Dowódca batalionu "Krym": Wrócimy do domu, ale za kilka lat
- Na Krymie rośnie wściekłość, bo ludzie myśleli, że wojna będzie gdzieś daleko. Teraz rosyjskie rakiety spadają na plaże pełne turystów. Do ludzi zaczyna docierać, że Rosja ich nie obroni – mówi Isa Akajew, dowódca batalionu "Krym".
Długa, siwa broda. Zmęczone, podkrążone oczy. Z Isą Akajewem (prawdziwe imię i nazwisko Nariman Bilialow) spotykamy się w Warszawie. Batalion "Krym", którym dowodzi, właśnie wrócił na rotację z frontu w obwodzie charkowskim.
- Wcześniej byliśmy w Awdijiwce, przedtem w Bachmucie, jeszcze wcześniej w Chersoniu. Batalion podlega wywiadowi wojskowemu, więc nasze zadanie to zwiad, dywersja i akcje szturmowe. Wysyłają nas tam, gdzie trwają najcięższe walki i trzeba wesprzeć piechotę – mówi Akajew.
Wolny czas Akajew wykorzysta na spotkanie z rodziną, która po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji wyjechała do Turcji. Stąd przystanek w Warszawie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Miałem wiele powodów, by nie iść walczyć: wiek (59 lat), choroby (cukrzyca), dzieci (jedenaścioro). Już każdy z osobna wystarczyłby, żeby uniknąć mobilizacji. Ale jeden argument zaważył na wszystkim. Rosjanie zmusili kolejne pokolenia Tatarów Krymskich do tułaczki. Moi dziadkowie byli deportowani. Ja wróciłem na Krym, wybudowałem dom, ale moje dzieci dorastają w obcym kraju. Historia znowu zatoczyła koło. To powinno się skończyć. Małymi krokami, ale dojdziemy do Krymu.
Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: Rosja codziennie ostrzeliwuje Ukrainę, zabijając cywilów, ale do tej pory wszystkie uderzenia Ukrainy w cele na Krymie nie powodowały strat wśród miejscowej ludności. Dopiero pod koniec czerwca odłamki rakiety spadły na plażę w Sewastopolu, zabijając pięć osób, a 150 raniąc. Nie zawyła syrena przeciwlotnicza, a nawet gdyby, to i tak w pobliżu nie było schronów. Co o tym mówią na Krymie?
Isa Akajew: Doprecyzuję. Już wiadomo, że na plażę spadła rakieta rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. Z jakichś przyczyn, zamiast zniszczyć nasz pocisk, zeszła z trajektorii i spadła na plażę, zabijając cywilów.
Po pierwsze, ludzie, którzy byli wtedy na plaży, to nie miejscowi. Mieszkałem na Krymie 30 lat i proszę mi wierzyć, że w sezonie nikt nie ma czasu opalać nad morzem. To byli wczasowicze, czyli Rosjanie, którzy przyjechali na urlop. Są przekonani, że wojna toczy się gdzieś daleko, w Ukrainie, a ich to nie dotyczy.
Więc nic dziwnego, że teraz są wściekli. Zobaczyli, że władze mają gdzieś ich bezpieczeństwo, a broń, którą tak często określają jako "analogów niet" (z ros. wyjątkowa – red.) jest jak wszystko w ich kraju, czyli wielką pompą z pustym środkiem.
Nie wiem, czy uświadomili sobie to, o czym pan mówi, ale na pewno usłyszeli w telewizji, że to była amerykańska rakieta. A teraz zaczęli coraz częściej umieszczać sprzęt wojskowy w miejscach obleganych przez turystów. Stawia to Ukrainę przed dylematem: liczyć się ofiarami cywilnymi czy zrezygnować z ataków?
Niekoniecznie. Rakiety, którymi atakujemy cele na Krymie i w Rosji są nowoczesne i precyzyjne. Mają system GPS, który jest w stałym połączeniu z satelitą, więc możemy w dowolnej chwili korygować ich lot. Z tego, co wiem, rakieta wystrzelona przez nas tamtego dnia, trafiła w cel.
