Prof. Paweł Borecki: rozhulali się nam po roku 1989 księża biskupi polscy!
- Państwo musi gwarantować wolność sumienia, wyznania, badań naukowych, słowa i mediów. Moim zdaniem unia państwa i religii jest zagrożeniem tych wolności - mówi prof. Paweł Borecki. Uważa również, że konkordat trzeba zgodnie z Konstytucją RP uzupełnić, bądź zmienić w formie aneksu.
Sebastian Łupak, Wirtualna Polska: Czy warto renegocjować konkordat?
Prof. UW dr hab. Paweł Borecki, Zakład Prawa Wyznaniowego Wydziału Prawa i Administracji UW: Można. Argumenty za jego zmianą się znajdą. Tylko musi być silna wola polityczna. Eksperci musieliby wiedzieć, że państwo stoi za nimi murem i że jest to mur nie gipsowy, lecz kamienny.
Dotąd tak nie było?
Nie udało się renegocjować konkordatu ani za rządów Leszka Millera z SLD po 2001 roku, ani liberała Donalda Tuska po 2007 roku. Nie podejmowano żadnych prób w tym zakresie.
A jest co renegocjować?
Przede wszystkim konkordat był pisany w innej rzeczywistości. Polska i świat są dziś inne niż były 28 lipca 1993 roku. Wtedy żył Jan Paweł II, a większość społeczeństwa polskiego to byli czynni katolicy. Dziś nie musi to być już prawda, sądząc po spadającej liczbie osób uczęszczających do kościoła w niedzielę, uczniów chodzących na religię czy małżeństw zawierających tzw. śluby konkordatowe.
Poza tym, wbrew temu, co twierdzi ówczesna premier Hanna Suchocka, konkordat to jest kiepski akt prawny. Jest niedopracowany. Pełni dziś przede wszystkim funkcję symboliczno-propagandową. Wymachuje się nim jak chorągwią, twierdząc, że coś gwarantuje. A trzeba się w niego wczytać, żeby zobaczyć, że częstokroć tak nie jest.
To wczytajmy się. Na pewno gwarantuje obecność lekcji religii w szkole. Ale czy przymusza minister edukacji Barbarę Nowacką do negocjowania z Episkopatem liczby godzin religii? Ona chce, by została tylko jedna godzina.
Artykuł 12 Konkordatu, dotyczący nauki religii w szkole, mówi wyraźnie, że państwo gwarantuje, iż to przedszkola i szkoły publiczne podstawowe oraz ponadpodstawowe organizują lekcje religii zgodnie z wolą zainteresowanych. Rodzice mają prawo do religijnego wychowania dzieci.
Konkordat pomija jednak kwestię, w jakim wymiarze godzinowym ma być nauczana religia. Określa to rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z kwietnia 1992 roku.
Minister może, a nawet powinien zasięgnąć opinii Episkopatu i innych wyznań w tej sprawie, ale koniec końców decyduje jednostronnie minister. Także o tym, czy te lekcje będą na początku, na końcu dnia szkolnego, czy w środku - decyduje minister.
Czy konkordat zajmuje się innymi sprawami: obecnością symboli religijnych w szkole, modlitwą przed lekcją, podręcznikami do religii?
Nic o tym nie mówi. Tymczasem w szkołach powstają prawdziwe ikonostasy: jest godło Polski, krucyfiks, zdjęcie Jana Pawła II i podobizna Matki Boskiej. A przecież to jest szkoła publiczna i jedynymi symbolami jednoczącymi wszystkich obywateli - wierzących i bezwyznaniowych – winny być symbole Państwa Polskiego, tzn. godło, flaga i hymn.
Należy także zauważyć, że po 1989 r. kompetentne organy państwa pozbawiły się także jakichkolwiek instrumentów wpływu na treść programów nauczania i treść podręczników do religii.
Te materiały są przygotowane wyłącznie przez stronę kościelną i podawane do wiadomości Ministrowi Edukacji Narodowej. Władza nie ma prawa kontroli tych materiałów, a w konsekwencji nie ma prawa weta, jeśli ich treść narusza powszechnie obowiązujące prawa na czele z Konstytucją RP.
Dzieje się tak nie tylko w przypadku podręczników katolickich, ale także tych do nauki choćby islamu. Są one tłumaczone z języka tureckiego, a Ministerstwo nie ma wpływu na ich treść. Dodajmy, że nauczyciele religii muszą mieć tzw. misję kanoniczną, czyli upoważnienie do wykonywania zawodu katechety, od biskupa diecezjalnego.
Zdarzyło się, co nagłośniły środki masowego przekazu, że biskup cofnął misję kanoniczną katechetce, która zaszła w ciążę pozamałżeńską. Straciła ona pracę, czyli środki do życia z dnia na dzień.
