Koronawirus. Raport z frontu, dzień ósmy. Hospicjum. By nie umrzeć w samotności

Zamknęliśmy się przed światem. Strach myśleć, co by było, gdyby wirus się tu pojawił. Trzydziestu pacjentów. Słabych, schorowanych, powoli gasnących… Robimy wszystko, by nie umierali teraz w całkowitej samotności, z dala od najbliższych. Organizujemy wideokonferencje, by choć przez chwilę mogli pobyć z ukochanymi. Zobaczyć syna, uśmiechnąć się do wnuczki. Kto wie, może ostatni raz? Jesteśmy przy nich, dajemy całych siebie w codziennej opiece. To wszystko, co możemy dla nich zrobić tuż przed odejściem.

Koronawirus. Raport z frontu, dzień ósmy. Hospicjum. By nie umrzeć w samotności
Źródło zdjęć: © PAP
Paweł Kapusta

30.03.2020 | aktual.: 02.04.2020 14:21

Dzisiejszym bohaterem jest Aleksandra. Pracuje w jednym z hospicjów w centrum Polski. Imię i niektóre szczegóły pozwalające na identyfikację bohatera zmienione.

Raport z siódmego dnia czytaj tutaj:

Spytasz pewnie, czy można się do tego przyzwyczaić. Przywyknąć do umierania. Dobre pytanie. Tylko że ja nie znam na nie odpowiedzi. Nie wiem. Chyba nie można. Ale wiem, że z umieraniem można się oswoić. Zaakceptować, że śmierć jest i się od niej nie ucieknie. Przyjąć do wiadomości, że w tym miejscu jest obecna częściej. Kryje się gdzieś w ciemnym pokoju, na końcu korytarza. Że obcujesz z momentem przejścia. Że już po wszystkim sprowadzasz pogrążone w smutku rodziny piętro niżej. Do pomieszczenia, w którym mogą ucałować, przytulić.

Sam musisz sobie wyznaczyć granice. Szlaban, którego dla własnego dobra nie masz prawa minąć. Do pracy w hospicjum trzeba podchodzić zadaniowo. Nie bezdusznie – empatia musi tu być ogromna – ale nie możesz sobie pozwolić na emocjonalne zaangażowanie. Tego nikt by tu nie przetrwał. Zwariowałby wtedy nawet najtwardszy. Mamy zadanie do wykonania. Przez pandemię o wiele trudniejsze niż zazwyczaj.

Chcę zobaczyć tatę

Różne są rodziny. Jedni przychodzą, robią swoje i idą. Czuć dystans, chłód. Ale są też ciepłe. Aż wylewają z siebie tę miłość. To się widzi: w gestach, tuleniu, słowach. Leżał u nas taki pan. Dłuższy czas. Gdy jeszcze mogła, przychodziła córka. Szeptała mu coś na ucho, poprawiała poduszkę. Całą sobą z nim była. Gdy wprowadziliśmy zakaz odwiedzin i nie mogła się tu pojawiać, a z tatą nie było już kontaktu, i tak dzwoniła. Przykładałam mu wtedy telefon do ucha, a ona szeptała. Nadszedł ten moment. Musieliśmy przekazać smutną informację. A ona - w innym kraju. Utknęła. Granice zamknięte, loty skasowane...

- Chcę zobaczyć tatę – powiedziała, gdy się uspokoiła.

- Da pani radę? Jest pani na to gotowa? – dopytałam, choć znałam odpowiedź. Podreptałam piętro niżej, podeszłam do zmarłego mężczyzny. Uruchomiłam wideokonferencję, wyciągnęłam rękę w kierunku jego twarzy.

Zaczęła mówić. Wypowiadała kolejne zdania, a mi pękało serce. Że miała piękne dzieciństwo, że przeżyli wiele wspaniałych chwil. Że będzie za nim tęsknić i nigdy nie zapomni.

- Kocham cię, tato.

Dla niej musiała to być raptem chwilka, mgnienie. Mi zaczęła drętwieć ręka.

- Może już skończymy? Może już czas? – spytałam ostrożnie.

- Niech nam pani da jeszcze chwilkę. Jeszcze chwilkę…

Dlaczego kobiecie, która utknęła za granicą, miałam na to nie pozwolić? Dlaczego miałam jej zabrać ostatnią szansę popatrzenia na tatę? Byłam wtedy dla nich. Pomogłam, jak mogłam. Zapamiętam tę sytuacje na długo.

Zalecenia w ostatnich tygodniach się zmieniały. Był moment, gdy mogły tu wchodzić rodziny, których bliscy byli w agonii. Mieliśmy pacjenta, mało kontaktowego, czasem tylko powiedział coś do rodziny. Pewnego dnia przyszła żona. Pożegnała się. Jeszcze dwa dni umierał. Po śmierci zadzwoniliśmy. Jeden syn przyjechał ze Szwajcarii, drugi Belgii. Ich już nie mogliśmy wpuścić. Skąd mogliśmy mieć pewność, że nie przywieźli ze sobą wirusa? Zrozumieli.

Zrozumienie nas dzisiaj ratuje. Pacjenci mają na salach telewizory, oglądają wiadomości. Wiedzą, co dzieje się wokół i skąd takie obostrzenia. Rodziny też akceptują. Nie ma awantur.

Bardzo rzadko się zdarza, że ktoś z nami rozmawia, a za moment już go nie ma. Odchodzenie to długi proces. Trwa dwa, trzy tygodnie. Gdy ktoś dociera do granicy, jest już przeważnie bez kontaktu. Albo z powodu samej choroby, albo leków odejmujących ból. Odkąd w Polsce szaleje wirus, nie zdarzyło się jeszcze, że pacjent odchodził tak świadomie, by powiedział: "umieram, a przy mnie nie ma najbliższych". To się dzieje, ale dużo wcześniej.

