"Niczego nie ukrywałam". Kinga Gajewska tłumaczy się z kontrowersji
- Rejestr korzyści uzupełniłam z własnej inicjatywy - tłumaczy w rozmowie z Wirtualną Polską Kinga Gajewska. Tak wyjaśnia, dlaczego teraz - dopiero po niemal roku od rozpoczęcia kadencji - uwzględniła darowiznę w dokumentach. Posłanka zabiera głos w związku z kolejnymi pytaniami o majątek, wydawanie publicznych pieniędzy i nagły dopisek do rejestru poselskich korzyści.
Ws. posłanki KO Kingi Gajewskiej oraz jej męża wiceministra sprawiedliwości Arkadiusza Myrchy zaczęło się od pytań o dodatek mieszkaniowy. Później pojawiły się wątpliwości dotyczące wydatków na biura poselskie, a na końcu - o rzetelne uzupełnienie rejestru korzyści, do którego prowadzenia politycy są zobowiązani przepisami prawa.
Po tym, jak Kinga Gajewska wpisała w tym tygodniu do rejestru korzyści dom podarowany przez rodziców i darowiznę od męża w wysokości 40 000 zł, pierwszy raz zabiera głos w tej sprawie. Dopisek wywołał pytania o dotrzymanie poselskich obowiązków wynikających wprost z ustawy.
Posłanka twierdzi, że serial dotyczący jej oraz jej męża to akcja polityczna.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Ataki na mnie i mojego męża to próba zaszczucia naszej rodziny. Robią to często ludzie związani z PiS, ich posłowie - przekonuje w rozmowie z Wirtualną Polską.
Posłanka uważa, że nie złamała prawa. Jak podkreśla, dom wykazywała w oświadczeniu majątkowym, złożonym na początku kadencji.
- Te zarzuty są wyjątkowo absurdalne. Dom dostałam od rodziców w ubiegłym roku. Umowa darowizny została niezwłocznie zgłoszona do Urzędu Skarbowego. Niczego nie ukrywałam. Również w ubiegłym roku nieruchomość ta została wykazana w oświadczeniu majątkowym. Ta informacja jest jawna od roku. Rejestr uzupełniłam z własnej wiedzy, inicjatywy. Ani sejmowa komisja, ani służby państwowe kontrolujące nasze oświadczenia nie wzywały mnie w celu uzupełnienia tych wiadomości. Uznałam jednak, że dla czystości sytuacji należy to uzupełnić - dodaje.
"Cztery ekspresy do czterech biur"
Posłanka twierdzi też, że absurdalne są zarzuty dotyczące zakupów na potrzeby biura poselskiego. Wielokrotnie podkreśla, że to zakupy dla "biur", czyli wielu miejsc.
Internauci zwrócili uwagę m.in. na cztery ekspresy do kawy zakupione w ubiegłej kadencji przez posła (męża posłanki) Arkadiusza Myrchę. W sumie kosztowały ponad 7 tys. zł. - Zarzuty w sprawie zakupu ekspresów i odkurzaczy w poprzedniej kadencji to zupełny absurd. Najlepszym przykładem jest historia z ekspresami. Mówi się o czterech ekspresach kupionych w poprzedniej kadencji. Nikt jednak nie pisze, że mój mąż prowadził wówczas cztery biura poselskie na terenie okręgu - przekonuje.
Podkreśla, że Arkadiusz Myrcha prowadził biuro poselskie w Toruniu oraz we Włocławku, w Chełmnie i Lipnie. Ona sama prowadziła w poprzedniej kadencji biura w Błoniu, Łomiankach, Milanówku, Radzyminie i Otwocku.
Tu jednak warto dodać konkrety: na liście wydatków posłanki znalazł się np. robot sprzątający za ponad 2 tys. zł, ale również kolejny odkurzacz - za prawie 235 zł (choć rok wcześniej kupiony był też inny - za blisko 370 zł). Jednocześnie na liście zakupów znalazł się inteligentny zegarek Apple Watch za blisko 1,5 tys. zł. Ten ostatni wydatek i jego przydatność w biurze poselskim nie jest jednak wyjaśniony.
- Wszyscy piszą o jednym biurze, a to kompletna bzdura. Dlaczego w moich biurach są odkurzacze? Bo się w nich nimi sprząta - odpowiada. W każdym polskim biurze jest zapewne odkurzacz - mówi.
- To wszystko jest nakręcane przez ludzi, którym często stawia się poważne karne zarzuty i odwracają od siebie uwagę. Skandalem to akurat jest publiczne pokazywanie mojego przyszłego domu udostępnianie adresu zamieszkania. Latają dronami, mówią, gdzie mieszkam, pokazują na mapie. Przecież z mężem dostajemy setki gróźb. Często bardzo brutalnych i niebezpiecznych. A my mamy troje małych, bezbronnych dzieci - twierdzi. W tym wypadku mówi jednak o działalności Telewizji Republika, nie - konkretnych polityków.
