Nowa polska armia. O takiej potędze marzy PiS
Ogromne zakupy, jakie zapowiedział minister Mariusz Błaszczak zmienią obraz Sił Zbrojnych. Przede wszystkim pozwolą sięgnąć znacznie dalej. Czy to miał na myśli minister Błaszczak, mówiąc o obronie na Bramie Smoleńskiej?
– Proszę zwrócić uwagę, gdzie Abramsy będą stacjonowały. One będą na równinie. To jest taka równina, która właśnie nazywana jest przez strategów Bramą Smoleńską (inaczej wrota smoleńskie albo klucz Moskwy; to główny szlak łączący Europę i Rosję, tędy szły np. wojska chcące zaatakować Warszawę czy stolicę Rosji - red.). Ciągnie się od wschodniej Rosji aż po Polskę. Tam nie ma rzek przez, które musiano by się przeprawiać – odpowiedział Mariusz Błaszczak, pytany, czy Abramsy nie są zbyt ciężkie na polskie warunki.
Na głowę ministra wylała się całkiem słuszna fala krytyki. Po pierwsze Abramsy nie mogłyby stacjonować w Bramie Smoleńskiej, ponieważ ta leży na terytorium Białorusi i Rosji. Jedynym polskim sprzętem wojskowym, który tam się znajduje jest wrak rządowego Tu-154M. I raczej wątpliwe, aby pojawiły się tam polskie czołgi. Po drugie jest to obszar pomiędzy Dźwiną a Dnieprem, zamknięty Berezyną – rzeką o szerokiej, błotnistej dolinie, którą trzeba by było pokonać.
Po drodze do Bramy Brzeskiej jest jeszcze kilka rzek, w tym poleskie bagna, które choć częściowo osuszone, średnio nadają się do prowadzenia operacji wojsk zmechanizowanych. Przekonali się o tym Rosjanie próbując uderzyć przez Polesie na Kijów.
Czy faktycznie MON zmienia strategię i koncepcję użycia Sił Zbrojnych? Całkiem możliwe, że stratedzy planują, że Polska będzie się bronić na dalekim przedpolu, uderzając w zaplecze potencjalnego przeciwnika. Ponadto w końcu będzie mogła wypełnić wszystkie swoje zobowiązania z nawiązką.
Co kupi MON?
Jeszcze przed wybuchem wojny w Ukrainie ministrowie Błaszczak i Kaczyński zapowiedzieli zakupy 250 czołgów Abrams. Potem zapowiedziano budowę trzech fregat typu Miecznik. Jednak prawdziwe zakupowe szaleństwo ruszyło po rosyjskim ataku. Resort wbrew wszelkim analizom stwierdził, że należy kupować jak najwięcej i jak najszybciej. Nawet kosztem polskiego przemysłu obronnego.
Zaczęło się od zapowiedzi kupna 500 wyrzutni systemu M142 HIMARS, który w zależności od wykorzystywanych pocisków, o których myśli Polska, jest w stanie razić cele w odległości od 80 do 300 km. Niedługo później pojawiły się zapowiedzi kupna systemów przeciwpancernych Ottokar-Brzoza, których głównym orężem mają być brytyjskie pociski Brimstone. W końcu MON rzucił prawdziwą bombę.
Po wizycie w Korei Południowej zapowiedziano zakup 1000 czołgów K2 i K2PL, ponad 600 samobieżnych haubic K9 wraz z wozami załadowczymi i dowodzenia, a także 48 samolotów szkolno-bojowych FA-50.
Na razie w większości są to dopiero zapowiedzi i wyrażenie chęci ze strony rządu PiS. W sprawie HIMARSów wysłano dopiero zapytanie o możliwości zakupu. Z Koreą podpisano dopiero umowy ramowe. Nad umowami wykonawczymi prace trwają i nie jest powiedziane, że zostaną ukończone. Choćby ze względów finansowych.
Do tego należy doliczyć tzw. czynnik ludzki, którego brakuje nawet dziś. Załóżmy jednak, że wszystko się uda. Jaka ma być armia marzeń Prawa i Sprawiedliwości i do czego ma być zdolna?
O jakiej potędze marzy MON?
– Nowa broń, która będzie kupiona w USA i Korei zmienia układ sił o tyle, że Wojsko Polskie będzie nie tylko zdolne do ochrony swojego terytorium z pewnym wsparciem NATO, ale również będzie w stanie być dawcą bezpieczeństwa dla państw bałtyckich – mówi Jarosław Wolski, ekspert ds. wojskowości.
– Staramy się zbudować najnowocześniejsze i najsilniejsze wojska pancerno-zmechanizowane w regionie środkowo-wschodniej Europy. To ma umożliwić, po pierwsze ochronę kraju, a po drugie przyjście z pomocą państwom bałtyckim – ocenia ekspert.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Faktycznie polska armia nie tylko odpowiada za bezpieczeństwo własnego terytorium, ale także musi wypełnić sojusznicze zobowiązania. I być może to miał minister na myśli, mówiąc o Bramie Smoleńskiej. Z terytorium Łotwy jest do niej bardzo blisko, a nie jest wykluczone, że tam będą stacjonowały polskie czołgi. Podobnie, jak dziś amerykańskie.
– Jeżeli założymy, że kupimy całą zapowiadaną przez MON broń, a chociażby ze względów finansowych, jest to wątpliwe, to Polska teoretycznie może zostać drugą potęgą lądową NATO, po USA – twierdzi Bartłomiej Kucharski, analityk Zespołu Badań i Analiz Militarnych.
