Dr hab. Piotr Osęka: Narodowcy tęsknią za wojną
- W Polsce wojny nie było już od dawna. Ale tkwiąca w ludziach naturalna potrzeba konfrontacji pozostaje niezaspokojona. Brak wojny wywołuje u niektórych coś w rodzaju bólu fantomowego, nierozładowanego napięcia. Ponieważ jej nie ma, to ludzie zaczynają toczyć ją na płaszczyźnie symbolicznej. To jest źródło fascynacji żołnierzami wyklętymi. Mamy do czynienia z teatralizacją życia politycznego: narodowcy i konserwatyści swoją walkę z ''lewactwem'' przedstawiają jako ciąg dalszy konfliktu z 1945 r. - mówi w rozmowie z WP dr hab. Piotr Osęka, historyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN.
11.11.2016 09:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Robert Jurszo, Wirtualna Polska: Nie uważa pan, że jest coś ironicznego w tym, iż dziś najważniejszym świętem polskich nacjonalistów stał się 11 listopada? Święto Niepodległości powołała do życia sanacja, główny przeciwnik narodowców przed II wojną światową...
Dr hab. Piotr Osęka: To prawda, nacjonaliści zdecydowanie woleli świętować 3 maja. 11 listopada upamiętniał przekazanie władzy Józefowi Piłsudskiemu w 1918 r., ich śmiertelnemu wrogowi.
A nie ma pan poczucia, że Narodowe Święto Niepodległości zostało współcześnie całkowicie zawłaszczone przez środowiska nacjonalistyczne?
Czy zostało zawłaszczone? Ja bym tak tego nie określił, to nie jest dobre słowo. Każdy może sobie świętować takie rocznice historyczne, jakie chce. I jeśli nie zabrania tego robić innym, to nie możemy mówić o zawłaszczeniu. Natomiast modelowym przykładem historycznego zawłaszczenia była sytuacja, do której doszło podczas pogrzebu Danuty Siedzikówny ''Inki'' i Feliksa Selmanowicza ''Zagończyka'', gdy narodowcy wyrzucili z uroczystości Matusza Kijowskiego i delegację Komitetu Obrony Demokracji. Wtedy rzeczywiście okazało się, że jedni mają prawo czcić pamięć o tej dwójce żołnierzy podziemia niepodległościowego, a innym – całkowicie arbitralnie – tego prawa się odmawia. Ale z 11 listopada to było jednak tak, że to święto jakby ''leżało na ziemi''. Każdy mógł się po nie schylić i je podnieść. No i zrobili to nacjonaliści.
''Leżało na ziemi''?
Myślę, że właśnie ta metafora jest adekwatna. By zrozumieć fenomen Marszu Niepodległości, trzeba wrócić pamięcią do początku lat 90., do okresu tuż po upadku komunizmu w Polsce. PRL była systemem, który – zresztą jak każdy system totalitarny i autorytarny – przywiązywał ogromną wagę do celebrowania różnych rocznic historycznych i do rozbudowanych ceremoniałów państwowych, epatujących patriotyczną symboliką. Dlatego głośne mówienie o patriotyzmie i tradycji narodowej w niektórych środowiskach po roku 1989 było postrzegane jako powtarzanie komunistycznej retoryki – jako coś sztucznego, nieautentycznego. To sprawiło, że państwo w znacznym stopniu wycofało się z modelowania pamięci i świadomości historycznej społeczeństwa – w każdym razie w sferze rytuałów państwowych. Owszem, celebrowano różne rocznice przy Grobie Nieznanego Żołnierza, ale w zasadzie tylko do tego się ograniczano.
Marsz Niepodległości, 2015 r. fot. PAP
Co więc takiego się stało, że dziś 11 listopada kilkadziesiąt tysięcy ludzi gotowe jest maszerować ulicami Warszawy masowo manifestując swoje przywiązanie do polskiej tradycji narodowej?
Zwrot w stronę retoryki patriotycznej i ''odzyskiwanie'' historii przez niektóre środowiska zaczął się jeszcze w latach 90. Miał charakter całkowicie oddolny, społeczny. Trudno dziś powiedzieć, kto był ''pacjentem zero'', a więc kto wpadł na pomysł, że można połączyć kult żołnierzy wyklętych z gniewem przeciwko establishmentowi. ''Marsz Niepodległości'' należy traktować jako kontynuację tego procesu. Przy czym – należy to podkreślić – jest to, w gruncie rzeczy, konflikt polityczny ubrany w szaty sporu historycznego.
To znaczy?
