Łukasz Warzecha: Małpa z brzytwą pisze kodeks pracy
Z komisji kodyfikacyjnej prawa pracy co jakiś czas wyciekają informacje o nowych pomysłach. A co pomysł, to bardziej zadziwiający - mówiąc najdelikatniej.
Do tego stopnia, że Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej poczuło się niedawno w obowiązku przypomnieć, że radosna twórczość komisji to jedynie propozycje. Z tym że na bazie tych propozycji ma przecież powstać nowy Kodeks Pracy.
Na czele komisji, powołanej we wrześniu 2016 roku, stanął wiceminister pracy Marcin Zieleniecki, specjalista od prawa pracy. Był też w swojej karierze doradcą "Solidarności". Można by sobie zadać pytanie, czy człowiek, który reprezentował związek zawodowy przed Trybunałem Konstytucyjnym, a więc przyjmował związkowy punkt widzenia, powinien w ogóle kierować komisją kodyfikacyjną. Bo przecież już to rodzi podejrzenie, że stworzony przez niego projekt będzie mieć ostry socjalny przechył. Ale dla bądź co bądź socjalistycznego rządu to nie jest problem.
Jedną z fiksacji, robiących nam na siłę dobrze, socjalistów jest likwidacja tego, co oni nazywają pogardliwie "umowami śmieciowymi", a co jest po prostu umową cywilnoprawną - a więc umów zlecenia i o dzieło. Te formy zatrudnienia mają, zdaniem lewicy, same wady, przy czym nierzadko okazuje się, że lewicowcy chętnie z nich korzystają. Tak jak kiedyś "Krytyka Polityczna" w swojej kawiarni "Nowy Wspaniały Świat".
Czemu socjaliści tak tępią umowy cywilnoprawne?
Przede wszystkim dlatego, że pozostawiają one obu stronom większą swobodę - a tego socjaliści organicznie nie cierpią. Są przecież przekonani, że oni wiedzą najlepiej, jak trzeba innym urządzić życie.
Poza tym - po pierwsze - osoba wykonująca pracę na ich podstawie nie ma praw takich jak ta na etacie. Socjalistom nie przychodzi do głowy, że być może rezygnacja z tych uprawnień to świadoma decyzja w zamian za wyższe wynagrodzenie netto - coś za coś. Po drugie - ten rodzaj umów jest niżej oskładkowany. W przypadku umów o dzieło w ogóle nie płaci się ZUS, co ma swoje głębokie uzasadnienie w rodzaju pracy, jaki się na ich podstawie wykonuje. Socjaliści nie akceptują tego stanu rzeczy. Ich zdaniem, ze wszystkich powinno się zdzierać w identycznym stopniu. Wszyscy mają cierpieć tak samo. I nie mieć wyboru. Po trzecie - takie umowy nie dają gwarancji zatrudnienia w takim stopniu jak umowa o pracę.
Z umowami cywilnoprawnymi od lat walczy "Solidarność", która - jak to związek zawodowy - musi nieustannie kreować sobie nowych wrogów i wyzwania, żeby dowodzić swojej niezbędności. Komisja kodyfikacyjna postanowiła się zatem z umowami cywilnoprawnymi rozprawić. Z informacji, jakie przedostały się do mediów, wynika, że umowy cywilnoprawne mają być dostępne tylko dla samozatrudnionych, którzy zostaną zmuszeni do założenia działalności gospodarczej. A i w tym wypadku tylko dla niektórych. To oznacza, że praktycznie wszyscy przedstawiciele wolnych zawodów, którzy firm dotąd nie założyli - artyści, dziennikarze, pisarze, także część wykładowców akademickich, niektórzy specjaliści - zostaliby siłą do tego zmuszeni. Czyli musieliby płacić ZUS, a także prawdopodobnie zatrudnić księgowych. W porównaniu z pracą na umowach cywilnoprawnych oznacza to znacznie większe koszty i biurokrację. To gigantyczna komplikacja i zarazem spadek dochodów.
