Łukasz Mejza - były wiceminister sportu © East News | Piotr Molecki

"Przepraszam, Polsko, jestem Mejza"

Łukasz Mejza odchodzi ze stanowiska wiceministra sportu i turystyki po serii publikacji Wirtualnej Polski. Zabrakło mu jednak odwagi, by - w nawiązaniu do swojego hasła "cześć, Polsko" - powiedzieć krótkie "przepraszam, Polsko".

Nie przeprasza, bo ucieka.

Nie wyjaśnia, tylko ignoruje pytania.

A na koniec dziękuje premierowi Mateuszowi Morawieckiemu i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Wciąż liczy, że w obozie Zjednoczonej Prawicy jest dla niego miejsce. To panowie premier i premier muszą sami rozstrzygnąć.

Łukasz Mejza podaje się do dymisji, choć najpewniej do dymisji został "poddany". I na koniec tej smutnej historii upolitycznia sprawę. Bo nic więcej mu nie zostało. Wiele słów, mało treści i żadnego przepraszam.

Nie, panie Pośle, polityki tu nie ma. Śledztwo trwało długie tygodnie - a każdy materiał był pełen dowodów. Nie wciągnie nas pan, panie Łukaszu, w żadną przepychankę polityczną. Nie wciśnie do rąk żadnego sztandaru.

Ten akt desperacji, ten absurd, nie przejdzie. I nie wierzą w niego nawet pana koledzy ze Zjednoczonej Prawicy. Wystarczy ich zapytać, o ile zechcą jeszcze rozmawiać.

Biznesplan

To nie był po prostu zły pomysł na biznes. Ba, to nawet nie był nieudany model przedsiębiorstwa. Schemat, stworzony przez Łukasza Mejzę i jego współpracowników wymyka się określeniom ze świata gospodarki.

Po pierwsze, to była próba zarabiania na pragnieniu życia. Życia dorosłych, którzy sami usłyszeli o swojej nieuleczalnej chorobie i chcą z nią walczyć - dla siebie, dla małżonków, dzieci, rodziny.

Życia dzieci, o które do upadłego, do końca będą walczyć ich rodzice. A jeśli nie da się już o życie, to chociaż o uśmiech, słowo, oddech, krok. Tak, taki rodzic zrobi wszystko. Za każde pieniądze. Pójdzie wszędzie, a jak sami często mówią - będzie rozmawiać i z samym diabłem. I jeśli ktoś da takiemu rodzicowi ułudę nadziei za tysiące dolarów na rzecz leczenia w nieznanej klinice za Oceanem Atlantyckim, to on te tysiące dolarów, czasem dziesiątki tysięcy zbierze. Bo nadzieja to często wszystko, co ma. A dzieci to wszystko, dla czego żyje.

I wreszcie to była próba zarabiania na życiu dzieci, które przecież same też chcą wyzdrowieć.

Nikt nie chce umierać.

Na choroby rzadkie (czyli takie, które przytrafiają się tylko 5 na 10 tys. osób) choruje od 2 do 3 mln Polek i Polaków. To szacunki Ministerstwa Zdrowia. Każdego roku informację o nowotworze słyszy kolejne 170 tys. ludzi. 100 tys. umiera. To oficjalne dane z Krajowego Rejestru Nowotworów.

Dzieci najczęściej dotyka białaczka i różne rodzaje chłoniaków. Są też nowotwory płuc, krtani, trzustki, wątroby, jelita grubego, żołądka, nerek, jąder i kości. Dzieci nie są wolne od raka.

Jak udowodniliśmy w Wirtualnej Polsce w materiale pt. "Jak Łukasz Mejza chciał zarabiać na cierpieniu", firma byłego wiceministra sportu obiecywała im wszystkim lepsze życie. Obiecywała nowoczesną terapię, leczenie i normalność. Tym, którzy nie chodzą, obiecywała bieganie. Tym, którzy ledwo łapią oddech, obiecywała pełnię życia. Tym, którzy mierzą się ze śmiercią, obiecywała wyleczenie. Żadnych powikłań i tysiące przypadków udowadniających, że niemożliwe nie istnieje.

I nie miała do tego żadnych podstaw - ani wiedzy medycznej, ani doświadczenia, ani przykładów. Nic. Chciała za to sprzedawać drogie marzenie o zdrowiu. Cena wyjściowa? 80 tys. dolarów. W pakiecie leczenie, hotel, przeloty, opieka na miejscu, opieka lekarza w Polsce.