Bo sprawy tej nie zaczęli jednak politycy - jak przekonuje posłanka. Pierwsze informacje o dodatku mieszkaniowym, który pobiera i Kinga Gajewska, i Arkadiusz Myrcha, podał w serwisie X (dawniej Twitter - red.) komentator i analityk Radosław Karbowski.
Poinformował, że Kinga Gajewska pobiera z Kancelarii Sejmu 4 tys. zł na wynajem mieszkania w Warszawie. Z kolei jej mąż, Arkadiusz Myrcha (poseł i wiceminister sprawiedliwości) na ten cel otrzymuje kolejne 3750 zł. Łącznie więc dostają 7750 zł miesięcznie. To zgodne z prawem, bo parlamentarzyści, którzy nie mieszkają w stolicy, mogą pobierać dofinansowanie na lokum, a pieniądze trafiają nie do posłów, a do wynajmującego. Pytania były jednak inne: o to, czy politycy razem powinni otrzymywać blisko 8 tys. zł na wynajem mieszkania w Warszawie, choć rynkowe stawki są zupełnie inne.
Pytania o dom i mieszkanie
Kinga Gajewska w rozmowie z WP odniosła się również do wywiadu, którego w kampanii wyborczej udzieliła z mężem Tomaszowi Lisowi. Jej słowa z tamtej rozmowy są jej wielokrotnie wypominane, właśnie w kontekście miejsca zamieszkania.
"Mieszkamy też trochę w Błoniu, szczególnie w świąteczne weekendy. Tam mamy bazę przygotowaną do noclegu dla dzieci" - powiedziała wówczas. W środę Arkadiusz Myrcha przekonywał z kolei (w odpowiedzi na pytania TVP), że dom nie jest jeszcze w pełni oddany do użytku i bezpieczny dla dzieci.
- W Błoniu mieszkają moi rodzice. Jest tam mój dom rodzinny. Czasami korzystaliśmy z ich gościnności, szczególnie w świąteczne weekendy. Wszystkie dzieci lubią nocowanki u dziadków - tłumaczy.
Tusk mówi o "ofiarach PiS"
Posłowie KO w nieoficjalnych rozmowach przekonują, że Kinga Gajewska i Arkadiusz Myrcha są "ofiarami nagonki PiS" - bronią zatem partyjnych kolegów. Tak o sprawie mówił też Donald Tusk podczas zamkniętego posiedzenia klubu Koalicji Obywatelskiej w Otwocku.
Posłowie PiS wytykają im jednak teraz, że Kinga Gajewska w 2023 roku deklarowała, że mieszka w Błoniu, a to około godziny drogi od Warszawy. Wiceminister Myrcha tłumaczy, że budynek jest na wykończeniu. - Są często kute ściany, bo wychodzą jakieś wady - tak w środę mówił w odpowiedzi na pytania dziennikarzy w Sejmie.
W Ustawie o wykonywaniu mandatu posła i senatora czytamy, że "w rejestrze ujawniane są korzyści uzyskiwane przez posłów, senatorów lub ich małżonków", a do rejestru należy zgłaszać m.in. informacje o "darowiźnie otrzymanej od podmiotów krajowych lub zagranicznych, jeżeli jej wartość przekracza 50 procent najniższego wynagrodzenia pracowników za pracę, obowiązującego w grudniu roku poprzedzającego, określonego przez Ministra Pracy i Polityki Socjalnej na podstawie Kodeksu pracy".
Przepisy nakazują, że "przy podawaniu informacji poseł i senator są zobowiązani zachować największą staranność i kierować się swoją najlepszą wiedzą", a "wszystkie zmiany danych objętych Rejestrem należy zgłosić nie później niż w ciągu 30 dni od dnia ich zaistnienia".
Marszałek Sejmu Szymon Hołownia w odpowiedzi na pytania WP odniósł się do sprawy, jednak nie przesądził, czy w sprawie doszło do naruszenia przepisów, zastrzegając, że jest analizowana, a on sam nie zapoznał się wnikliwie ze szczegółami.
- Poprosiłem moje służby o wnikliwe sprawdzenie. Jeśli komisja, która to sprawdza, dojdzie do wniosku, że doszło do jakichś uchybień, na pewno skieruje wniosek do komisji etyki poselskiej i z tego konsekwencje będą wyciągnięte – odpowiedział Szymon Hołownia.
Patryk Michalski, dziennikarz Wirtualnej Polski