Powrót Syrii do Ligi Arabskiej. Niepokojący sygnał, że zbrodnia popłaca
W piątek na szczycie Ligi Arabskiej w Dżeddzie w Arabii Saudyjskiej pojawiło się dwóch gości, których jeszcze na początku roku nikt by się tam nie spodziewał: pierwszym był ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski, drugim syryjski dyktator Baszar al-Asad.
Obecność Zełenskiego jest symbolem żywotności ukraińskiej demokracji, zdolnej nie tylko stawiać zbrojny opór rosyjskiej inwazji, ale także prowadzić prawdziwie globalną dyplomację. Po miesiącach dyplomatycznej ofensywy w państwach Zachodu Kijów zwraca bowiem swoją uwagę na Globalne Południe, które dotychczas w sprawie Ukrainy zachowywało nieufną neutralność. W kwietniu ukraińska wiceministra spraw zagranicznych odpowiedzialna za azjatycki kierunek polityki Kijowa, Emine Dżaparowa, gościła w Nowym Delhi, gdzie wygłosiła przemówienie zatytułowane: "Czemu świat powinien przejmować się w wojną w Ukrainie".
Zełenski w Dżeddzie próbował to samo wytłumaczyć swoim arabskim gospodarzom. Towarzyszył mu Mustafa Dżemilew, lider społeczności Tatarów krymskich. W Arabii Saudyjskiej mówił o dramatycznej sytuacji tatarskiej, muzułmańskiej ludności na ukraińskich terenach zajętych przez Rosję.
Niestety, wymowna była też w Dżeddzie obecność Asada. Symbol tej wizyty był wprost przeciwny do wizyty Zełenskiego. Powrót dyktatora do Ligi Arabskiej, z której został wykluczony ponad dekadę temu, to bowiem świetna wiadomość dla dyktatorów na całym świecie. Znak, że polityczna zbrodnia czasami popłaca.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Syryjski tron we krwi
Na początku 2011 roku Syrię, tak jak wiele innych państw regionu, ogarnęła seria protestów domagających się demokratycznych reform. Szybko zostały one nazwane Arabską Wiosną. W jej wyniku władzę stracili dyktatorzy od dekad rządzący w swoich państwach: Zajn al-Abidin ibn Ali w Tunezji, Mu’ammar al-Kaddafi w Libii czy Husni Mubarak w Egipcie. Choć Asad wydawał się z nich najsłabszy - przed 2011 rokiem często negatywnie porównywany był ze swoim rządzącym wcześniej Syrią ojcem - przetrwał. Niestety, społeczeństwo syryjskie zapłaciło za to straszną cenę.
Asad na protesty odpowiedział falą krwawych represji. Pozwoliły mu one utrzymać władzę w Damaszku, pchnęły jednak kraj do wojny domowej.
Walczyły w niej siły lojalne wobec reżimu Asada, wspierane przez Zachód przez siły demokratyczne, Kurdowie z północy, wreszcie islamistyczne organizacje terrorystyczne: związany z Al-Ka'idą Front an-Nusra i Państwo Islamskie.
W wyniku wojny w Syrii życie straciło - według różnych szacunków - od 300 do nawet 600 tys. osób. 6 mln Syryjczyków zostało zmuszonych do opuszczenia kraju jako uchodźcy, tyle samo zostało uchodźcami wewnętrznymi - choć pozostali w granicach Syrii, to nie mogą wrócić do swojego miejsca zamieszkania.
Reżim Asada walnie przyczynił się do tego, że wojna zebrała tak krwawe żniwo. Desperacko broniąc swojej władzy, nie wahał się popełniać zbrodni wojennych, z użyciem broni chemicznej włącznie.
W połowie ubiegłej dekady wydawało się, że Asad przegra wojnę. Uratowało go jednak wsparcie Rosji i Iranu. To irańska dyplomacja miała przekonać Władimira Putina, że Asad z odrobiną wsparcia ma szansę utrzymać się przy władzy i że warto mu w tym pomóc, by uderzyć w prestiż wspierających przeciwników Damaszku - Stanów Zjednoczonych. We wrześniu 2015 roku rosyjskie lotnictwo zaczęło bombardować przeciwników Asada, zarówno siły radykalnych islamistów, jak i te związane z umiarkowaną opozycją wobec reżimu. Za lotnictwem podążyli doradcy wojskowi, siły specjalne i wagnerowcy.