Ta impreza to świętowanie rocznicy historycznej na złość liberalno-lewicowym elitom, np. ''Gazecie Wyborczej'' czy Platformie Obywatelskiej. Kariera ''Marszu Niepodległości'' zaczęła się w 2009 r., gdy po raz pierwszy środowiska anarchistyczne zdecydowały się na jego zablokowanie. W poprzednich latach nacjonaliści organizowali nieduży, zaledwie kilkusetosobowy pochód z flagami ONR. Ale w tamtym roku uznano za oburzające, że ulicami Warszawy przejdzie marsz pod symbolami przedwojennego polskiego faszyzmu. Mobilizacja anarchistów spotkała się z życzliwym przyjęciem środowisk liberalnych i lewicowych. A to z kolei spotkało się z żywą reakcją znacznej części polskiej prawicy. Albo też wszystkich, którzy – mówiąc nieco obrazowo – nie lubią Adama Michnika i tej wizji Polski, którą ich zdaniem on reprezentuje.
Wtedy na ''Marsz Niepodległości'' życzliwym okiem spojrzał prawicowy mainstream?
Dokładnie tak. Od tego momentu inicjatywę zaczęli wspierać czołowi prawicowi dziennikarze i politycy. Dali mu swoje poparcie i zaczęli firmować go swoimi twarzami. I tak ''Marsz Niepodległości'' stał się ''znakiem sprzeciwu'' przeciwko lewicowo-liberalnym elitom. I przeciwko czemuś, co nazwałbym ''agnostycyzmem patriotycznym'' – przeciwko nieodwoływaniu się przez liberalno-lewicowe środowiska do symboliki oraz tradycji narodowej.
Marsz Niepodległości, 2015 r. fot. PAP
Wróćmy jeszcze do sprawy tego, że narodowcy celebrują święto o sanacyjnej proweniencji. To ignorancja historyczna czy świadome działanie polegające na zagospodarowaniu ważnego narodowego symbolu?
Myślę, że raczej to drugie. Polscy nacjonaliści wiele już Piłsudskiemu wybaczyli. Teraz za swojego głównego wroga uznają kogoś innego – właśnie wspomniane liberalno-lewicowe elity. Dlatego 11 listopada – jako święto polskiej niepodległości – jest dla nich akceptowalny. Tak było już np. w 1938 r.
Symbolem tego, co pan nazywa ''przebaczeniem Piłsudskiemu'' jest fotografia Mariana Kowalskiego, jednego z liderów Ruchu Narodowego, na której stoi on oparty o portret Marszałka...
W ten sposób narodowcy tworzą mit czystej i niezepsutej Polski przedwojennej. Owszem, nawet w tej optyce historycznego patrzenia istnieje świadomość sporu na linii sanacja-narodowcy. Ale jednocześnie traktuje się go jako kłótnię ''w naszym własnym domu''.
Czyli detale historyczne dla tego środowiska nie są zbyt ważne?
Istotny jest ostentacyjny symboliczny patriotyzm, którego tym ludziom w III RP zabrakło. Jak wspomniałem wcześniej, po 1989 r. zniknęły wielkie narodowe i patriotyczne hasła, łopoczące sztandary. A więc wszystko to, co daje poczucie jedności w tłumie, bezpieczeństwa i siły.
I tak podobizny Romana Dmowskiego, Piłsudskiego czy Witolda Pileckiego, które możemy oglądać na ''Marszu Niepodległości'', zostają w pewien sposób ''wyprane'' z historycznej treści. Liczy się raczej efekt emocjonalny, jaki wywołują.
Przede wszystkim liczy się demonstrowanie przywiązania do tradycji i wielkich narodowych idei, które funkcjonują ponad podziałami. Na przykład w zasilającym Ruch Narodowy środowisku kibicowskim do tej pory wszyscy walczyli przeciwko sobie z powodu przynależności do różnych klubów. A teraz pojawiło się hasło, że wszyscy jesteśmy patriotami. To jest oczywiście bardzo powierzchowne, ale zaspokaja tęsknotę za wspólnotą symboliczną. Poza tym, to też – przynajmniej ich zdaniem - inaczej prezentuje ich w oczach społeczeństwa. Kiedyś widziano w nich tylko łobuzów skandujących z trybun ''Arka Gdynia to kur... i świnia'', a dziś stali się heroldami wielkiej narodowej sprawy. Na pewno czują się z tym dobrze.
Ale te wszystkie postacie, o których wspomniałem przed chwilą – i wiele innych – nie tylko zostają wyciągnięte z kontekstu historycznego i w jakimś stopniu pozbawione treści. Stają się w ten sposób narzędziem bieżącej walki politycznej. Przykład: jednym z haseł, które można oglądać i usłyszeć podczas Marszu Niepodległości to ''Śmierć wrogom ojczyzny'', hasło 3. Wileńskiej Brygady NZW dowodzonej przez kpt. Romualda Rajsa ''Burego''. Ale co innego to hasło znaczyło w 1945 r., a co innego znaczy dziś. I do czego innego jest używane.