Natomiast to, że Rosjanie nie cenią swoich ludzi, to już jest całkiem oczywiste. Spędziliśmy całą zimę w Bachmucie. Na tyłach budynku, którego broniliśmy, leżało około dwudziestu ciał ich żołnierzy. Ani razu w ciągu czterech miesięcy nie próbowali ich wyciągnąć.
Inny powszechny przykład na froncie, to ostrzeliwanie własnych ludzi. Trwa walka, Rosjanie nie wytrzymują nacisku, zaczynają się wycofywać i wtedy "leci" ich artyleria. Między okopami 50-100 metrów. Zabijają i naszych, i swoich. Dla nich to bez znaczenia. Cel uświęca środki. Więc jeśli tak traktują swoich, to jak mają do nas się odnosić? Dla nich jesteśmy niczym.
Wróćmy do ataku rakietowego. Mówi pan, że to byli wczasowicze, a jakie nastroje panują wśród miejscowych?
Ci, którzy czekają na wyzwolenie Krymu, mówią, że smażą czebureki (tradycyjne danie, duże, smażone pierogi nadziewane mięsem - red.), kiedy coś na Krymie wybucha. Inni czują się trochę jak w klinczu.
W pierwszych latach po aneksji na Krymie było więcej turystów, a lokalne budżety były napompowane pieniędzmi. Część mieszkańców Krymu dała się na to złapać, a kiedy się obudzili, było już za późno. Przy Ukrainie mogli mówić, co chcieli, a teraz nawet myśleć się boją. W Rosji ich nienawidzą, bo dopóki na Krym szły pieniądze, inne regiony nie dostawały ich w ogóle. Z drugiej ludzie boją się Ukrainy, bo już widzą, że Rosja niekoniecznie może ich obronić.
Więc w ostatnich dwóch latach euforia stopniowa zaczęła się zamieniać w zagubienie, strach, a u niektórych również w rozczarowanie Rosją, bo nic z wielkich obietnic nie zostało spełnione. Naiwne było czegoś w ogóle oczekiwać. Krym to dla Rosji symbol ich imperializmu. Przez stulecia wymazali z jego historii rdzenne narody. Deportacja Tatarów Krymskich w 1944 roku była ostatnim aktem.
Pan już się urodził w Uzbekistanie. Kto w rodzinie podtrzymywał tradycje?
Najwięcej opowiadała mi babcia, mama mojej mamy. Była kobietą wykształconą, uczyła się w Turcji. Zawsze powtarzała, że jesteśmy Tatarami Krymskimi i muzułmanami, a Rosjanie to nasi wrogowie. Goniła mnie, kiedy przyjaźniłem się z dziećmi Rosjan. Kiedyś wróciłem ze szkoły, pękając z dumy. Zostałem pionierem! Miałem czerwony krawat. Babcia się wściekła, powiedziała: Zdejmij to! Nie jesteś psem, żeby nosić obrożę.
Wtedy tego nie rozumiałem, byłem jeszcze dzieckiem. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że nie straciłem swoich korzeni tylko dzięki niej.
Co opowiadała o deportacji?
Pamiętała ten dzień bardzo dobrze. To było nad ranem, około godziny trzeciej. Funkcjonariusze NKWD wyważyli drzwi, wtargnęli do domu. Dali im mniej niż 10 minut, żeby się ubrać i zebrać niezbędne rzeczy. Moja mama miała wtedy ledwie dwa lata. Potem wszystkich zapędzono do bydlęcych wagonów. Jechali trzy tygodnie, tysiące kilometrów od domu.
Kiedy dotarli do Uzbekistanu, musieli przejść piechotą 40 km w upale, żeby dotrzeć do miejsca zamieszkania. To był wielki barak, coś podobnego jak w niemieckich obozach śmierci.
Według różnych szacunków podczas transportu i pierwszych lat na zesłaniu zmarło od 40 do 50 proc. Tatarów Krymskich.
Wujek opowiadał mi, że czasem zostawali nocować na cmentarzu. Głód, choroby i katorżnicza praca powodowały, że ludzie nie wytrzymywali. Wujek i inni w ciągu dnia kopali tyle grobów, że nie mieli siły wracać do domu.