Rzeczywiście był taki przypadek w 2014 roku: Sylwia Z. z Krakowa zaszła w ciążę i żyła w konkubinacie. Cofnięto jej skierowanie do nauki katechezy i nie przedłużono tzw. misji kanonicznej. To dokument podbijany co kilka lat pieczątką biskupa. Katechetka została zwolniona ze szkoły.
Te wszystkie sprawy domagają się doprecyzowania. Można to zrobić w konkordacie, aby był bardziej szczegółowy. A jeśli nie w konkordacie, to kwestie sumienia i wyznania - np. zagadnienie rekolekcji szkolnych, modlitwy przed lub po zajęciach czy symboli religijnych w szkołach publicznych - trzeba uregulować ustawowo.
Nie można tego zostawiać jedynie w gestii rozporządzeń właściwego ministra.
Mówiliśmy o szkołach podstawowych i średnich, ale konkordat zapewnia też finansowanie dwóm wyższym uczelniom katolickim.
To prawda. To Katolicki Uniwersytet Lubelski oraz Uniwersytet Papieski Jana Pawła II Krakowie. Ten drugi został przemianowany z Papieskiej Akademii Teologicznej w uniwersytet na życzenie papieża Benedykta XVI, choć w momencie przemianowania nie spełniał standardów przewidzianych w polskim prawie wymaganych od uniwersytetów.
Na wspomnianej uczelni jest tylko kilka wydziałów, podczas gdy na przykład na UW jest ich kilkanaście. Jednak papież zdecydował, a polski ustawodawca to zaaprobował.
Konkordat zapewnia finansowanie tych dwóch uczelni, ale nie przesądza, w jakim stopniu. Pierwotnie było to finansowanie w przeliczeniu jedynie na studentów, ale teraz są one finansowane w stu procentach z budżetu państwa, czyli również w zakresie finansowania inwestycji budowlanych.
Konkordat nie nakłada też obowiązku finansowania wydziałów teologicznych na uniwersytetach państwowych. Mówi jedynie, że państwo "rozważy finansowanie" tzw. odrębnych wydziałów teologicznych. To sformułowanie jest wytrychem.
Obecnie w całości finansuje się już Akademię Katolicką w Warszawie, jezuicki Uniwersytet "Ignatianum" w Krakowie i Papieski Wydział Teologiczny we Wrocławiu.
Dodatkowo wydziały teologii katolickiej na uczelniach państwowych były instalowane i finansowane przez państwo w całej Polsce. Od Uniwersytetu Opolskiego przez Szczecin, Poznań, Toruń, Katowice, Białystok, Warszawę aż po Olsztyn.
Na to idą pieniądze budżetowe. To są świetne synekury do utrzymania części duchowieństwa, a państwo płaci te pensje z naszych podatków, niezależnie czy my, podatnicy, chodzimy do Kościoła czy nie.
Jak już jesteśmy przy finansowaniu Kościoła i jego majątku - co mówi o tym konkordat?
Całkiem niewiele. Traktuje te sprawy fragmentarycznie i nie reguluje ich w sposób wyczerpujący, a powinien. Artykuł 22 konkordatu, który dotyczy kwestii koniecznych zmian w sprawach finansowych Kościoła i duchowieństwa, odsyła do komisji "wspólnej", która miałaby się zająć tymi sprawami. Taka komisja nigdy nie została powołana.
Dwie tzw. komisje konkordatowe – kościelna i rządowa - zostały powołane bez podstaw w konkordacie. Nie wykazują obecnie aktywności.
W międzywojennym konkordacie z 1925 roku, który obowiązywał do 1945 roku, kwestia finansów i majątku była całkiem szczegółowo określona: na przykład, na jakich zasadach państwo wypłaca pensje duchownych, od kardynałów po wikariuszy.
Państwo polskie miało też wtedy daleko większe uprawnienia nadzorcze i kontrolne nad Kościołem niż w III RP.
Jak to dziś wygląda w innych krajach?
Weźmy Włochy. Tam tzw. konkordat laterański, podpisany między papieżem Piusem XI a Benito Mussolinim w 1929 roku został "wybebeszony" i napisany od nowa przez socjalistyczny rząd Bettino Craxi’iego w 1984 roku.
Dziś system finansowania duchowieństwa jest tam bardzo przejrzysty – jest to system stypendialny i duchowni dostają pensje. Nie jest to może rozwiązanie idealne, ale przynajmniej doprecyzowane.
Tymczasem nasz konkordat został spisany szybko, "na kolanie". W efekcie mieliśmy Komisję Majątkową, która od roku 1990 spieszyła się z przekazywaniem ziemi Kościołowi. Mamy wydać z budżetu w przyszłym roku bodaj 257 mln milionów złotych na Fundusz Kościelny, a już wydaliśmy ok. 380 mln zł na "dzieła" ojca Tadeusza Rydzyka.