W zasadzie dziś jest ono manifestację wyobrażonej siły i potęgi. Zresztą ten kult podziemia antykomunistycznego łączy się z uproszczonym obrazem rzeczywistości politycznej, w którym nie ma miejsca na subtelności, negocjacje, kompromisy. Te są postrzegane jako nieefektowne. Zastrzelić wroga – to robi wrażenie. Oczywiście skandowanie hasła ''śmierć wrogom ojczyzny'' jest upajaniem się przemocą wyobrażoną. Póki co, narodowcy nikogo nie zabili.
Ale kryje się w tym też chyba coś więcej. Coś o czym mówi antropologia społeczna. A mianowicie to, że – przynajmniej według niektórych teorii – w istotę cywilizacji wpisana jest wojna. W Polsce wojny nie było już od dawna. Ale tkwiąca w ludziach naturalna potrzeba konfrontacji pozostaje niezaspokojona. Brak wojny wywołuje u niektórych coś w rodzaju bólu fantomowego, nierozładowanego napięcia. Ponieważ jej nie ma, to ludzie zaczynają toczyć ją na płaszczyźnie symbolicznej. To jest źródło fascynacji żołnierzami wyklętymi. Mamy do czynienia z teatralizacją życia politycznego: narodowcy i konserwatyści swoją walkę z ''lewactwem'' przedstawiają jako ciąg dalszy konfliktu z 1945 r.
Właśnie w ten sposób żołnierze wyklęci są przeciwstawiani uczestnikom obrad Okrągłego Stołu. Radykalnych antykomunistów konfrontuje się ze ''sprzedawczykami'', którzy razem z komunistami ''dogadali się'' oraz zdradzili Polskę i Polaków.
Ta antagonizacja to przejaw tęsknoty za wyrazistą, czarno-białą rzeczywistością. Ale to jest też lęk o spójność własnej tożsamości. Bo kiedy zaczynamy się wdawać z wrogiem w negocjacje, kiedy ustępujemy mu na jednym polu po to, by zyskać coś na innym, to pojawia się niepokojące pytanie: kim jesteśmy? Tymczasem definiujemy się w opozycji do wroga – im mocniej jest on określony, tym wyraźniej są wyznaczone granice naszej wspólnoty. I niektórzy ludzie, czując się zalęknieni tym pytaniem, wybierają tożsamość w pakiecie, w którym można odnaleźć skrzydła husarskie, karabiny żołnierzy wyklętych, Solidarność Walczącą i inne wersje bezkompromisowego antykomunizmu lat 80.
Marsz Niepodległości, 2013 r. fot. PAP
Rozmawiamy o tym, jak skrajna prawica politycznie posługuje się historią i przerabia ją na własną modłę. Naturalnie pojawia się pytanie: co z liberalną lewicą? Dlaczego ona dziś tak łatwo oddaje prawicy 11 listopada i bohaterów polskiego panteonu narodowego?
Ponieważ liberalno-lewicowy elektorat – posługuję się tą upraszczającą etykietą z braku innej - oczekuje czegoś innego do polityki niż prawica. Nie chce, by państwo wtrącało się do jego światopoglądu. Tym samym nie oczekuje, że będzie ono próbowało tworzyć jakąś symboliczną wspólnotę. Zdaniem tych ludzi podstawowym zmartwieniem władzy powinno być zapewnienie obywatelom sprawiedliwości i bezpieczeństwa – choćby i tej „ciepłej wody w kranie” - bo sens życiu każdy powinien nadać sobie sam. To prawicowcy oczekują, że państwo będzie administrowało świadomością historyczną Polaków. Nieco generalizując, należy też powiedzieć, że wybór między tymi dwoma sposobami politycznego myślenia jest z pewnością skorelowany z wykształceniem i liczbą przeczytanych książek. Po prostu ludzie, którzy więcej wiedzą o świecie, potrafią go sobie sami tłumaczyć. Natomiast ci, których wiedza jest mniejsza, mają potrzebę, by ktoś im zaproponował jakiś światopogląd. Niepewność jest dla nich źródłem cierpień.
Jednak kilka dni temu lider KOD Mateusz Kijowski, zapraszając na marsz jego formacji, posłużył się wizerunkiem Romana Dmowskiego, za co wylano na niego kubeł krytyki. Ja jednak odczytałem jego zachowanie jako nieudolną próbę wydobycia Dmowskiego z czysto prawicowej narracji historycznej. I jest w tym pewien sens, bo przecież lider przedwojennej endecji pozostaje postacią wspólną wszystkim Polakom w tym sensie, że jest jednym z autorów polskiej niepodległości. Ale czy takie działania są sensowne?
Mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem odpowiadając na poprzednie pytanie. Wydaje mi się, że ta część społeczeństwa, która sympatyzuje z KOD w ogóle nie ma takich potrzeb symbolicznych. W związku z tym gest Kijowskiego był strzałem w próżnię.
###Rozmawiał Robert Jurszo, Wirtualna Polska