Gajewska nie wytrzymała i zadzwoniła. "Płacz i przekleństwa"
Sprawa dopłat do mieszkania małżeństwa Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy rozgrzała polską politykę. Media zaczęły szeroko opisywać i komentować sytuację. Po artykule Tomasza Krzyżaka na łamach "Rzeczpospolitej" Gajewskiej puściły nerwy. Posłanka miała wydzwaniać do dziennikarza, a podczas samej rozmowy padły niecenzuralne słowa.
Dziennikarz obywatelski Radosław Karbowski ujawnił, że Kinga Gajewska z Koalicji Obywatelskiej pobiera z Kancelarii Sejmu 4 tys. zł na wynajem mieszkania w Warszawie. Z kolei jej mąż, Arkadiusz Myrcha (poseł i wiceminister sprawiedliwości) na ten cel otrzymuje 3750 zł. Łącznie dostają 7750 zł miesięcznie.
Parlamentarzyści, którzy nie mieszkają w stolicy, mogą pobierać dofinansowanie na lokum. Problem tylko w tym, że Gajewska w 2023 roku deklarowała, że mieszka w Błoniu - to ok. godziny od Warszawy. Razem z Myrchą budują tam też dom.
Myrcha odniósł się do sprawy i przekonywał, że w sprawie jest "wiele nieprawidłowości i przeinaczonych okoliczności". - Dom się buduje, jest na ukończeniu, trwają prace wykończeniowe. Staramy się w miarę możliwości postępować jak najszybciej. Wiadomo, jak to wygląda w rzeczywistości, ale chcemy to zrealizować w miarę możliwości w ciągu najbliższych miesięcy - mówił.
Jednak to nie koniec kontrowersji. Gajewska 7 października w swoim rejestrze korzyści dopisała dwie darowizny - od rodziców i od męża. - Rejestr uzupełniłam z własnej wiedzy, inicjatywy. Ani sejmowa komisja, ani służby państwowe kontrolujące nasze oświadczenia, nie wzywały mnie w celu uzupełnienia tych wiadomości. Uznałam jednak, że dla czystości sytuacji należy to uzupełnić - tłumaczyła się w rozmowie z Wirtualna Polską.
Gajewska nie gryzła się w język
Sprawę szeroko opisują wszelkie media w Polsce. Dziennikarz "Rzeczpospolitej" Tomasz Krzyżak również napisał komentarz w tej sprawie. "Posłowie Kinga Gajewska i Arkadiusz Myrcha, pobierając ryczałt na mieszkanie z kasy Sejmu, nie łamią prawa – to zwykłe polskie kombinowanie. Jeśli mamy jednak z tym cwaniactwem kiedyś skończyć, to politycy powinni świecić przykładem. Bo prawo prawem, ale jest jeszcze coś takiego jak przyzwoitość" - czytamy na łamach dziennika.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kołodziejczak zwrócił się do Sroki. "Mam wymagania"
Okazuje się, że godzinę po publikacji artykułu posłanka Koalicji Obywatelskiej próbowała się dodzwonić do autora. Dwukrotnie przez WhatsApp, raz na telefon komórkowy. Po ponad godzinie Krzyżak oddzwonił. Rozmowa trwała jedynie cztery minuty.
"Będąc w emocjach, używając przy tym słów nieparlamentarnych (na "ch..." i "k...") posłanka Koalicji Obywatelskiej przekonywała mnie, że dom w Błoniu nie nadaje się do zamieszkania, bo gdyby tak było, nie wynajmowałaby mieszkania w stolicy. Dosłownych cytatów przytaczał nie będę, bo się do tego nie nadają. Na koniec pani poseł życzyła mi, by wszystko, co spotkało ją w ostatnich dniach, spotkało także i mnie. Potem jeszcze napisała wiadomość, że nie dzwoniła jako posłanka 'tylko zaszczuwana od dziewięciu dni matka trójki dzieci, których domy i przedszkole są codziennie pokazywane w TV Republika'" - relacjonuje dziennikarz.
Dziennikarz zauważył, że gdyby małżeństwo na początku całej "afery" pokazało, że dom jest niewykończony i nie nadaje się do zamieszkania, sprawa zapewne by ucichła.
"Wciąż może pani dom pokazać. Udowodnić, że jest tak, jak pani mówi. Ale zamiast tego kreuje się pani na ofiarę PiS-u i wrednych dziennikarzy, którzy PiS-owi sprzyjają. Rozwiązaniem Pani problemów z takim hejterami jak ja – a takie sformułowanie w naszej rozmowie padło – nie jest dzwonienie do dziennikarza, płacz i przekleństwa" - pisze Krzyżak.
"Warto czasem powstrzymać emocje. Kto jak kto, ale pani, uprawiająca tak twarde sporty jak motocross i zapasy, powinna o tym doskonale wiedzieć. Że już nie wspomnę o tym, że prawnik też winien trzymać emocje na wodzy" - podsumował dziennikarz.
Źródło: WP Wiadomości, Rzeczpospolita