To wszystko domaga się nowych regulacji.
Żyjemy w państwie świeckim, gdzie obowiązuje rozdział Kościoła od państwa. Czy konkordat to przyznaje?
Już w Artykule 1 jest mowa, że państwo i Kościół są w swoich dziedzinach niezależne i autonomiczne. Tymczasem biskupi odgrywają u nas rolę polityków lobbystów w procesie prawotwórczym.
Na przykład?
Niedawno abp. Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, wystąpił z listem otwartym do Prezydenta RP Andrzeja Dudy nie jako obywatel Gądecki tylko jako arcybiskup Gądecki, czyli w majestacie swej godności i urzędu. Domagał się, żeby prezydent nie podpisywał ustawy o dofinansowaniu in vitro z budżetu państwa.
Arcybiskup nie ma prawa wypowiedzieć się w sprawie in vitro, zakazu aborcji czy zakazu edukacji seksualnej?
Oczywiście, że Kościół ma prawo do swojego nauczania religijnego i moralnego. Księża z ambony czy w czasie rekolekcji mogą głosić kazania o rzekomej szkodliwości in vitro.
Ale to był bezczelny lobbing: abp Gądecki w majestacie swojego urzędu wywierał presję na Prezydenta RP, żeby ten zaniechał czynności oficjalnej w końcowym etapie procesu legislacyjnego, czyli promulgacji ustawy.
Powiem tak: rozhulali się nam po roku 1989 księża biskupi polscy!
Odwróćmy tę sytuację: a co by było, gdyby pani ministra polskiego rządu ds. równości zaczęła wpływać na Episkopat, żeby Kościół zaczął udzielać błogosławieństwa parom tej samej płci? Czy państwo może tak dalece ingerować w sprawy kościelne? Oczywiście, że nie!
I tak samo Kościół nie może instytucjonalnie ingerować w proces sprawowania władzy publicznej, zwłaszcza w proces ustawodawczy. Co najwyżej może wyrażać swoją niewiążącą opinię.
Jeśli mówimy o rozdziale Kościoła od państwa, dam kolejne przykłady. W poprzednim rządzie Donalda Tuska ministrem sprawiedliwości był katolicki filozof Jarosław Gowin, a wiceministrem sprawiedliwości mój kolega z wydziału, oblat benedyktynów, czyli taki świecki zakonnik, prof. Michał Królikowski. Skoro jest to oblat, to podlega także władzom zakonnym. A był odpowiedzialny za państwowe prawotwórstwo.
Z kolei w rządzie Mateusza Morawickiego wiceministrem sprawiedliwości był Marcin Romanowski, który jest numerariuszem prałatury personalnej Opus Dei: żyje w celibacie, mieszkał w ośrodku Opus Dei i dbał o formację religijną młodych członków tej organizacji.
Umówmy się, że Opus Dei to nie jest kółko różańcowe ani duszpasterstwo akademickie. To jest organizacja skierowana do ludzi władzy i biznesu – ludzi wpływu.
Ale chyba oblatowi czy członkowi Opus Dei nie odbierzemy prawa do bycia politykiem, czy ministrem w rządzie?
Moim zdaniem naruszono zasadę rozdziału Kościoła od państwa w wymiarze personalnym. Nie można służyć dwóm panom. Albo ci panowie chcą się realizować w strukturach Kościoła, albo chcą służyć państwu polskiemu rozumianemu jako dobro wspólne wszystkich obywateli.
Mogą sobie należeć, do czego chcą, ich sprawa. Ale rozdział państwa i Kościoła jest zarówno funkcjonalny, jak i instytucjonalny, w tym zwłaszcza - personalny.
Państwo musi nam bowiem gwarantować wolność sumienia, wyznania, badań naukowych, słowa i mediów. Moim zdaniem unia państwa i religii jest zagrożeniem tych wolności.
Jeśli obaj ci panowie są zależni w swoim życiu od władz kościelnych, to istnieje realne niebezpieczeństwo, że kierują się lojalnością wobec tej struktury wyznaniowej. To zaś podważa lojalność wobec państwa rozumianego jako dobro wszystkich obywateli – wierzących i niewierzących.
W rezultacie mamy rozdział Kościoła od państwa, a tymczasem przez ostatnich osiem lat Kościół Katolicki stał się sprzymierzeńcem autorytarnego, niedemokratycznego reżimu, który pchał Polskę ku przepaści. I Kościół nic z tym nie robił. Co więcej, hierarchowie ten system popierali.
I tym razem poproszę o przykład.
Na przykład w 2015 roku Andrzej Duda, w czasie kampanii wyborczej, przemawiał z ambony w sanktuarium św. Andrzeja Boboli pod Sanokiem. Episkopat ostrzegał parlamentarzystów: albo in vitro, albo komunia św.
