Jakub Majmurek: "Donald Tusk wciąż bada grunt. Były premier przerwał milczenie po wyborach" (Opinia)
Donald Tusk dopiero dzisiaj wypowiedział się o wynikach wyborów. Jak zwykle bardzo sprytnie. Przypomniał się Polakom jako polityk, który ewentualnie mógłby odebrać pałac prezydencki Andrzejowi Dudzie, nie składając przy tym żadnych wiążących deklaracji – tak by zachować sobie maksymalne pole politycznego manewru.
Grzegorz, nie zmarnuj zwycięstwa w Senacie!
Co konkretnie powiedział przewodniczący Rady Europejskiej? Po pierwsze, zaapelował do opozycji, by nie zmarnowała zwycięstwa w Senacie na wzajemne spory i kłótnie. To Senat stanie się bowiem tym miejscem, gdzie opozycja będzie mogła najbardziej asertywnie przeciwstawiać się temu, co w Sejmie robi PiS.
Nawet jeśli każdą poprawkę Senatu może ostatecznie zneutralizować Sejm, to kontrolowany przez opozycję Senat może skutecznie opóźniać legislacyjną maszynkę. Ma też wpływ na obsadę kilku istotnych urzędów. Wreszcie marszałek Senatu ma prawo do wygłaszania telewizyjnych orędzi i posiada narzędzia do prowadzenia własnej dyplomacji.
Nie jest wcale pewne, że opozycja obsadzi kluczowe stanowisko w izbie wyższej. Po pierwsze, PiS już próbuje przeciągnąć na swoją stronę senatorów. Politycy rządzącej partii mówią anonimowo mediom, że prezydent będzie maksymalnie zwlekał ze zwołaniem posiedzenia nowego parlamentu (do 12 listopada), by partia zdołała zapewnić sobie większość 51 senatorów.
W dodatku sama opozycja może pokłócić się, zanim wybierze nowe kierownictwo izby wyższej polskiego parlamentu. Większość w Senacie tworzą bowiem senatorowie KO, SLD, PSL oraz niezrzeszeni. Już w ciągu ostatnich trzech dni ujawniło się pewne napięcie między Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem a Grzegorzem Schetyną.
Schetyna zachowywał się, jakby miał w Senacie stabilną większość ponad pięćdziesięciu członków PO. Lider ludowców przypomniał mu, że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, a mniejsze kluby w Senacie oraz kandydaci niezależni zasługują na to, by konsultować z nimi decyzje dotyczące całej opozycji – np. wybór nowego marszałka Senatu.
W tym kontekście trzeba zwrócić uwagę na słowa Donalda Tuska o tym, że w "Senacie szanować trzeba każdy mandat", jego apele, by "zjednoczeniowego wysiłku nie zmarnować w konfliktach albo w braku szacunku czy respektu w relacjach wzajemnych między partiami politycznymi". Czytałbym je nie tylko jako oczywistą, zdroworozsądkową radę dla opozycji, ale także jako szpilę wbitą Grzegorzowi Schetynie – staremu rywalowi szefa RE – i jego stylowi przywództwa.
Jeśli ktoś mnie poprosi, to może wystartuję
Drugi ważny obszar, którego dotyczyła wypowiedź Tuska, to przyszłoroczne wybory prezydenckie. Tusk znów powiedział tu oczywistość: PiS najpewniej będzie rządzić cztery lata, wszelkie apele Jarosława Kaczyńskiego o uspokojenie politycznego sporu można potraktować jako żart, opozycja musi się teraz skupić na odbiciu Pałacu Prezydenckiego.
Trudno byłemu premierowi nie przyznać racji. Taki, a nie inny wynik wyborów w niedzielę znacząco podniósł rangę wyborów prezydenckich. PiS obronił swoją większość, ale jej nie poszerzył. Nawet z posłami Konfederacji nie ma większości trzech piątych, koniecznej do obalenia prezydenckiego weta. Prezydent z opozycji demokratycznej zupełnie zablokowałby wszelkie "deformy" pisowskiego rządu. Miałby także szerokie narzędzia prowadzenia własnej polityki zagranicznej.
Tusk nie odkrywa tu Ameryki. W tym, co szef RE mówi o wyborach prezydenckich, obserwatorów polityki interesuje tak naprawdę jedno: personalia. A tu Tusk kluczy. Nie wymienia nazwiska swojego kandydata. Radzi tylko opozycji, by wybrała mądrze kogoś, kto będzie w stanie przekonać także wyborców PiS, doradza rozważenie opcji prawyborów.
Pytany o swój własny ewentualny start odpowiada: "jeśli pojawi się jednoznaczna wola, by wspólnie zbudować kandydaturę w wyborach prezydenckich, która ma szansę na zwycięstwo, to nikt nie powinien się wahać, ale proszę w związku z tym nie wyciągać wniosków personalnych w stosunku do mnie”.
Tłumacząc na polski, Tusk wydaje się mówić: jak mnie ładnie poprosicie, to może wystartuję. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że chodzenie po prośbie do Tuska to ostatnie, czego chce Grzegorz Schetyna. Stąd, zdaniem wielu komentatorów, manewr z Kidawą-Błońską. Wystawienie jej jako kandydatki na szefową rządu miało sprawdzić teren przed wyborami prezydenckimi. Świetny wynik polityczki w Warszawie daje Schetynie argument na rzecz jej kandydatury.
To już nie 2014
Nie sposób zapytać na koniec, czy kandydatura Tuska byłaby faktycznie dobrym pomysłem. W 2014 roku, gdy Tusk porzucał Warszawę dla Brukseli, komentatorzy spekulowali, że chce tam poczekać do wyborów w 2020 roku. Opromieniony europejską chwałą miał wygrać w cuglach. Tak wyglądało to w 2014 roku - gdy wydawało się, że Komorowski nie ma z kim przegrać, o Andrzej Dudzie nie słyszał niemal nikt poza osobami zawodowo zajmującymi się polityką.
Od 2014 roku wiele się jednak zmieniło. Tusk nie jest już cudowną bronią opozycji. W 2020 roku głosować będzie rocznik 2002 - ludzie, którzy byli między podstawówką a gimnazjum, gdy Tusk opuszczał polską politykę. Chyba nawet najtwardszy elektorat PO - w pierwszych latach PiS-u fantazjujący o tym, że cały ten koszmar skończy się, gdy Tusk wróci z Brukseli - widzi dziś, że w starciu z byłym liderem PO Duda wcale nie jest skazany na klęskę. Nawet jeśli za liderem PO staną w drugiej turze Lewica i ludowcy - czego na pewno nie zrobią w pierwszej.
Tusk dobrze to wie i dlatego na razie nie będzie ujawniał ambicji, które mogłyby zostać brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość. W sprawie startu do końca będzie badał grunt i sprawdzał wiatry - nie wypłynie z portu, jeśli nie będą one dla niego wyjątkowo korzystne. Osiągnął zbyt wiele, by być głodnym prezydentury i ryzykować dla niej prestiżową posadę szefa Europejskiej Partii Ludowej i swoją polityczną legendę. Nie zdziwmy się, jeśli za rok z Dudą zmierzy się ktoś zupełnie inny.
Jakub Majmurek dla WP Opinie