W ciągu dwóch lat, dzięki rosyjskiej pomocy, sytuacja strategiczna w Syrii odwróciła się na korzyść Asada. Reżim odzyskiwał kontrolę nad kolejnymi obszarami, w tym nad drugim miastem Syrii - Aleppo.
Choć Damaszek do dziś nie kontroluje całości syryjskiego terytorium, to można powiedzieć, że Asad przetrwał najgorsze i najprawdopodobniej obronił swoją władzę.
Normalizacja dyktatora
Powrót do Ligi Arabskiej rozpoczyna nowy etap dla syryjskiego dyktatora: międzynarodowej normalizacji obronionej władzy. Od 2011 roku Asad traktowany był jak parias wspólnoty międzynarodowej, mógł liczyć na przyjazne relacje tylko z Rosją i Iranem. Jego obecność w Dżeddzie pokazuje, że ten okres się kończy.
Za decyzją państw arabskich, by ponownie przywitać w swoim gronie Asada, stać miały przede wszystkim Zjednoczone Emiraty Arabskie i Arabia Saudyjska. Jej faktyczny władca, następca tronu Muhammad ibn Salman, osobiście powitał i uściskał syryjskiego dyktatora w Arabii Saudyjskiej.
Co kierowało monarchiami znad Zatoki Perskiej? Kilka czynników. Po pierwsze, uznały one, że Asad utrzymał władzę, w Syrii nie ma dziś żadnej siły zdolnej go jej pozbawić i zamiast zaklinać rzeczywistość, trzeba się po prostu pogodzić ze status quo. A to oznacza robienie polityki z takim rządem w Damaszku, jaki jest.
Po drugie, obawy arabskich stolic budzą rosnące wpływy Iranu w Syrii. Państwa Ligi Arabskiej kalkują, że jeśli pokażą Asadowi, że nie jest skazany na Teheran, zaoferują mu alternatywę, to zdołają ograniczyć obecność Islamskiej Republiki w syryjskiej polityce.
Wreszcie po trzecie, arabscy władcy chcą wspólnie Asadem rozwiązać dwa regionalne problemy, mające swoje źródło w sytuacji wewnętrznej Syrii. Pierwszy związany jest z syryjskimi uchodźcami. Większość z nich przebywa w państwach sąsiadujących z Syrią, gdzie obecność uchodźców często jest źródłem finansowych problemów, społecznych i politycznych napięć. Saudowie proponują Asadowi porozumienie: w zamian za finansową pomoc w odbudowie Syrii ma on umożliwić uchodźcom bezpieczny powrót do swoich domów.
Temat uchodźców z Syrii silnie obecny był też w tureckiej kampanii wyborczej. Kandydat demokratycznej opozycji Kemal Kılıçdaroğlu obiecywał rozwiązanie problemu uchodźców - drażliwego szczególnie dla nacjonalistycznego elektoratu - przez normalizację relacji z Asadem i odesłanie ich do Syrii. Przed drugą turą, która odbędzie się w przyszłą niedzielę, walcząc o głosy tureckich nacjonalistów, kandydat opozycji wzmocnił antyuchodźczą retorykę. Choć szanse Kılıçdaroğlu na wygraną są niewielkie, to komentatorzy spodziewają się, że także Erdoğan w nowej kadencji może szukać jakiegoś porozumienia z Asadem.
Druga kwestia, którą państwa arabskie chcą zaadresować, zapraszając ponownie Asada do Ligi, to problem narkotykowy. Wojna zdewastowała syryjską gospodarkę. Szukając źródeł dochodu, wielu Syryjczyków zwróciło się ku narkobiznesowi. W ostatniej dekadzie Syria stała się faktycznym narkopaństwem, jednym z głównych centrów produkcji i przemytu narkotyków w regionie. Syryjczycy wyspecjalizowali się w produkcji haszyszu i Captagonu - substancji o silnie pobudzającym działaniu, nazywanej "kokainą dla biedoty".