Te dwa porządki, państwowy i kościelny powinny być więc rozdzielone! Rozdział państwa od religii został zapoczątkowany już w XVII w. w angielskiej kolonii Rhode Island w Ameryce Północnej. Prekursorami rozdziału byli nie masoni, jakobini, marksiści czy bolszewicy, lecz ludzie głęboko wierzący – baptyści.
Jakie jeszcze kwestie wymagałyby doprecyzowania w relacjach państwa polskiego z Kościołem?
Po pierwsze kwestia tzw. klauzuli sumienia, na którą powołują się lekarze odmawiający wykonania zabiegu aborcji, czy farmaceuci, którzy odmawiają nam sprzedaży środków antykoncepcyjnych.
Dalej: kwestia duszpasterstw katolickich w państwowych instytucjach mundurowych, czyli w Straży Granicznej czy Służbie Celnej. Chodzi o zatrudnienie na państwowym żołdzie duchownych katolickich często jako oficerów. Opłacamy ich wszyscy z naszych podatków.
I wreszcie kwestia otwarcia archiwów kościelnych dla organów państwa. Trzeba uregulować zasady świadczenia międzynarodowej pomocy prawnej między Stolica Apostolska a Polską.
W grudniu 2021 roku Nuncjatura Apostolska w Polsce wydała instrukcję dla biskupów ordynariuszy i wyższych przełożonych zakonnych, taki okólnik bez niczyjego podpisu. Ta instrukcja dotyczyła zasad udostępniania akt kościelnych w sprawach duchownych oskarżonych o przestępstwa seksualne na szkodę małoletnich.
Przypomnijmy, co mówi ta instrukcja.
Jeśli tego typu akta zostały już przekazane do Stolicy Apostolskiej, to polscy biskupi mają kierować polskie organy wymiaru sprawiedliwości właśnie do Watykanu. Biskupi uzyskali więc podkładkę, żeby odmawiać współpracy z polskim wymiarem sprawiedliwości w sprawie ochrony dzieci skrzywdzonych przez przestępców w sutannach.
Sytuacja jest bowiem taka, że wydanie polskim organom sprawiedliwości akt, które są w Watykanie, zależy teraz od widzimisię biurokraty z kurii rzymskiej. Znam dotąd jeden jedyny przypadek, gdy polski sąd - w Choroszczy - uzyskał od kurii rzymskiej dokumentację księdza pedofila.
W sumie ten okólnik Nuncjatury determinuje w praktyce zakres stosowania polskich ustaw karnych wobec obywateli polskich, którzy dopuścili się przestępstw wobec innych obywateli polskich. To jest absurd sprzeczny z zasadą suwerenności państwa polskiego.
Czy coś jeszcze - według pańskiej oceny - trzeba w konkordacie doprecyzować?
Kwestię wprowadzania kolejnych świąt kościelnych do kalendarza czy kwestię małżeństw konkordatowych, które mieszają porządek kościelny i cywilny.
Uważam, że instytucja ślubu konkordatowego zapętla oba porządki prawne. Najlepszym rozwiązaniem z punktu widzenia bezpieczeństwa prawnego nowożeńców w newralgicznej sferze życia osobistego byłoby rozdzielnie tych porządków.
I jeszcze jedna kwestia: dysponowania przez Kościół naszymi danymi osobowymi.
To ważne?
Przekonałem się o tym osobiście. Lata temu uzyskałem tzw. rozwód kościelny przed sądem diecezjalnym w Warszawie. I nagle, po latach, w listopadzie tego roku dzwoni do mnie ksiądz z Kołobrzegu i mimochodem mówi: "a pan profesor to chyba ma stwierdzenie nieważności małżeństwa kanonicznego". Tak, mam, ale skąd ów ksiądz o tym wie?
Mało tego: zaproponował mi podważenie tamtego wyroku i wznowienie dawno zakończonego procesu. To jest jakieś curiosum! W imię czego otwierać dawne rany?
Jak widać na tym przykładzie, nie mamy kontroli nad tym, co się dzieje z naszymi aktami kościelnymi. Jakie mamy gwarancje ochrony naszych danych osobowych? W tych aktach są zawarte ważne rzeczy - o zaburzeniach psychicznych małżonków, o ich dysfunkcjach płciowych, itp.
Dlatego uważam, że trzeba konkordat zgodnie z Konstytucją RP uzupełnić, bądź zmienić w formie aneksu. Do każdego artykułu należałoby sformułować wyjaśnienie. To wszystko przed nami. Ale jak mówi przysłowie: młyny Boże mielą powoli. W przypadku polskiego konkordatu mielą już ponad 30 lat.
Rozmawiał Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski