Tu nie ma żartów. Kaczyński już się cieszy z sukcesu Tuska? [OPINIA]
Sukcesu politycznego nie da się osiągnąć bez ryzyka, ale i bodaj odrobiny szczęścia. Sądząc po rozmiarach niedzielnego marszu, Donaldowi Tuskowi tego ostatniego nie brakuje, a skłonności do ryzyka nie jest też pozbawiony.
Rzucając kilka tygodni temu hasło marszu 4 czerwca, Tusk ryzykował frekwencyjną klapę, po której trudno byłoby dalej marzyć o tym, co od dawna pozostaje jego celem, czyli o przebiciu przez Koalicję Obywatelską sondażowego szklanego sufitu ustawionego na poziomie 30 proc. Tłumy, jakie pojawiły się w niedzielę w Warszawie na wezwanie lidera KO, stworzyły realną szansę na wyjście z trwającego od miesięcy impasu i doprowadzenie do sytuacji, w której w kolejnych sondażach KO i PiS zaczną się zmieniać w roli lidera.
Oczywiście, czy tak się stanie, pokażą dopiero sondaże realizowane w tym i kolejnych tygodniach.
Nie ma natomiast wątpliwości co do tego, kto najbardziej pomógł Tuskowi w znaczącym podniesieniu frekwencji podczas niedzielnego marszu. To oczywiście prezes Jarosław Kaczyński oraz prezydent Andrzej Duda. Pierwszy forsując na kilka miesięcy przed wyborami utworzenie Państwowej Komisji ds. Badania Wpływów Rosyjskich, drugi zaś podpisując ustawę w tej sprawie, mimo jej oczywistej - nawet dla studenta pierwszego roku prawa - niezgodności z Konstytucją RP.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wprawdzie Duda próbował po kilku dniach wycofać się z tego błędu, ogłaszając niespodziewanie konieczność "pilnej nowelizacji" ustawy, którą cztery dni wcześniej sam wprowadził w życie, ale poza bodaj najbardziej spektakularną autokompromitacją na przestrzeni ośmiu lat swej prezydentury, nic już tym nie osiągnął. Bowiem fala oburzenia próbą wykorzystania realnego rosyjskiego zagrożenia do pisowskiej gry wyborczej była już zbyt wysoka.
Wzrost KO to dobra wiadomość dla Kaczyńskiego?
Jeśli jednak w konsekwencji marszu 4 czerwca notowania sondażowe KO rzeczywiście wzrosną, to nie musi to oznaczać dla PiS-u wyłącznie złej wiadomości. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że nic nie konsoliduje zwolenników Kaczyńskiego tak skutecznie jak wrogość wobec Tuska i perspektywy jego powrotu do władzy. Po wtóre zaś dlatego, że ten wzrost wcale nie musi nastąpić w oparciu o niezdecydowanych obywateli, których głosy są najbardziej pożądane przez poszczególne sztaby wyborcze.
Może się bowiem okazać, że zwiększenie poparcia dla KO – tak jak to już zdarzało się w przeszłości – dokona się kosztem mniejszych formacji opozycji demokratycznej, czyli Lewicy oraz Trzeciej Drogi Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza.
W dotychczasowych sondażach otrzymywały one zwykle powyżej 8 proc., czyli progu, jaki obowiązuje wyborcze koalicje, ale ewentualne osłabienie jednej z nich mogłoby doprowadzić do sytuacji podobnej jak ta z 2015 r. Połączone w ramach Zjednoczonej Lewicy siły SLD Leszka Millera i Twojego Ruchu Janusza Palikota otrzymały wówczas 7,55 proc. głosów, co sprawiło, że lista ta nie otrzymała ani jednego mandatu poselskiego.
Głównym beneficjentem tego - zgodnie z wciąż rządzącą naszym systemem wyborczym metodą d’Hondta, premiującą zwłaszcza najsilniejszą formację - okazało się PiS, które zamieniło 37,6 proc. głosów na samodzielną większość 235 mandatów.
Hołownia i Kosiniak-Kamysz mogą zmienić zdanie
Oczywiście taki scenariusz nie musi się powtórzyć. Mało tego, ponieważ do rejestracji list wyborczych zostało jeszcze około dwóch miesięcy (ile dokładnie, dowiemy się, gdy prezydent Duda ogłosi dokładną datę wyborów parlamentarnych), to można sobie wyobrazić, że liderzy mniejszych ugrupowań zmienią jeszcze - za sprawą coraz słabszych sondaży - zdanie na temat startu z odrębnych w stosunku do KO list.
Wszak wszyscy widzieli jak Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz zmieniali zdanie w sprawie marszu 4 czerwca. Najpierw dość długo bagatelizowali jego znaczenie, później zgodzili się na udział w nim swoich zwolenników, aby wreszcie pojawić się na marszu osobiście.
Niezależnie od tego, jakie były rzeczywiste motywy tej ewolucji, trzeba przyznać, że wobec najsilniejszej z dotychczasowych prób zmiany reguł gry politycznej w Polsce jaką stanowi (wciąż jeszcze potencjalnie) ustawa o RosKomisji, zachowanie Hołowni i Kosiniaka było racjonalne. Gdyby zatem niedzielny marsz doprowadził do konsolidacji całej opozycji na lewo od PiS-u oraz wystawienia przez nią jednej listy wyborczej, byłoby to z pewnością najważniejszym zwrotem w polskiej polityce od czasu wyborów prezydenckich w 2020 r., w których reelekcja Dudy przedłużyła rządy PiS o kolejne trzy lata.
Wymagałoby to jednak nie tylko zmiany dotychczasowej strategii obranej przez Hołownię i Kosiniaka, a symbolizowanej przez samą nazwę ich sojuszu (Trzecia Droga), ale także istotnej korekty po stronie Lewicy. Do tej ostatniej zdolny wydaje się Włodzimierz Czarzasty, ale już raczej nie Adrian Zandberg i jego Partia Razem, dla których Koalicja Obywatelska jest na liście przeciwników politycznych tuż za PiS i Konfederacją.
Przede wszystkim jednak wymagałoby to jednak większej elastyczności ze strony samego Tuska, który musiałby - po ewidentnym sukcesie, jaki odniósł 4 czerwca - dokonać samoograniczenia i zaoferować potencjalnym koalicjantom naprawdę atrakcyjne miejsca na wspólnej liście.
Tymczasem sposób, w jaki potraktował kilka tygodni temu pozostałych liderów opozycji demokratycznej, wzywając samodzielnie do niedzielnego marszu, jasno pokazał, że ma inne plany. Dlatego wydaje się mało prawdopodobne, aby właśnie teraz zechciał je zmienić.
Dla Wirtualnej Polski prof. Antoni Dudek, historyk, politolog z UKSW, prowadzi na YT kanał "Dudek o historii"