Captagon jest popularnym rekreacyjnym narkotykiem w krajach Bliskiego Wschodu. Ze względu na silnie uzależniające właściwości staje się on problemem dla wielu krajów regionu. Z Syrii w samym 2020 roku miano przemycić Captagon o wartości prawie 3,5 mld dolarów. Liga Arabska ma nadzieje, że w zamian za ponowne dyplomatyczne uznanie i pomoc w gospodarczej odbudowie kraju, Asad i jego służby zajmą się syryjskim narkobiznesem.
Obawy państw Ligi związane z wpływami Iranu, uchodźcami i Captagonem są w pełni zrozumiałe. Można mieć jednak wątpliwości, czy państwa arabskie nie wykazują się naiwnością wobec Asada. Syryjski dyktator wyraźnie daje do zrozumienia, że nie będzie tym, który pierwszy wykona jakikolwiek ruch wychodzący naprzeciw interesom swoich międzynarodowych partnerów.
Nawet odbudowana dzięki pomocy państw znad Zatoki Syria nie musi być miejscem, do którego uchodźcy będą chcieli wrócić - głównie z powodu tego, co na miejscu może ich czekać ze strony służb Asada i całego syryjskiego aparatu represji. Na przemycie Captagonu wielkie pieniądze mają dziś zarabiać siły związane z reżimem, trudno więc założyć, że w tej sprawie to Asad wykaże autentyczną dobrą wolę. Na razie to syryjski dyktator uzyskał od Ligi Arabskiej wszystko, co mogła mu dać - ponowne uznanie i normalizację swojej władzy nad Syrią - samemu niewiele dając. Decyzja Ligi jest też zwycięstwem prowadzonej od 2015 roku polityki Putina, potwierdzeniem strategicznej skuteczności syryjskiej interwencji w Syrii.
Bliski Wschód po amerykańskiej hegemonii
Decyzję Ligi można też odczytać jako kolejny symbol słabnącego znaczenia Stanów Zjednoczonych w regionie. Zwłaszcza, gdy zestawimy ją z wcześniejszym porozumieniem Arabii Saudyjskiej z Iranem, wynegocjowanym przez Chiny, trudnościami, jakie administracja Joe Bidena ma w relacjach z sojuszniczymi monarchiami znad Zatoki czy polityką, jaką Saudowie prowadzą wobec Rosji, choćby w kwestii cen i limitów wydobycia ropy.
Bez wątpienia Amerykanie popełnili w regionie szereg błędów, za które nieraz katastrofalną cenę płacili jego mieszkańcy. Takim błędem była choćby wojna w Iraku, a zwłaszcza polityka, jaką Stany prowadziły nad Tygrysem i Eufratem po rozbiciu zbrodniczego reżimu Saddama Husajna - gdy okazało się, że nie mają żadnego realistycznego planu, jak ustanowić nowy stabilny polityczny porządek, akceptowalny dla samych Irakijczyków.
Doświadczenia z Iraku zniechęciły amerykańskie elity do aktywnej polityki w regionie, co przełożyło się na decyzję Baracka Obamy, by nie interweniować bezpośrednio w Syrii, mimo użycia przez Asada broni chemicznej. Dla Donalda Trumpa region miał drugorzędne znaczenie wobec konfliktu z Chinami. Dla Bidena także ważniejsze są Chiny i wojna w Ukrainie.
Z kolei wśród mieszkańców Bliskiego Wschodu, zwłaszcza młodego pokolenia obywateli państw arabskich, rośnie przekonanie, że region sam powinien rozwiązywać swoje problemy, niezależnie od USA i innych mocarstw. Polityka zagraniczna Muhammada ibn Salmana, demonstrowana przez księcia niezależność wobec Stanów, wydaje się nakierowana na "obsługę" tych emocji. Także Asad mówił w piątek w Dżeddzie, że państwa arabskie powinny skorzystać z okazji, by wreszcie rozstrzygać swoje sprawy we własnym gronie.
Biorąc pod uwagę historię regionu, można zrozumieć te niechętne Zachodowi emocje. Normalizacja władzy zbrodniarza wojennego Asada pokazuje jednak, że Bliski Wschód po końcu amerykańskiej hegemonii w regionie wcale nie musi być przyjaznym dla swoich mieszkańców miejscem.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek