Paweł Lisicki: Tykająca bomba zegarowa
Szef komisji smoleńskiej jednym wywiadem wywołał prawdziwe trzęsienie ziemi. I to na tyle silne, że nawet najwierniejszym zwolennikom tez przedstawianych przez jego komisję trudno będzie wyjść z całej historii obronną ręką. O spektakularnym akcie seppuku i potężnym ciosie w Antoniego Macierewicza pisze w felietonie dla WP Opinie Paweł Lisicki.
18.04.2017 | aktual.: 18.04.2017 07:27
Wydawało się, że siódma rocznica tragedii smoleńskiej minie jak zwykle: jedni będą mówić o zamachu, drudzy pukać się w czoło. Chociaż tym razem miało być inaczej. Strona sprzyjająca tezie zamachowej sprawuje bowiem rządy od półtora roku i można się było spodziewać, że opinia publiczna wreszcie zobaczy coś więcej niż hipotezy i domniemania. I faktycznie, w pewnym sensie 10 kwietnia pokazano coś więcej: kierowana przez doktora Wacława Berczyńskiego podkomisja przy MON, która ma wyjaśnić przebieg katastrofy Tu-154 zaprezentowała kilkudziesięciominutowy film. Miał on, według członków komisji, dowodzić, że samolot z prezydentem i 95 osobami na pokładzie nie rozbił się wskutek błędu pilotów i zderzenia z brzozą, ale że na pokładzie doszło do wybuchu. Najprawdopodobniej, jak twierdził doktor Berczyński, wybuchu bomby termobarycznej.
Dowodów wprawdzie na to nie przedstawiono, ale naukowcy skupieni wokół Berczyńskiego nie wydawali się szczególnie zmartwieni. Tym bardziej, że ich hipoteza w ciągu kilku godzin przekształciła się w niemal fakt i nabrała zupełnie nowej wagi i znaczenia, od kiedy to późnym wieczorem uznał ją za prawie pewną sam prezes PiS Jarosław Kaczyński. Według niego naukowe eksperymenty przeprowadzone przez Berczyńskiego nie pozostawiają wątpliwości, że doszło do bardzo specjalnego wybuchu. I cóż, zapewne na kolejnych kilka miesięcy pozostalibyśmy z tą wiedzą – zwolennicy zamachu utwierdzeni w swych podejrzeniach przez doktora Berczyńskiego i prezesa PiS, przeciwnicy czekając na coś więcej niż tylko modele komputerowe – gdyby nie sam przewodniczący komisji, który z niejasnych jeszcze do końca powodów postanowił dokonać spektakularnego aktu seppuku.
Prawdziwe trzęsienie ziemi
Trudno zrozumieć, co nim kierowało. Tym bardziej, że akurat 10 kwietnia ważył słowa, pilnował się, uważał na każde sformułowanie. Owa kontrola nad przekazem była do tego stopnia ścisła, że zamiast odpowiadać na pytania dziennikarzy - jak to jest w zwyczaju - od razu po prezentacji filmu, komisja wolała odczekać ponad siedem godzin. I, co jeszcze bardziej utrudniało bezpośredni kontakt, wypowiadała się wyłącznie za pośrednictwem wideoczatu na jednym z portali. Można powiedzieć, że sytuacja była całkowicie opanowana, nawet mysz (mysz informacyjna oczywiście) nie mogła się przemknąć niepostrzeżenie. Co zatem sprawiło, że doktor Berczyński otworzył usta? Być może, to jest tylko moje osobiste domniemanie, nie był w stanie znieść sytuacji, w której całe zainteresowanie mediów skupiło się nie na nim, ale na Antonim Macierewiczu? Być może pozazdrościł mołojeckiej sławy Bartłomiejowi Misiewiczowi? Nie wiem. Dość, że tym jednym wywiadem, udzielonym "Dziennikowi Gazecie Prawnej" wywołał prawdziwe trzęsienie ziemi. I to na tyle silne, że nawet najwierniejszym zwolennikom tez przedstawianych przez jego komisję trudno będzie wyjść z całej historii obronną ręką.
Przede wszystkim doktor Berczyński skutecznie podważył swoją wiarygodność. Jak wiadomo powiedział, pozwolę sobie zacytować jego słowa w całości, że "Nie wiem, czy pani wie, ale to ja wykończyłem Caracale. Znam się na tym, znam się na śmigłowcach, znam się na lotnictwie. Pamiętam, jak przeczytałem o tych Caracalach, o tym, że polski rząd zamierza je kupić, to mi włosy stanęły dęba". Co do włosów doktora Berczyńskiego nie jest łatwo się wypowiadać, ale co do tego, że tymi kilku zdaniami zadał potężny cios ministrowi Macierewiczowi i polskiemu rządowi wątpliwości być nie może. Przypomnę, że zrywając negocjacje z Francuzami, polski rząd wielokrotnie podkreślał, że jedynym istotnym powodem braku porozumienia były złe warunki offsetu, jakie oferowało Polsce konsorcjum Airbusa. Gdyby zatem uznać, że doktor Berczyński mówi prawdę, a nie jedynie się chełpi, wyszłoby na to, że polski rząd, o co go oskarżano, pozorował przez kilka miesięcy negocjacje, że decyzja zapadła znacznie wcześniej, że wreszcie warunki offsetu nie miały nic do rzeczy. Co gorsza, okazałoby się, że prawdziwa decyzja zapadła wskutek nacisku osoby nie tylko nieupoważnionej, ale wręcz pozostającej w relacjach służbowych z głównym konkurentem Airbusa, z Boeingiem!