Umożliwiamy wtedy kontakt przez kamerę telefonu. Robimy wszystko, by nie umierali w całkowitej samotności, z dala od najbliższych. Organizujemy wideokonferencje, by choć przez chwilę mogli pobyć z ukochanymi. Zobaczyć syna, uśmiechnąć się do wnuczki. Kto wie, może ostatni raz? Pacjenci mają prywatne telefony. Gdy są jeszcze w stanie, dzwonią do najbliższych bez naszej pomocy. Mogą rozmawiać o każdej porze. Pomagamy, gdy ktoś nie potrafi wybrać numeru albo nie jest w stanie utrzymać słuchawki przy uchu. Poza codzienną, normalną opieką, to wszystko, co możemy zrobić.

Zero działań

Opiekę mamy tu naprawdę dobrą. Mówią, że najlepszą w województwie. Rano idziemy na obchód. Zaczyna się pielęgnacja każdego z pacjentów. Zmiana pieluch, mycie, dbanie o odleżyny. Codzienne badanie przez lekarza. Codzienna zmiana prześcieradła. Gdy doktor robi swoje, słucha ich, rozmawia. Cztery razy na dobę odbywa się zmiana pieluch z przewracaniem pacjenta z boku na bok. Po oddziale jak mrówki uwijają się doskonałe pielęgniarki. Empatyczne, zaangażowane.

Tu zawsze jest duży ruch. Kolejka, by się dostać, jest bardzo długa. Gdy pacjent umiera, w jego miejsce pojawia się kolejny. Nie dziwcie się, że zamknęliśmy się przed kontaktami zewnętrznymi. Gdy w Polsce nie mówiło się już o niczym innym, tylko o wirusie, karetka przywiozła nowego pacjenta. Ratownicy wparowali na oddział. Bez masek, bez kombinezonów. Bez niczego.

- Dlaczego panowie tak bez zabezpieczenia? – spytałam.

- Nie dajmy się zwariować – odpowiedź ścięła mnie z nóg.

Dla nich to "nie dajmy się zwariować", a dla nas absolutna podstawa. Wyobraź sobie, że nagle mamy wirus na oddziale. W miejscu, gdzie ludzie są na końcu swojej drogi. Bez odporności. Nie wiem, jak oni przewożą tą karetką, kogo przewożą, czy dezynfekują. Zirytowałam się, zadzwoniłam nawet do dyspozytora ze skargą. No i podjęliśmy decyzję: całkowite zamknięcie. Zresztą, o jakich my procedurach w ogóle mówimy…

Niedawno mieliśmy tu pacjenta, prawda taka, że bez wskazań do przyjęcia. Na dodatek z psychozą, chciał popełnić samobójstwo. Uciekł, goniliśmy go po ulicy. Gdy zdążyliśmy go przyjąć, rodzina nas poinformowała, że miał kontakt z osobą zakażoną. Pacjent nam nagle zmarł. Wstrzymaliśmy oddech. Powiadomiliśmy regionalny sanepid. I co? Nie podjęto żadnych kroków. Na razie wszyscy zdrowi, mam nadzieję, że już tak zostanie.

Nie mamy tu żadnych zabezpieczeń. Maseczek, kombinezonów, rękawic w zapasie. Nic, zupełnie. Nie ma procedur. Uruchomiliśmy zbiórkę pieniędzy w internecie. Sami sobie kupimy, co trzeba. Na razie przemywamy klamki, ustawiliśmy dozowniki z płynem. Pielęgniarki się boją. Dwie pracują jeszcze w innym miejscu, co jest kolejnym punktem zapalnym. Denerwują się, mają wnuki, małe dzieci. Czy to dziwne, że wszyscy czujemy się niepewnie?

Z tonącego statku uciekają szczury

Zamknęliśmy się, choć wiemy, że to ogromy kłopot. W normalnej sytuacji wysyłaliśmy pacjentów na badania, konsultacje. Teraz wszystko wstrzymaliśmy. Jak ostatnio – pani potrzebowała zabiegu, ale nie wypuściliśmy jej z ośrodka.

Nie mamy wolontariuszy na oddziale, których pomoc jest zawsze nieoceniona. Nie mamy rodzin, które były pod ręką, pomagały. Choćby w karmieniu. Wraz zamknięciem hospicjum dla osób z zewnątrz, zamknęliśmy sobie furtkę pomocy. Odeszło mnóstwo osób. Bardzo nam to doskwiera. Jest też mniej personelu. Niektórzy musieli wziąć wolne ze względu na małe dzieci, które nie chodzą jeszcze do szkoły. Albo przez zwykłe przeziębienie. Koleżanki nie chciały psuć atmosfery. Wprowadzać nerwowości swoimi objawami. W normalnych warunkach osoba, która pociąga nosem, nie poszłaby na L4. Teraz to konieczność. Jest mniej rąk do pracy. Każdy z nas musi więc teraz dawać z siebie 150 procent.

Spytasz pewnie, czy się boję. Najbardziej zgubne w tej sytuacji są strach i panika. Nie możemy się temu poddać. Bo jeśli wszyscy będziemy panikować, będzie tylko gorzej. Bez względu na to, jak się boimy, mamy zadanie do wykonania.

Też mam dzieci, też się boję, ale z tonącego statku pierwsze uciekają szczury. Ja nie ucieknę. Jestem dla tych ludzi.

Czytaj też raporty z poprzednich dni:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (625)