Syndrom bazyliszka dotknął polityków. Przełamią go? Okaże się w dniu wyborów
Śmierć prezydenta Adamowicza zmusza polityków do wyjścia ze strefy własnego komfortu. Ostatnie dni pokazały jaskółki nadziei – ale też przypomniały o sufitach niepozwalających im zbyt wysoko polecieć.
"Podążaj za tym, co wartościowe, a nie za tym co wygodne" – brzmi siódma zasada Jordana B. Petersona z jego przebojowej książki "12 zasad życiowych. Antidotum na chaos". Oczywiście, można tę książkę zlekceważyć prostym argumentem – dobrze się sprzedaje (pierwsze miejsce na liście bestsellerów Amazona w kategorii "książki naukowe"), bo to psychologizująca grafomania, której słupki sprzedaży napędzają nastolatkowie szukający sensu ziemskiej egzystencji.
Ale gdyby przełamać tę informację inną – o tym, że ta pozycja zajmuje także szóste miejsce na liście Amazona w kategorii "polityka i nauki społeczne" – to cytat nabiera powagi. Bo nie oszukujmy się, na półkę w księgarni z napisem "polityka" zaglądają tylko dorośli. Dorośli ciałem i duchem. Dzieciaków to męczy, nudzi albo irytuje. Gwarantuję wam: to nie jest książka dla nich.
Nie żyje Paweł Adamowicz
Czego ludzie, którzy z polityki żyją albo się nią interesują, w tej książce szukają? Być może prawd prostych – bo niby wszyscy je znają, ale łatwo o nich zapomnieć. Peterson je przypomina. Choćby na przykładzie Sokratesa i jego słynnej obrony, gdy słynny filozof zgodził się wziąć udział w sfingowanym procesie – uznał, że warto zaryzykować własne życie, byle tylko zyskać sposobność przedstawienia własnej koncepcji prawdy (a przy okazji wytknąć kilku Grekom ich hipokryzję, bigoterię i zakłamanie). Albo na przykładzie Aleksandra Sołżenicyna, który trafił do GUŁagu, ale tam zamiast próbować jakoś ułożyć się, by przetrwać, zaczął zbierać materiały do tak ważnego dzieła jak "Archipelag GUŁag". Jest wreszcie przykład Chrystusa, którego kusi szatan, obiecując mu wszystkie królestwa świata, co Jezus natychmiast odrzuca, choć - przykładając miarę ludzką - tego zrobić nie powinien.
Dla Petersona każdy z nich jest potwierdzeniem głównej tezy – że wprawdzie łatwiej jest dążyć do życia wygodnego, to jednak więcej sensu ma jednak szukanie w życiu tego, co wartościowe. Podążanie za tym, co wygodne oznacza podporządkowanie się ślepym impulsom, co daje krótkoterminowe zyski. To chowanie trupów w szafie. To postawa tchórzliwa, płytka i niewłaściwa. Zakłada kłamstwo, byle tylko osiągnąć cel – pisze kanadyjski autor.
I przeciwstawia temu poszukiwanie wartości. "Nie myl tego ze szczęściem czy rozkoszą. To coś bardziej przypominającego pokutę za karygodne czyny twojego złamanego, pękniętego istnienia" – zaznacza, dodając, że jeśli zmienimy perspektywę, przestaniemy skupiać się tylko na tym, by nie pogorszyć sytuacji, a zaczniemy myśleć jak ją poprawić, to wtedy życie nabierze głębszego sensu.
Tyle Peterson. Tylko jaki jest sens cytować go – w dodatku tak obszernie – w komentarzu poświęconym polityce? Bo dziś, gdy cały czas jesteśmy w cieniu tragedii, do której doszło w Gdańsku, dyskusja o tym, o co tak naprawdę chodzi w polityce, znów wraca na plan pierwszy. Ale za tym pytaniem idzie kolejne: czy politykom jeszcze można ufać. Nie jest to pierwszy raz, gdy w naszym życiu publicznym pojawia się pytanie pierwsze. Ale chyba po raz pierwszy tak mocno wybrzmienia ono w pakiecie z pytaniem drugim.
Pierwsze pytanie – o wartości, cel działania politycznego – mocno stawiano w Polsce dwukrotnie. Najpierw gdy umarł Jan Paweł II, drugi raz po katastrofie smoleńskiej. W obu przypadkach zalało Polskę morze zapewnień, że tak dalej być nie może i trzeba wyciągnąć rękę do drugiej strony. I w obu przypadkach okazało się, że to morze wszyscy pisali z błędem – bo chodziło o to, że może tak dalej nie będzie. Ale było tak jak wcześniej. A jedyna zmiana, jaka zachodziła, to zmiana na gorsze.
Może dlatego po tragedii w Gdańsku żadna ze stron nie próbowała przedstawiać górnolotnych zapewnień. Żaden polityk nie zdobył się na akt strzelisty pełen wzniosłych słów o potrzebie braterstwa i odbudowie narodowej wspólnoty. Najbardziej dobitnie wybrzmiały słowa Grzegorza Schetyny w Sejmie – choć dobitne w żaden sposób nie były. Raczej skromne, stonowane. Wybrzmiały najmocniej tylko dlatego, że prezydent i premier uznali, że w tej sytuacji należy puścić lidera Platformy przodem, więc wybrali milczenie. To właśnie dlatego najczęściej dyskutowane w ostatnim tygodniu było wystąpienie ojca Ludwika Wiśniewskiego – było ono po prostu jedynym tak dobitnym i wyrazistym. Oddzielna sprawa, że Schetyna popełnił spory błąd, nadając im jednoznaczny kontekst polityczny.