Mijanie się z prawdą
Nic dziwnego przeto, że ledwo portale zaczęły przekazywać fragmenty wywiadu doktora Berczyńskiego, już MON wydało oświadczenie. Oto właściwy fragment: "Wypowiedź dr. Wacława Berczyńskiego nie ma żadnego związku z prowadzonymi i zakończonymi negocjacjami umowy offsetowej ws. kontraktu na zakup śmigłowców Caracal. Pan Wacław Berczyński nie był członkiem Zespołu do zbadania ofert offsetowych oraz przeprowadzenia negocjacji w celu zawarcia umowy offsetowej, nie wypowiadał się na ten temat, nie informował Ministra Obrony Narodowej o swoim stanowisku i nie miał żadnych podstaw do wpływania na kształtowanie się decyzji Ministerstwa Rozwoju i Finansów". Najkrócej mówiąc MON uznało, że pan doktor Berczyński jest łgarzem. Jeśli bowiem doktor Berczyński stwierdził, że "wykończył Caracale" i że zrobił to za pośrednictwem ministra Antoniego Macierewicza, a kierowani przez tegoż ministra urzędnicy piszą, że "[Berczyński] nie informował ministra obrony o swoim stanowisku" to znaczy, że ktoś tu całkowicie mija się z prawdą. Albo doktor Berczyński, albo MON. Tertio non datur.
Powstaje zatem proste pytanie: jak to możliwe, żeby człowiek, który do tego stopnia nie jest w stanie utrzymać na wodzy swojego języka, że biegnie do mediów i zmyśla opowieści, które mogą zaszkodzić polskim interesom, może pozostawać szefem najważniejszej zapewne podkomisji podległej MON? Jak może cokolwiek ustalić, skoro kłamie w tak podstawowej kwestii jak zakup helikopterów dla wojska? Łatwo sobie przecież wyobrazić, że wypowiedź doktora Berczyńskiego wykorzystają przedstawiciele Airbusa, którzy powołując się na nią z jeszcze większą determinacją niż obecnie, będą mogli domagać się od Polski sowitych, miliardowych odszkodowań. Dodam nawet i to: każda godzina, w której doktor Berczyński pozostaje na stanowisku szefa komisji, sprawia, że ewentualna sytuacja procesowa Polski się pogarsza. Pełniona przez niego funkcja każe bowiem traktować jego słowa poważnie, a im poważniej się je traktuje, tym większe może to oznaczać straty finansowe. Nie, oświadczenie MON stanowczo nie wystarczy.
Nie głupota, ale wroga siła
Ale, i tu jest pies pogrzebany, jak można się pozbyć człowieka, którego ustalenia zaakceptował publicznie sam Jarosław Kaczyński, ogłaszając na Krakowskim Przedmieściu, że wybuch w Tu-154 ma potwierdzenie w eksperymentach naukowych? Kto wie zresztą, i tu jest spiskowa część mojej hipotezy, czy właśnie te słowa prezesa PiS nie ośmieliły doktora Berczyńskiego? Prowadziłoby to oczywiście do podejrzenia, że za jego wypowiedzią kryła się nie głupota i chęć zaistnienia, cechy ludzkie, arcyludzkie, ale jakaś tajemnicza wroga siła. Tym bardziej, że z podobną niefrasobliwością jak o Caracalach doktor Berczyński wypowiadał się o swoich badaniach nad katastrofą. Już pominę fakt, że w trakcie rozmowy przechodzi od pewności niemal 100-procentowej do absolutnie 100-procentowej. Rzecz niebywała dla jakiegokolwiek poważnego badacza. Ale jak skomentować to, że doktor Berczyński nie znał powszechnie dostępnych zdjęć miejsca katastrofy wykonanych tuż po tragedii? I to, że zbudował replikę samolotu bez okien, bo chciał zaoszczędzić pieniądze i czas? On naprawdę to mówi! Tak jakby się uparł, żeby podważyć to, co jeszcze 10 kwietnia przedstawiał jako poważne ustalenia.
Cóż, jeśli PiS nie chce popełnić podobnego błędu jak w przypadku Bartłomieja Misiewicza, powinien zareagować jak najszybciej. Parafrazując Leszka Millera, można powiedzieć, że doktor Berczyński to tykająca bomba zegarowa. Im szybciej rozbroi się jej zapalnik, tym lepiej.
Paweł Lisicki dla WP Opinie
Śródtytuły pochodzą od redakcji