Prezydent podpisał "lex Tusk". Jest pięść, nie ma prawa [OPINIA]

Publicyści i politycy opozycji prześcigają się dziś w błyskotliwych bon-motach mających wykazać, że Andrzej Duda zachował się niewłaściwie. Ja odpuszczę silenie się na oryginalność. Po prostu: prezydent, rzekomo strażnik konstytucji, podpisał tragiczną, zupełnie niedemokratyczną, źle napisaną ustawę.

Pierwsze posiedzenie Sejmu IX kadencji, 12.11.2019. Prezydent Andrzej Duda, w tle Ryszard Terlecki, Jarosław Naczyński, Mariusz Błaszczak
Pierwsze posiedzenie Sejmu IX kadencji, 12.11.2019. Prezydent Andrzej Duda, w tle Ryszard Terlecki, Jarosław Naczyński, Mariusz Błaszczak
Źródło zdjęć: © East News | Zbyszek Kaczmarek/REPORTER
Patryk Słowik

29.05.2023 | aktual.: 30.05.2023 14:15

Dla tych, którzy przespali ostatnie kilka godzin: Andrzej Duda podpisał ustawę powołującą speckomisję ds. badania wpływów rosyjskich, nazywaną potocznie "lex Tusk". W tak zwanym trybie następczym skierował ją też do Trybunału Konstytucyjnego, gdzie Stanisław Piotrowicz, były komunistyczny prokurator, będzie oceniał, czy należy rozliczać aspirujących do objęcia funkcji publicznych polityków z ich związków z Kremlem. 

Parodia demokracji

Prezydent Andrzej Duda, ogłaszając swoją decyzję, skupił się na potrzebie powołania komisji badającej związki Polaków z Rosją.

Szkopuł w tym, że powołanie tej speckomisji następuje w drodze ustawy. Głowa państwa zaś powinna oceniać nie intencje, choćby jedynie deklarowane, lecz przepisy.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Przepisy podpisanej właśnie ustawy są zaś zupełnie nieakceptowalne. I to nie dlatego, że są niezgodne z deklarowanymi intencjami, czyli chęcią pozbycia się rosyjskich wpływów z Polski. Są po prostu źle napisane.

Szeroko o tym pisałem w niedawnym komentarzu "Siedem grzechów >>lex Tusk<<. Skandaliczna ustawa przyjęta".

W największym skrócie przypomnę więc kluczowe zastrzeżenia.

Po pierwsze, warto zwrócić uwagę na kluczowy element ustawy - definicję "wpływu rosyjskiego". Karani bowiem mają być tylko ci, którzy będą źle czynili Polsce "pod wpływem rosyjskim".

Ustawodawca wyjaśnia, że "wpływ rosyjski" to "każde działanie (...) zmierzające do wywarcia wpływu na działania spółek lub organów władzy publicznej Rzeczypospolitej Polskiej".

Czyli kluczowa definicja w całej ustawie opiera się na tzw. wnioskowaniu idem per idem, czyli "to samo przez to samo". Innymi słowy, błędne koło.

To oczywisty błąd logiczny. Samo to powinno wystarczyć do odmówienia podpisania ustawy.

Ten błąd prawny oczywiście nie jest błędem politycznym. Prawo i Sprawiedliwość wiedziało, co robi. Gdy się uszyje definicję niejasną i obejmującą wszystko, będzie można uszyć to, co się będzie chciało.

Krawcami - i to po drugie - zostaną nie niezależni eksperci, lecz ci, do których zaufanie mają rządzący. Komisja ma składać się z dziewięciu członków. Wyboru całej dziewiątki dokonywać ma Sejm.

Gdyby Sejm powołał nieodpowiednią osobę, może członka komisji odwołać.

Obsługę merytoryczną, prawną, organizacyjno-techniczną oraz kancelaryjno-biurową komisji zapewni Kancelaria Prezesa Rady Ministrów. Z rządowego budżetu będą też wypłacane wynagrodzenia. A regulamin pracy komisji stworzyć ma premier.

Po trzecie zaś, członkowie komisji będą łączyć kompetencje w demokratycznym państwie prawnym niepołączalne.

Tak jak już bowiem pisałem kilka dni temu, speckomisja sama zdecyduje, czyją działalnością się zajmie. Może przyjąć jakiś ogólny klucz, a może wybierać nazwiska potencjalnych agentów wpływu po uważaniu.

W tym momencie stanie się odpowiedniczką prokuratora: wszczyna postępowanie i zmierza do ustalenia, czy podejrzewana osoba jest winna, czy może jednak nie ma nic na sumieniu. Aby łatwiej było to sprawdzić, członkowie komisji przeistoczą się w agentów służb specjalnych.

