wypadku silnie spersonalizowanych systemów władzy, skupionych wokół charyzmatycznej jednostki, na ogół oznacza kłopoty.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek