Kataryna: znieść ban na dziennikarzy [OPINIA]
Na dzisiejszej konferencji prasowej minister Mariusz Kamiński próbował przekonać Jacka Czarneckiego – dziennikarza, który niejedną prawdziwą wojnę relacjonował bezpośrednio z pola bitwy – że pobyt dziennikarzy w strefie stanu wyjątkowego byłby dla nich niebezpieczny, dlatego władza dla ich dobra nie może im wydać przepustek, aby mogli na miejscu relacjonować, co się dzieje na naszej wschodniej granicy.
Wzruszająca troska, szkoda, że podszyta hipokryzją. O ile argument o bezpieczeństwie mógł się jakoś bronić w czasie, gdy na granicy trwały rosyjsko-białoruskie manewry wojskowe i można było się spodziewać prowokacji, to po ich zakończeniu dalsze utrzymywanie banu na media nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia, poza oczywistą dla każdej władzy potrzebą uniknięcia jakiejkolwiek społecznej kontroli. Ale i to uzasadnienie jest nieracjonalne, bo pozbycie się społecznej kontroli, które rządzącym wydaje się wygodne (i doraźnie takie nawet jest), na dłuższą metę będzie im tylko szkodzić.
Zakaz dla dziennikarzy wykorzysta białoruski reżim
Wyrzucenie z terenów nadgranicznych dziennikarzy i aktywistów organizacji zajmujących się prawami człowieka oznacza oddanie całej narracji pod kontrolę reżimu Łukaszenki, który staje się jedynym dostawcą informacji i zdjęć z tamtego terenu. Bardzo dobrze było to widać wczoraj, w pierwszych reakcjach na śmierć kilku migrantów. Białoruska propaganda szybko wrzuciła narrację, że migranci byli przeganiani przez polską Straż Graniczną, a ciało jednej ofiary zmarłej już po białoruskiej stronie miało zostać tam zawleczone przez polskich pograniczników i taka narracja została błyskawicznie kupiona i nakręcona nie tylko przez zwykłych internautów, ale też przez dziennikarzy.
Ewa Siedlecka (Polityka) komentowała na gorąco "Śmierć uchodźcy, którego pogranicznicy odepchnęli od granicy w nielegalnej procedurze" – choć nic nie wiadomo, aby te konkretne osoby były ofiarą nielegalnego push backu, a Wiktoria Bieliaszyn (Gazeta Wyborcza) pisze wprost o "ofiarach stanu wyjątkowego", choć jedyne co wiadomo na pewno to to, że są to ofiary własnej decyzji o nielegalnym przekroczeniu granicy – jak zresztą mówi dzisiaj mąż jednej z ofiar – po to, aby w Niemczech szukać lepszego życia. Śmierć nadal jest śmiercią, i jak każda – wielką tragedią dla rodziny – ale wskazanie winnych nie jest wcale oczywiste.
Czytaj również: Kryzys na granicy. Premier mówi o "akcji Moskwy"
Uciekli przed talibami. Polityk, o ich przyszłości w Polsce
Dezinformacja rządu?
Bez możliwości relacjonowania wydarzeń prosto z miejsca, dziennikarze (a z nimi opinia publiczna, dla której są jedynym źródłem informacji) są zdani wyłącznie na relacje reżimu Łukaszenki. I, niestety, większość z nich bardzo gorliwie z nich korzysta, bo są wygodne do uderzania w znienawidzony rząd. Ale to rząd wprowadzając zakaz wstępu dla mediów i organizacji pozarządowych, skazał nas na (dez)informację prosto od Łukaszenki, wyrzucając spod granicy wszystkich, którzy mogliby białoruskie wrzutki weryfikować i przedstawiać obraz pełniejszy niż ten, który chce wcisnąć Łukaszenka używający ludzi jako żywe tarcze w swojej wojnie z Unią Europejską. Nie mam złudzeń, w świecie mediów tożsamościowych nie wszyscy dziennikarze czy aktywiści mają chęć i interes w bezstronnym relacjonowaniu sytuacji.
W tej "wojnie o polską świadomość" – jak określił Piotr Pacewicz rolę mediów na granicy – wielu stało się stroną, a nie arbitrem i wcale nie mam wrażenia, że relacje dziennikarskie są z założenia bardziej wiarygodne niż komunikaty pograniczników – polskich i białoruskich. Ale to właśnie powód, dla którego w interesie rządu (jeśli już nikogo nie przekonają argumenty dużo poważniejsze, jak konstytucyjne prawo do pozyskiwania informacji) leży zniesienie ograniczeń w pracy dziennikarzy i pozarządowych obserwatorów – nawet jeśli większość, która się tam zjawi, będzie zainteresowana forsowaniem narracji o zbrodniczym reżimie katującym uchodźców i pomijaniem faktów, które tej narracji nie wspierają.
Władza ma przecież tyle swoich – bezpośrednio i pośrednio – mediów, że kontrowanie takiej narracji przez "swoich" dziennikarzy również obecnych na miejscu nie powinno być problemem. No chyba, że władza wie, że nawet własny aparat propagandowy nie byłby w stanie przedstawić sytuacji na granicy inaczej, niż zrobiłyby to media od władzy niezależne. To jedyna sytuacja, w której rządowi nadal politycznie i propagandowo opłaca się utrzymanie zakazu wstępu dla mediów i aktywistów.
Ale trzeba sobie powiedzieć jasno – oznacza to przyznanie się do wszystkich zarzutów, bo tylko władza mająca na sumieniu zbyt dużo, żeby się umieć z tego wytłumaczyć, boi się kontrolowania swoich działań, nawet przez bardzo ze sobą zaprzyjaźnione media. A – jak mawiał klasyk – "uczciwi nie mają się czego bać".
Jeśli władza nadal będzie robić wszystko, żeby nikt po polskiej stronie granicy nie patrzył jej na ręce, nie może mieć do opinii publicznej pretensji, że ta kupi jedyny dostępny towar – (dez)informację drugiej strony.