W ustawie wprost wskazano, że komisji wszelkiej pomocy udzielić i wszystkie dokumenty udostępnić muszą wszelkie służby specjalne, ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego włącznie.

W ostatnim kroku członkowie speckomisji zostaną sędziami. Ocenią, czy materiał dowodowy, który sami zebrali, jest wystarczający do wydania decyzji uznającej daną osobę za agenta rosyjskiego wpływu.

Sankcja? Zakaz pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi na okres do 10 lat. Czyli osądzony przez parasąd nie będzie mógł zostać ministrem, premierem, szefem urzędu.

Kremlowska banda

Prezydent zdaje się uważać tak jak politycy PiS: że komu nie podoba się ustawa o powołaniu komisji, ten czegoś się boi. W domyśle, boi się, że wyjdzie, iż jest kremlowskim agentem wpływu.

Założenie to jest dość odważne, bo przeciwko ustawie zaprotestowały między innymi Rada Przedsiębiorczości, Naczelna Rada Adwokacka, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, a nawet Instytut Ordo Iuris.

Można oczywiście uznać, że przedsiębiorcy, adwokaci, prawnicy, działacze społeczni blisko związani z obozem Prawa i Sprawiedliwości są putinowskimi pacynkami rzuconymi na front polski.

Ale można też uznać, że skoro obóz grup i osób przeciwnych tej ustawie jest tak duży i tak różnorodny, to kłopot jest w ustawie, a nie w ludziach.

Prezydent Andrzej Duda wiele mówił o potrzebach, intencjach.

Nikt, albo niemal nikt, nie kwestionuje potrzeby łapania ruskich szpiegów oraz rozliczania nielegalnie działających funkcjonariuszy publicznych - byłych i obecnych.

Od tego jednak są istniejące już Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego oraz prokuratura.

Jaką opinię PiS oraz prezydent wystawiają tym służbom, zupełnie kontrolowanym przez obóz rządowy od ośmiu lat, skoro istnieje potrzeba powołania politycznego nowotworu zajmującego się tym samym? 

Fikcja sądu

Andrzej Duda, tak jak zresztą politycy PiS, wskazuje, że przecież od decyzji wydawanych przez speckomisję będzie można odwołać się do sądu. To jednak w praktyce iluzja. I to z kilku powodów.

Pierwszy jest taki, że komisja, po wydaniu decyzji o ukaraniu kogoś (ustawodawca posługuje się pojęciem zastosowania "środków zaradczych", ale w praktyce będzie to kara), będzie niezwłocznie o tym informowała szereg państwowych organów. Wskazano też wprost w ustawie, że już samo wydanie obciążającej decyzji w czyjejś sprawie "powoduje, że osoba, wobec której została wydana decyzja administracyjna, nie daje rękojmi należytego wykonywania czynności w interesie publicznym".

Sąd może taką osobę oczyścić, ale najpewniej stanie się to po roku, dwóch, może pięciu latach. Przez ten czas ktoś nie będzie mógł zajmować państwowych stanowisk.

Dodatkowo "oczyszczenia" dokonywać będzie sąd administracyjny. W większym stopniu oceniana będzie więc zgodność ze skrojonymi przez rządzących procedurami, choćby były one niewłaściwe, niżeli kwestie merytoryczne. Sąd administracyjny najzwyczajniej w świecie nie ma realnych możliwości oceny tego, czy ktoś był agentem wpływu, czy nim nie był.

Bazować więc będzie na dokumentach zgromadzonych i przeanalizowanych przez komisję. Oczywiście o ile je wszystkie dostanie, bo to również nie jest oczywiste.

Na marginesie już tylko można wspomnieć o tym, że sama decyzji speckomisji będzie formą napiętnowania osądzonych przez nią osób, zapewne z "grillowaniem" w rządowych mediach.

Spleśniały jogurt

Andrzej Duda skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego w tak zwanym trybie następczym. Co to oznacza? W praktyce nic. Prezydent wyjął spleśniały jogurt z lodówki, nakarmił nim swoich podopiecznych, a następnie wysłał resztki jedzenia do sanepidu, by ten powiedział, czy ludzie zostali otruci.

Ale odchodząc od bon-motów, których miało przecież nie być: ustawa wchodzi w życie, komisja może powstać i rozliczać Tuska, Waldemara Pawlaka, kogo tylko sobie wymyśli. Julia Przyłębska zaś w dowolnym wybranym momencie będzie mogła stwierdzić, że danego dnia trybunał oceni, czy ustawa jest zgodna z konstytucją, czy niezgodna.

Spotkają się wtedy Krystyna Pawłowicz ze Stanisławem Piotrowiczem i ocenią.

Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski

Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (1960)