Ci, którzy przetrwali, pogrążali się w apatii. Najpierw, kiedy wypędzono ich z domów, myśleli, że wszystkich rozstrzelają. Potem przez lata wierzyli, że pozwolą im do tych domów wrócić. Urządzili się w tej tymczasowości. Mój dziadek był realistą. W latach 20. został rozkułaczony i zesłany do niewolniczej pracy. Wiedział, że to samo ich czeka po deportacji.
Najpierw było bardzo ciężko, bo za dzień pracy w polu dziadek i dwóch jego najstarszych synów dostawali po placku z sorgo (ziarno, w tamtych czasach wykorzystywane jako pasza dla bydła – red.). Więc mieli trzy placki dziennie na dziewięcioosobową rodzinę. Potem dziadek wywalczył kawałek ziemi, zbudował dom, założył sad, ogród. Inni dziwili się, po co to robi, a on wiedział, że do domu już nie wrócą.
Po śmierci Stalina zrobiło się trochę lżej. Ale aż do lat 70. Tatarzy Krymscy nie mieli prawa opuszczać terenów deportacji. Wielu cały ten czas mieszkało w barakach.
Zobacz także
Babcia tęskniła za Krymem?
Bardzo. Ona mówiła tylko językiem krymskotatarskim. Opowiadała o lecie na Krymie. O tym, że pachnie dojrzałymi gruszami i morzem. Brzmi cykadami. A piasek, kiedy mocno się rozgrzeje, staje się jak puder, który prześlizguje się między palcami stóp. Kochała Krym i bardzo za nim tęskniła.
Wtedy nie mogłem nawet sobie wyobrazić, że historia znowu się powtórzy i tak samo będę opowiadać o Krymie swoim dzieciom. Chyba taka jest ludzka natura, że swoją ojczyznę zaczynasz doceniać dopiero wtedy, kiedy ją stracisz. Dla mnie 2014 rok był przełomowym. Bardzo nie chciałem wyjeżdżać z Krymu, skazywać dzieci na to, co sam przeżyłem, ale nie mieliśmy wyjścia. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo kocham naszą kulturę i tradycję.
Kiedy pierwszy raz pojechał pan na Krym?
W 1979 roku, gdy miałem wtedy 14 lat. Pojechałem do Eupatorii, do sanatorium "Młody Lenin". Wtedy pierwszy raz zobaczyłem Pałac chanów krymskich w Bakczysaraju, Sewastopol, meczet w Eupatorii.
Z jednej strony byłem zachwycony, ale z drugiej pierwszy raz poczułem wstyd za swoje pochodzenie. Na jednej z wycieczek pilot przedstawiała Krymskich Tatarów jako dzikusów, pasożytów, którzy ciągle łupili Rosję, więc ta nie miała innego wyjścia, jak okupować Krym. Ani słowa o deportacji, morzeniu głodem, represjach i o tym, że słowiańska ludność pojawiała się tu za każdym razem, kiedy w masakrach ubywało nas, rdzennych mieszkańców.
Chcieli zatrzeć po nas wszelki ślad. Zmienili 80 procent nazw z tatarskich na rosyjskie. Nie został ani jeden cmentarz. Na całym Krymie uchowało się ledwie pięć pamiątek architektonicznych po Tatarach Krymskich. Wszystko zniszczyli. Praktycznie przez te 70 lat od deportacji nasz język i kultura się nie rozwijały. Były zastępowane wszystkim, co rosyjskie.
Pan mówi w języku krymskotatarskim?
Na bardzo podstawowym poziomie. Tylko tyle, ile pamiętam od babci. W dzieciństwie rozmawiałem z nią tylko po krymskotatarsku, a kiedy przyszedł czas pójść do szkoły, okazało się, że kompletnie nie mówię po rosyjsku. Przydzielono mnie do klasy uzbeckiej, a mama się załamała. Płakała, bo wiedziała, że bez znajomości rosyjskiego nie mam żadnej przyszłości. W końcu jej koleżanka nauczycielka zlitowała się i ćwiczyła ze mną. Potem zmarła babcia i stopniowo język rosyjski wyparł z domu tatarski.