Były wiceminister sportu w krótkich oświadczeniach przekonywał, że biznes nigdy nie ruszył i skończył się, gdy tylko pojawiły się pierwsze wątpliwości. Długo się jednak nie pojawiały. Łukasz Mejza najwyraźniej nie miał ich, gdy firmę rejestrował w połowie ubiegłego roku. Nie miał ich również, gdy ściągał do niej pracowników. I nie wygląda na to, by miał wątpliwości, gdy sam rozmawiał z rodzinami osób chorych. Biznes zaczął się zwijać, gdy były już wiceminister sportu rozpoczynał ścieżkę do polskiego parlamentu.

Firma Łukasza Mejzy tak bardzo "nie działała", że zdążyła przygotować trzy foldery reklamowe: dla chorych na nowotwory, dla chorych z problemami neurologicznymi i dla lekarzy, którzy mieliby pomagać w tym przedsięwzięciu.

Vinci NeoClinic obiecywało w nich nie tylko "leczenie nieuleczalnego", ale też wożenie pacjentów limuzyną pomiędzy hotelem, kliniką i lotniskiem. Vinci NeoClinic zdążyło też zadeklarować, że po dożylnych wlewach pacjenci mają zapewnione owocowe i warzywne koktajle. Dla regeneracji. A folder wieńczył numer telefonu do samego byłego wiceministra sportu. Ten sam, którego używał w biznesie szkoleniowym. Ten sam, którego używał w biznesie fotowoltaicznym. Ten sam, który podawał na swoich stronach internetowych.

Firma zdążyła też uruchomić małe call-center, a potencjalnych klientów szukała na forach zbiórkowych. Ci, którzy liczyli tam na wsparcie w leczeniu dzieci, byli idealnymi klientami. "Mogę pomóc" - słyszeli. I myśleli, że ktoś chce im pomóc, a pomocy nie było i nie mogło jej być. Cudowna terapia na wszystko po prostu nie istnieje.

Dymisja Łukasza Mejzy to nie jest kwestia standardów politycznych. To jest kwestia przyzwoitości. To jest kwestia szacunku dla tych, których los nie oszczędzał.

"Cześć, Polsko!" - mówił Łukasz Mejza, gdy wchodził do parlamentu. W naszych publikacjach pokazaliśmy, że nie bał się podjąć okrutnej próby zarobienia bardzo dużych pieniędzy. Bez skrupułów, bez współczucia, bez serca.

Na "przepraszam, Polsko!" jeszcze się nie odważył. I nie odważy.

Zamiast tego udaje, że w tej sprawie chodzi o cokolwiek innego niż jego przyzwoitość. A w zasadzie brak tej przyzwoitości. Nie ma w tej sprawie polityki. Jest krzywda. Nie ma w tej sprawie zamachu na rząd. Jest cierpienie i codzienna walka.

"W poczuciu odpowiedzialności za Polskę i obóz Zjednoczonej Prawicy, doskonale rozumiejąc przy tym twarde reguły politycznej gry i coraz poważniejsze zagrożenie oddania władzy w ręce politycznych bandytów z opozycji, systematycznie donoszących na swój kraj za granicą i tą drogą próbujących przejąć władzę w Polsce, a także usłużnym im mediom, podjąłem decyzję o dobrowolnym podaniu się do dymisji ze stanowiska Sekretarza Stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki" - przekonuje.

"Odchodzę na swoich warunkach, z podniesionym czołem i poczuciem uczestniczenia w (jak wskazują zasięgi medialne i internetowe) największej nagonce w historii polskiej polityki" - pisze. I nie rozumie, że zasięgi medialne i internetowe to wyłącznie jego zasługa. Jego pomysłu, jego biznesu, jego milczenia, jego najdziwaczniejszej w historii III RP konferencji prasowej. Konferencji, z której uciekł.

I dziś znów ucieka. A na koniec życzy wszystkim… wesołych świąt. I zaprasza do wspólnego kolędowania.

Szanowny panie Pośle, zwrócimy się do pana wprost kolejny raz. Pojednania nie powinien pan szukać u dziennikarzy. Pojednania i przebaczenia powinien pan szukać u tych wszystkich, którzy musieli wysłuchiwać obietnic pana firmy.

Mamy jednak poczucie, że na wspólne kolędowanie z panem nie mają najmniejszej ochoty.

Napisz do autorów:

Szymon Jadczak

szymon.jadczak@grupawp.pl

Mateusz Ratajczak

mateusz.ratajczak@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Komentarze (611)