Teraz mamy sytuację jak z bajki o bazyliszku, tylko do kwadratu. Dwie główne siły postrzegają rywala politycznego jak tego legendarnego stwora zabijającego spojrzeniem. Czają się, czekając, aż drugi zaatakuje – bo wtedy natychmiast chcą wyciągnąć lustro i z jego pomocą przekuć w praktykę powiedzenie o ginięciu od własnej broni. Ale że obie strony znają się jak własną kieszeń, potrafią przewidzieć swoje posunięcia trzy ruchy do przodu niemal ze stuprocentową precyzją, to nie dzieje się nic. Cisza jak na froncie w czasie wojny pozycyjnej.
Okazało się, że jedynym, który ten bezruch umiał przerwać, był Mateusz Morawiecki. Wyszedł z założenia, że na nim jako na premierze (władza to zawsze większa odpowiedzialność) spoczywa większa odpowiedzialność – i dlatego zaproponował opozycji wspólną rozmowę. Jego zaproszenia nie dało się odrzucić. Nieprzyjęcie go byłoby efektownym politycznym strzałem w stopę - bo takie konsekwencje miałoby publiczne odtrącenie ręki wyciągniętej do zgody.
Dlatego też poza Ryszardem Petru, któremu, jak zwykle, pomylił się plus z minusem, w kancelarii premiera stawili się przedstawiciele wszystkich sił politycznych. Żaden nie chciał zostać uznanym za tego, który burzy front jedności ponad podziałami w obliczu tragedii – nawet jeśli jest to front wojny pozycyjnej.
W sobotę rano premier napisał to na Twitterze, zadowolony, że frekwencja w piątek popołudniu nie zawiodła.
Jeśli jednak premier uznał, że udało mu się wynegocjować pokój, to powinien usiąść w jednej ławce z Petru i razem z nim poćwiczyć odróżnianie plusa od minusa. Piątkowe spotkanie można porównać co najwyżej do sytuacji, gdy w czasie walk pozycyjnych podczas I wojny światowej żołnierze przeciwnych frontów razem śpiewali kolędy – ale przecież zaraz po świętach walki ruszały na nowo. Teraz też możemy mówić o chwilowym zawieszeniu broni. W dodatku nawet nie wynegocjowanym – czyli nie wiadomo, ile dokładnie potrwa.
Przed Morawieckim, jeśli rzeczywiście chce sprawić, by konkurentów politycznych postrzegać jako oponentów, nie wrogów, stoi poważniejsze wyzwanie. Opozycja w czasie piątkowego spotkania wyartykułowała jasne żądanie: zmiany w TVP. Premier nie miał na to dobrej odpowiedzi. Prawdę mówiąc nie miał żadnej – bo wie, że klucze do takich decyzji zamknięte są na Nowogrodzkiej, a on nie ma do nich dostępu. Pozostało mu tylko słuchać peror Ryszarda Terleckiego, który w sposób absolutnie bezwzględny wyłożył innym, że telewizja publiczna jest poza ich zasięgiem. To był moment, gdy oponenci polityczni byli wrogami – a sala w kancelarii premiera, gdzie odbywało się spotkanie, linią frontu w wojnie pozycyjnej.
Czy Nowogrodzka ustąpi? Jarosław Kaczyński pewnie nawet byłby do tego skłonny, gdyby nie inny problem: NBP. Na czele banku centralnego, podobnie jak telewizji publicznej, stoją ludzie, do których Kaczyński miał duże zaufanie w chwili, gdy powierzał im te stanowiska. Adam Glapiński i Jacek Kurski w sporej części (choć każdy na inny sposób) ten kapitał zaufania zużyli. Ale czy można wymienić obu? Pomijając już kwestię, czy Kaczyński może sobie pozwolić na taki ruch ze względów partyjno-osobistych, pozostaje jeszcze kwestia taktyczna. Działając w ten sposób, szef PiS ustąpiłby pod presją – a tego nie znosi. Po drugie, pozbawiłby się dwóch ważnych współpracowników, którzy dziś pozwalają mu równoważyć rosnące wpływy Morawieckiego. Łatwo policzyć, że rachunek strat poważny. Czy rachunek zysków jest wyższy? Opozycja jest o tym przekonana – ale to tylko może utwardzić Kaczyńskiego w przekonaniu, że zmian być nie może.
I w ten sposób znów wracamy do Petersona i jego motta: "Podążaj za tym, co wartościowe, a nie za tym, co wygodne". Czy trzymanie się kurczowo dotychczasowej linii to dla PiS wygoda, czy jednak wartość? Czy szukanie sposobu na obniżenie poziomu napięcia w polityce (oponenci, nie wrogowie) to zwykły konformizm, czy jednak reakcja na oczekiwania Polaków, którzy spodziewają się głębszych zmian po śmierci Pawła Adamowicza? Dzisiaj politycy muszą na nowo zdefiniować swój system wartości. Muszą pokazać Polakom, że nie są Bazyliszkami, tylko klasą polityczną reprezentującą Polaków i dbającą przede wszystkim o nasze dobro wspólne. Kto lepiej wyczuwa ten moment? Kto zdoła przełamać ten syndrom Bazyliszka, którym stała się dotychczasowa praktyka rywalizacji politycznej? Przekonamy się o tym za kilka miesięcy, w dniu wyborów.
Agaton Koziński, publicysta "Polska Times" dla WP Opinie