Kataryna: Rząd się sam nagrodzi
Czas już najwyższy skończyć z wszechobecnym zakłamaniem i zaproponować premierowi i ministrom zasadnicze wynagrodzenie na poziomie, przy którym nie będą musieli ani dorabiać na boku, ani kombinować z pseudonagrodami. Ani też mieć poczucia, że pracują za pieniądze za jakie pracuje "tylko złodziej lub idiota".
Mariusz Błaszczak: _W Polsce odbiera się rodzinom dzieci z powodu biedy, poziom życia rodaków jest coraz niższy, a rząd jak gdyby nigdy nic hojnie obdarowuje się nagrodami. Premier działa w myśl zasady, że rząd sam się wyżywi. To wielki skandal, że władza podnosi Polakom podatki, a sama daje sobie nagrody. _
Nie muszę dodawać, że to wypowiedź z czasów, kiedy Mariusz Błaszczak stał w opozycji, a premierem hojnie nagradzającym swój rząd był Donald Tusk. Dzisiaj Mariusz Błaszczak jest ministrem i za swoją pracę dostał w 2017 roku największą nagrodę w rządzie - ponad 82 tysiące złotych. Niestety, nie dowiemy się, za co konkretnie premier Szydło nagrodziła ministra Błaszczaka, bo takiej informacji po prostu nie ma. Obecna zaś rzeczniczka rządu odsyła po nie do… samych nagrodzonych. Oni powinni wiedzieć.
Kliknij, aby zobaczyć: Nagrody Szydło. Kto dostał najwięcej?
Na waciki
Ale o co tu pytać, gdy sytuacja jest dla wszystkich jasna - choć niektórzy jeszcze próbują udawać, że były jakieś merytoryczne względy. Przyznane w równej wysokości i bez żadnego dodatkowego uzasadnienia pieniądze były po prostu nagrodami za przyjęcie niskopłatnej pracy, dlatego dostali je nawet ci, którzy przysporzyli rządowi największych kłopotów i za swoje wybitne "osiągnięcia" zostali niedawno zrekonstruowani. Niespecjalnie bulwersuje mnie wysokość nagród, dzięki którym pani premier i jej ministrom udało się zarobić kwotę zbliżoną do rocznych zarobków najwyżej opłacanego obiboka z zarządu Polskiej Fundacji Narodowej. W zarządzie bowiem pensje wynoszą między 16,5 tysiąca a 18,1 tysiąca, czyli więcej niż otrzymuje minister, który nawet jeśli wszystko robi źle, to przynajmniej coś robi. Wynagradzamy nasz rząd po prostu słabo. Jeśli opowiadający w "Wiadomościach" o kolejnych i jakże licznych sukcesach rządu prezenter dostaje za to ponad 40 tysięcy, to o ponad połowę niższe wynagrodzenie premiera będącego ojcem tych sukcesów jest doprawdy "na waciki".
I nie zmienia mojej oceny fakt, że politycy sami są sobie winni. Gdyby Mariusz Błaszczak powstrzymał się przed cytowaną na wstępie wypowiedzią obliczoną na generowanie słusznego oburzenia przeciętnego obywatela zarabiającego dużo mniej niż minister, dzisiaj łatwiej byłoby rządowi, którego jest ministrem, rozmawiać poważnie o urealnieniu zasad wynagradzania najważniejszych osób w państwie. A przecież ministra Błaszczaka wybrałam nie dlatego, że jest bardziej zakłamany niż inni politycy. Zbyt dobrze pamiętam, jak premier Donald Tusk publicznie rugał marszałek Ewę Kopacz za nagrody jakie przyznała samej sobie oraz wicemarszałkom. "Od zawsze tak było i zawsze ta kwestia była traktowana nieco dwuznacznie. To jest trudne do zaakceptowania, zwłaszcza w ostatnich latach. Nie możemy sobie dawać nagród, gdy nie możemy dać ludziom podwyżek. Przynajmniej tyle politycy muszą zrozumieć". Święte oburzenie Tuska trwało aż do czasu, kiedy mu przypomniano, że sam za swoje wicemarszałkowanie zgarnął 180 tysięcy złotych takich nagród i żadnej dwuznaczności w tym nie widział, a i swoich ministrów chętnie nagradzał. Wiele naszych polityków różni, ale akurat nie hipokryzja w temacie pieniędzy i przywilejów władzy czy zmiana optyki w zależności po aktualnie zajmowanej pozycji.
Wszechobecne zakłamanie
Czas już najwyższy skończyć z wszechobecnym zakłamaniem i zaproponować premierowi i ministrom zasadnicze wynagrodzenie na poziomie, przy którym nie będą musieli ani dorabiać na boku, ani kombinować z pseudonagrodami, ani mieć poczucia, że pracują za pieniądze za jakie pracuje "tylko złodziej lub idiota" (copyright: Elżbieta Bieńkowska)
. Bez względu na ostateczny efekt pracy ministra, samo urzędowanie jest bowiem wystarczająco wymagające i odpowiedzialne, żeby go nie upokarzać pensją dużo niższą niż już na starcie zarabiałaby w Orlenie Ewa Bugała. Sama mogę sobie pomarzyć o zarabianiu tyle ile zarabia minister, ale absolutnie nie za jego pracę.
Tylko kto ma coś zmienić w państwie, gdzie od lat po każdej zmianie władzy nagradzający i ci nagrodami oburzeni po prostu zamieniają się miejscami, bo każda kolejna władza boi się podnieść problem własnych zarobków, a każda kolejna opozycja ochoczo korzysta z okazji, żeby zemścić się za czasy, kiedy to jej wypominano samonagradzanie się.
Podobnie jest z kwestią wynagrodzenia dla Pierwszej Damy, która nie może pracować zarobkowo, w zasadzie nie może nawet prowadzić własnego życia, reprezentuje Polskę na świecie, i nie dostaje za to ani grosza. Od lat mówi się o konieczności wynagradzania Pierwszej Damy, ale żadna kolejna ekipa skutecznie wytresowana przez populistyczne media nie ma śmiałości coś z tym zrobić w obawie o - nieuchronne przecież – oskarżenia, że to kolejny skok na kasę.
Nowe rozwiązania od kolejnej kadencji?
Jedyne rozwiązanie jakie w tej sytuacji widzę, to opracowanie nowych zasad odpowiedniego do kompetencji i odpowiedzialności wynagradzania rządu i prezydenta, z zastrzeżeniem, że nowe rozwiązania nie obejmą obecnej kadencji. Pozwoliłoby to oderwać dyskusję od obecnej ekipy rządzącej i sprowadzić ją do rzetelnej debaty o uczciwym wynagradzaniu za rządzenie trzydziestoparomilionowym krajem w środku Europy.
Czuję ogromny niesmak i zażenowanie praktykami przyznawania fikcyjnych nagród będących faktycznie po prostu częścią wynagrodzenia niezależną od efektów pracy, zwłaszcza jeśli mam przekonanie, że poziom do jakiego próbują "dosztukować" swoje wynagrodzenie wcale nie jest wygórowany i ciągle sporo poniżej rozsądnego wynagrodzenia za tego rodzaju pracę. Nie czuję się okradana przez kolejne rządy przyznające sobie wynagrodzenie, jakiego za tę pracę wcale im nie zazdroszczę, ale tak, czuję się okłamywana, że są to nagrody za jakieś osiągnięcia, gdy wszyscy wiemy, że takich często absolutnie nie było.
Kataryna dla WP Opinie