Ukraińcy w Rosji. Tak działają na terenie wroga
Rząd w Kijowie oficjalnie temu zaprzecza, a władze państw zachodnich aż wzdrygają się na samą myśl o takich operacjach, ale ukraińscy sabotażyści działają na terytorium Rosji i dokonują tam ataków - powiadomił w niedzielę brytyjski magazyn "The Observer".
Bądź na bieżąco z wydarzeniami w Polsce i na wojnie w Ukrainie, klikając TUTAJ.
Korespondent brytyjskiego magazynu spotkał się w Kijowie z trójką członków Bractwa - ochotniczej grupy ukraińskich sił specjalnych, która podejmuje działania sabotażowe w Rosji. Obejmują one niszczenie kluczowej infrastruktury wroga, zestrzeliwanie wojskowych śmigłowców czy samolotów, porwania wysokich rangą urzędników. Te operacje przeprowadzają zwykle małe oddziały, liczące 4-5 osób.
Ukraińscy sabotażyści w akcji. Działają w Rosji
39-letni dowódca Ołeksij, 23-letni Taras i 21-letni Władysław zdają sobie sprawę, że jeśli coś im się stanie, władze w Kijowie wyprą się jakiejkolwiek wiedzy na ich temat. Jednak nie zniechęca ich to, ponieważ, jak wyjaśniali, rosyjskie dowództwo musi poczuć ogień walki na swoim terytorium.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Taras opowiadał, że dwa tygodnie temu wrócił z "prostej operacji". - Nasza grupa musiała przywieźć na terytorium Rosji pewną ilość materiałów wybuchowych i zostawić je w pewnym miejscu. Nie wiem, do czego i dla kogo ten materiał wybuchowy był przeznaczony. Ale wiem na pewno, że niektórzy ludzie w Rosji są gotowi pomóc Ukraińcom - powiedział rozmówca "The Observer".
Z kolei sześć tygodni temu przeprowadził najbardziej udaną operację, choć udało się to dopiero za drugim podejściem. - Mieliśmy zadanie zniszczenia rosyjskiego helikoptera transportującego wysokich rangą urzędników ministerstwa spraw wewnętrznych - relacjonował Taras. Grupa zadaniowa składająca się z pięciu mężczyzn wyruszyła o godz. 7 rano, z łatwością przebijając się przez lasy i pola, aby przejść do Rosji.
- Szliśmy przez cały dzień. Potem spędziliśmy noc na miejscu i o godz. 9 rano usłyszeliśmy helikopter. Miałem ze sobą mały dron zwiadowczy, który potwierdził, że to ten helikopter. Strzelaliśmy do śmigłowca z przenośnego przeciwlotniczego systemu rakietowego z odległości 4 km. Niestety nie widzieliśmy trafienia, ponieważ byliśmy za daleko, ale słyszeliśmy eksplozję - opowiadał Taras.
"To bardzo demoralizujące"
Niezależnie od tego, czy kremlowscy urzędnicy w helikopterze zginęli, czy nie, dla Tarasa była to udana misja.
- Pokazaliśmy, że możemy wejść na terytorium Rosji i uświadomić Rosjanom, że Ukraińcy potrafią działać. Gdy Rosjanie dowiadują się, że na ich terytorium operują sabotażyści, muszą przemieścić wielu żołnierzy, aby znaleźć tych dywersantów. To jest bardzo demoralizujące dla przeciwnika. Helikopter był przeznaczony dla rosyjskiego kierownictwa. A sam fakt, że ukraińscy sabotażyści strzelają do rosyjskich dowódców, już wywołuje u Rosjan napięcie. Powoduje, że rosyjskie dowództwo jest nerwowe - tłumaczył mężczyzna.
Ostatnia operacja w Rosji, w której brał udział Władysław, miała miejsce miesiąc temu w regionie wokół miasta Biełgorod, gdzie w ostatnich miesiącach wybuchło kilka magazynów amunicji.
Jego grupa miała za zadanie schwytać lub zabić jednego z wysokich rangą oficerów Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), ale pomimo faktu, że dysponowała trasą przejazdu jego samochodu, przygotowana zasadzka się nie udała, ponieważ samochód nie nadjechał. Wraz z nastaniem dnia sabotażyści musieli się wycofać, ale stanęli przed wyzwaniem przedarcia się z powrotem do Ukrainy, niezauważeni przez rosyjskie wojska patrolujące granicę.
- Natknęliśmy się na posterunek rosyjskich pograniczników. Byliśmy czterech na czterech, rozpoczęliśmy walkę. Zabiliśmy trzech Rosjan i lekko raniliśmy jednego. Schwytaliśmy go, zabraliśmy na terytorium Ukrainy i przekazaliśmy ukraińskiemu wojsku - opowiadał Władysław.
Ale nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. W Boże Narodzenie czterech ich kolegów, 34-letni Jurij Horowiec, 32-letni Maksym Mychajłow, 32-letni Taras Karpiuk i uczestniczący w misji po raz pierwszy 19-letni Bohdan Lahow, zostało zabitych w miejscu położonym 12,5 km w głąb Rosji, w rejonie Briańska.
26 grudnia na rosyjskim komunikatorze Telegram pojawiły się zdjęcia martwych mężczyzn leżących w śniegu, zaś państwowa rosyjska agencja RIA Nowosti podała, że dywersanci mieli przy sobie "pistolety maszynowe SIG Sauer, urządzenia komunikacyjne i nawigacyjne oraz cztery bomby". Sposób, w jaki zostali zabici, pozostaje niejasny. Ciał sabotażystów nie udało się odzyskać.
"Niewiele osób o tym wie"
Trzej starsi mężczyźni mieli duże doświadczenie w tego rodzaju działaniach - podkreślono w reportażu.
Jak powiadomił "The Observer", było to dobitnym przypomnieniem o ryzyku, które podejmują dywersanci. Zapytani, czy ich rodzice wiedzą o tym, co robią, Taras i Władysław wzdychają.
- Moi rodzice wiedzą tylko, że obecnie jestem na wojnie. Ale musicie zrozumieć, że kiedy planujemy nasze operacje, wie o tym bardzo niewiele osób. Informacje o operacji mogą się łatwo przedostać do wroga. Lepiej, by nasi rodzice nie wiedzieli, co teraz robimy - oznajmił Władysław.
- Nasze operacje są właściwie dwa razy bezpieczniejsze niż te, które przeprowadzają ukraińskie siły zbrojne. Wydaje się, że jest to bardzo niebezpieczna praca, ale my bardzo poważnie się do niej przygotowujemy - dodał Taras.