– W powietrzu różnica nie będzie duża. FA-50 to samoloty zdolne pełnić funkcje raczej pomocnicze, zaś F-35 będzie niewiele. Ale już duża liczba 155 mm armatohaubic samobieżnych, HIMARS-ów i czołgów, będzie robiła różnicę. Oczywiście, warunkiem, którego spełnienie jest niezbędne do uzyskania owej względnej potęgi, będzie konieczność zabezpieczenia środków niezbędnych do zapewnienia załóg, zaplecza, części zamiennych i amunicji. A jak wiemy, nie zawsze sobie MON z tym radzi – studzi zapały Kucharski.
Nowa doktryna?
– Wydaje się, że decyzja o zmianie doktryny zapadła już w 2016 roku i obecnie jest to kontynuacja ówczesnej koncepcji – zauważa Wolski. – Czyli nie będziemy się biernie bronić na terytorium własnego kraju, tylko w razie czego będziemy stosować aktywną obronę. Przy czym znów trzeba uwzględnić to, że wszystkie dające się w miarę ująć w ramy racjonalności scenariusze, zakładają przyjście z pomocą państwom bałtyckim, a niekoniecznie obrony Polski przed pełnoskalową agresją rosyjską, ponieważ ta wydaje się skrajnie nieprawdopodobna – dodaje.
Na aktywną obronę mają pozwolić nowe systemy artyleryjskie. Zwłaszcza rakietowe. Zasięg nowego uzbrojenia zapewni Polsce możliwość uderzenia na głębokie zaplecze potencjalnego przeciwnika, a to wydaje się kluczowe, jeśli chodzi o potencjał odstraszania.
– Na lądzie na razie będzie to ok. 300 km dzięki rakietom systemu GMLRS/ATACMS. Może, o ile Waszyngton pozwoli, a Warszawa się zainteresuje, w przyszłości kupimy do wyrzutni M142 pociski PrSM o zasięgu 500, 700, czy nawet 1000 km, zależnie od wersji – analizuje Kucharski.
– Głowicę będą miały niewielką, ale zasięg potężny. Nieco lepiej będzie w powietrzu, JASSM-ER mają ponad 900 km zasięgu i mogą być odpalane z naszych F-16. Najgorzej prezentuje się Marynarka Wojenna, ale tu – być może – na Mieczniki kiedyś trafią Tomahawki.
Dzięki aktywnej obronie Polska, podobnie jak dziś Ukraina, będzie mogła odciąć linie zaopatrzeniowe, zniszczyć bazy etapowe, magazyny broni i amunicji, czyli sparaliżować logistykę, bez której żadna armia sobie nie poradzi. Stanie się to jednak pod warunkiem, że rozwój Sił Zbrojnych będzie równomierny. Dziś taki nie jest i sam zakup HIMARS-ów i nowych samolotów nie pozwoli na głębokie ataki. Potrzebne jest kolejne wyposażenie.
Dalekie tyły
– Po pierwsze Polska ma za mało środków rażenia. Odpowiednie pociski rakietowe dopiero mają do nas trafić. Pocisków JASMM-ER mamy za mało. A co najważniejsze nie mamy środków wskazywania celów, nie mamy środków rozpoznawczych, które mogą prowadzić zadania na takiej odległości. Tutaj polskie zdolności są bardzo, bardzo skromne i w całości musimy opierać się o dane przekazywane nam przez sojuszników – zauważa Wolski.
MON skupił się przede wszystkim na zakupach sprzętu, ale już niekoniecznie amunicji, która jest droga, a mniej medialna od czołgów czy samolotów, przed którymi można się sfotografować. Na razie pewne jest zamówienie na 20 wyrzutni HIMARS i 300 pocisków. W sprawie kolejnych 500 i niewiadomej ilości pocisków wysłano zapytanie. Daje to ok. 2,5 pełnej salwy.
Porównując ten stan do intensywności ognia w Ukrainie dowiemy się, że polskie HIMARS-y będą miały zapasy amunicji na trzy-cztery dni walk. Niekoniecznie pozwoli to na sparaliżowanie zaplecza potencjalnego agresora. A może to mieć kluczowe znaczenie dla rozwoju sytuacji na polu walki.
– Odcięcie oddziałów liniowych od zaplecza jest kluczowe z banalnego powodu. Można mieć setki czołgów, bojowych wozów piechoty, tysiące żołnierzy, dział i tak dalej, ale wszystko to stanie się nic niewarte, gdy zabraknie części zamiennych czy amunicji – wyjaśnia Kucharski.
– Paliwo można czasem kupić czy ukraść w pobliżu rejonu walk, podobnie żywność, ale już wyspecjalizowane elementy uzbrojenia czy amunicję trzeba dostarczyć z zaplecza. Bez nich najdalej po kilku dniach najpotężniejsze zgrupowanie stanie się tylko grupą teoretycznie uzbrojonych ludzi bez realnych możliwości bojowych. Stąd notabene tak ważna jest rozbudowa polskiej obrony przeciwlotniczej, zwłaszcza program Narew – nasze zaplecze też trzeba chronić – konstatuje ekspert.
Jak widać do pełni samodzielności i stworzenia potęgi droga jest jeszcze bardzo daleka. Na razie wszystko ładnie wygląda w ustach polityków. Jednak żaden sprzęt wojskowy nie działa samodzielnie, a w systemie. O jego sile świadczy najsłabszy element. Tym obecnie jest rozpoznanie, którego nie ma. Bo cóż z tego, że posiada się potężny karabin, jeśli strzelec ma zawiązane oczy?
Dla Wirtualnej Polski Sławek Zagórski