Z kolei nowy rodzaj umów - o pracę nieetatową - miałby być dostępny tylko dla osób poniżej 26. i powyżej 60. roku życia. Pracownicy, którzy dziś mają umowy o pracę, ale poza nimi zawierają w innych miejscach okazjonalne umowy o dzieło - na przykład na pisanie książek, artykułów, prowadzenie zajęć, tworzenie analiz - musieliby założyć firmy. To dla nich potężne utrudnienie i dodatkowe wydatki, które mogą sprawić, że prowadzenie dodatkowej działalności stanie się zwyczajnie nieopłacalne. Trudno powiedzieć, czy pomysłodawcy tego rozwiązania w ogóle rozumieją, jakie niesie ono ze sobą konsekwencje.
Na pewno świetnie rozumie je wiceprzewodnicząca komisji kodyfikacyjnej, dr Monika Gładoch, ekspert Pracodawców RP, która stwierdziła: "Te pomysły to terapia szokowa dla rynku pracy. Miałyby sens, gdyby pracownicy na etacie zarabiali tak wiele, że dorabianie stałoby się zbędne lub bardzo rzadkie. Przynajmniej jeden skutek wprowadzenia proponowanych zmian jest pewny. To wzrost szarej strefy".
Cóż, jeśli wzrośnie szara strefa, to wśród polityków PiS na pewno znajdą się kolejni wojujący socjaliści, którzy będą grzmieć, że trzeba uszczelnić system. Czyli to, co zawsze - zgodnie z genialną diagnozą Stefana Kisielewskiego, że socjalizm to system, który bohatersko zwalcza trudności, jakie sam tworzy.
Przekonanie o tym, że usztywnienie prawa pracy czy skasowanie umów cywilnoprawnych to jedyna dobra droga, łączy PiS ze skrajną lewicą, której partia Kaczyńskiego dzięki swoim socjalnym zapędom regularnie podbiera wyborców.
"Media oburzają się, że jesteśmy »nielojalni wobec pracodawców«. Nie, po prostu szukamy miejsca, w którym nasze prawa będą przestrzegane. A o to nie jest łatwo w kraju śmieciówek i mobbingu. W ogóle ze znalezieniem pracy poza Warszawą i garstką największych miast nie jest różowo. Mamy rynek pracownika? Dla millenialsa to kiepski żart. Zwłaszcza, gdy mówi nam o nim przy niedzielnym obiedzie ktoś, kto całe życie przepracował w jednej firmie" - peroruje w Wirtualnej Polsce Katarzyna Skrok-Bolejko z Partii Razem, która w wielu aspektach mogłaby właściwie robić za młodzieżówkę PiS.
Autorka tekstu o tym, że millenialsi chcą socjalizmu, nie rozumie jednej z podstawowych zasad, rządzących rynkiem pracy. Zdaje się, że nie rozumieją jej również członkowie komisji kodyfikacyjnej. Zasada ta brzmi: im trudniej pracodawcy zwolnić pracownika i im więcej ma on praw, obciążających pracodawcę, tym mniej chętnie pracodawca będzie kogokolwiek zatrudniał. Na zrozumieniu tej prostej zasady od dziesiątków lat - niezależnie od kursu aktualnej administracji – opiera się siła gospodarki Stanów Zjednoczonych. Owszem, pracownik ma znacznie mniej praw niż w rozdętych, socjalnych gospodarkach Europy, ale za to znacznie łatwiej mu znaleźć pracę. Na tym też opiera się zdolność amerykańskiej gospodarki do podnoszenia się po kryzysach.
Rozbicie monopolu związków zawodowych
Kolejnym kuriozalnym pomysłem, reklamowanym jako rozbicie monopolu związków zawodowych, mają być rady pracowników i delegaci tychże. Rada będzie obowiązkowa w firmie, zatrudniającej minimum 50 osób, jeśli z wnioskiem wystąpi przynajmniej pięciu pracowników. W firmach z przynajmniej 10 pracownikami na wniosek choćby jednego z nich trzeba będzie powołać delegata załogi, który będzie mieć uprawnienia podobne do przedstawiciela związku zawodowego. I z delegatem, i z radą pracodawca będzie musiał toczyć negocjacje w sprawie wynagrodzeń, regulaminu, a w dodatku dzielić się informacjami o sytuacji firmy.
To wyjątkowo groźne pomysły. Na pierwszy rzut oka faktycznie oznaczają likwidację związkowego monopolu na reprezentowanie pracowników, ale w praktyce oznacza to, że nowy typ związkowców będzie mógł się zainstalować niemal w każdej firmie. Także tam, gdzie związki zawodowe dotąd nie docierały. A skoro się zainstaluje, to będzie mógł stawiać postulaty. Załóżmy, że właściciel małej, piętnastoosobowej firmy, osiągnąwszy większy zysk, będzie chciał go zainwestować. Ale delegat, zapoznawszy się z wynikami, zażąda w imieniu załogi podwyżek. Konflikty między pracodawcami a pracownikami, dotychczas obecne tylko w większych firmach, gdzie istniały komórki związkowe, przeniosą się na znacznie niższy poziom. Oznacza to też, że barierą rozwoju dla większości przedsiębiorców, będzie zatrudnienie dziewięciu osób. Powyżej tej liczby będą się narażać na wszystkie problemy, wynikające z konieczności negocjowania każdej bzdury z załogą. Dodatkowym impulsem, żeby nie tworzyć dziesiątego miejsca pracy (lub fikcyjnie multiplikować firmy, zatrudniające do dziewięciu osób) będzie brak przymusu uzasadniania zwolnienia pracownika właśnie w firmie zatrudniającej poniżej 10 osób. Mamy więc przepis na paraliż znacznej części gospodarki.
Wygląda jednak na to, że członkowie komisji popadli w schizofrenię albo po prostu uznali, że skrajnie socjalistyczne pomysły trzeba koniecznie zrównoważyć jakimiś antypracowniczymi wymysłami, choćby najgłupszymi. Do tych należy pomysł, żeby trzeba było odpracowywać przerwę na papierosa. Zresztą znamienny jest już sam fakt, że uznano, iż trzeba tę kwestię regulować w ustawie, zamiast zostawić ją umowie pracownika z pracodawcą czy układowi zbiorowemu. Dobrze, że nie postanowiono uregulować kwestii czasu spędzanego w toalecie w postaci tabelki, zawierającej dopuszczalny czas wypróżniania się w ciągu dnia pracy. Choć - może i to się w gotowym projekcie znajdzie. Nie wiadomo.
Kolejny absurd to pomysł, żeby płacy za nadgodziny pracownik nie dostawał do ręki. My ona być odprowadzana na specjalne konto, żeby ze zgromadzonych na nim pieniędzy wyrównać pensję, gdyby firma musiała skrócić czas pracy. Chodzi o to, żeby pracownik dostawał cały czas tyle samo pieniędzy. Okres, na jaki mają wystarczyć środki, można by w pewnym zakresie regulować w układzie zbiorowym. Pytanie tylko, dlaczego nie pozostawić tego całkowicie umowie pracodawcy z pracownikami?
Jakie byłyby skutki tego kolejnego genialnego pomysłu? Jeśli na przykład pracownik potrzebowałby wziąć nadgodziny, żeby zarobić więcej z powodu jakiejś nagłej życiowej potrzeby - nic z tego. Nie da się. Nie dostanie nic ponad standardowe wynagrodzenie.
Te pomysły sprawiają, że włosy stają na głowie. Wygląda, jakby do prawa pracy dorwała się małpa z brzytwą. Odpowiedź na pytanie, czemu tak to wygląda, tkwi być może w składzie komisji kodyfikacyjnej. Wprawdzie część członków to eksperci organizacji pracodawców, jest jedenaścioro doktorów habilitowanych, dwóch doktorów i jedna pani magister. Tyle że żadna z tych osób nigdy nie prowadziła biznesu, ale wszystkie doskonale wiedzą, czego potrzebują pracownicy i pracodawcy. I chcą nas na siłę uszczęśliwić.
Łukasz Warzecha dla WP Opinii