Rodzice nie pamiętali deportacji, byli zbyt mali, ale całe życie nosili w sobie traumę i strach. Ich sposobem na życie było: dostosować się i nie wychylać. Mama panicznie się bała, kiedy zacząłem uczestniczyć w krymskotatarskim ruchu narodowościowym.
To były już lata 80.?
Tak, akurat wtedy wróciłem z wojska. Jako przedstawiciel narodu niegodnego zaufania nie trafiłem do jednostki bojowej, tylko do tzw. strojbatu. To batalion, który teoretycznie powinien zajmować się budową obiektów wojskowych, fortyfikacji. Zamiast tego budowaliśmy ośrodki wypoczynkowe dla komunistycznej wierchuszki.
Wtedy w Związku Radzieckim zaczynało się mówić o głasnosti, a u nas – o powrocie do domu. Matka była przerażona, błagała mnie, żebym trzymał się z daleka. Mówiła: Oni nigdy nie oddadzą nam Krym, będzie lała się krew.
A co pan zrobił?
Ja w latach 90. wróciłem na Krym. Miałem romantyczną wizję: zaraz znajdę pracę, dostanę miejsce w hostelu, jak to wszędzie w ZSRR. A potem powoli, powoli uzbieram na działkę, wybuduję dom. Byłem wtedy po instytucie budowlanym, więc z wyższym wykształceniem, a w dodatku z najwyższymi uprawnieniami montera wysokościowego. Poszedłem do fabryki materiałów budowlanych, ucieszyli się, powiedzieli, że zatrudnią mnie natychmiast...
Ale?
Ale wyciągnąłem dokumenty i czar prysł. Dyrektor powiedział mi szczerze, że mają nakazane nie zatrudniać Tatarów powracających na Krym. Musiałem najpierw zdobyć meldunek. Pani w okienku powiedziała, że bez dokumentów z lokalnego biura poborowego nie wyda mi meldunku. Więc poszedłem do biura rekrutacyjnego, a oni mówią: nie wydamy dokumentów bez zaświadczenia o pracy. I koło się zamykało.
Wszyscy wtedy byliśmy w takiej samej sytuacji. Masa wykształconych ludzi, bo rodzice wypruwali sobie żyły, żebyśmy pokończyli uczelnie i mieli lepsze życie. Ale na Krymie dla nas pracy nie było. Każdy radził sobie, jak mógł. Znałem kobietę, która wykładała angielski, niemiecki i francuski na Uniwersytecie w Samarkandzie. Kiedy wróciła na Krym, smażyła i sprzedawała czebureki na bazarze.
Mnie udało się złapać pracę na czarno w kamieniołomie, jako ładowacz. I to tylko dzięki temu, że dyrektorem kamieniołomu był krymski Grek, który rozumiał, przez co przechodzimy.
Zobacz także
Jeździł pan do dawnego majątku swoich dziadków?
Tak, wujkowie mnie tam zabrali. To niedaleko Symferopola, wieś kiedyś nazywała się Mamasze, a teraz Orłówka. Kiedyś był tam duży dom, parę kilometrów od plaży. Po deportacji i konfiskacie majątku zrobiono w nim bibliotekę publiczną. Potem, kiedy w latach 90. zaczęły się rozmowy o zwrocie majątków, ktoś zburzył budynek. Ale został sad. Dziesiątki grusz, które własnymi rękoma sadził mój dziadek, a o których z taką rozpaczliwą nostalgią mówiła babcia. Teraz to czyjaś własność prywatna.
U wielu Tatarów Krymskich zachowały się dokumenty własności nieruchomości, które teraz kosztowałyby majątek. Ale nawet długo po upadku Związku Radzieckiego, kiedy Krym już był częścią Ukrainy, nowe władze też nie chciały słuchać o zwrocie nieruchomości.
Na Krymie nigdy nie było ukraińskiej władzy. Autonomia półwyspu pozwoliła lokalnym urzędnikom żyć w Ukrainie, ale uważać się za część Rosji. Oni i nowa ludność napływowa, którą zwożono na miejsce deportowanych Tatarów Krymskich, zawsze wierzyli, że dołączenie do Ukrainy było błędem, który kiedyś zostanie naprawiony. Więc do Kijowa zawsze płynął negatywny komunikat o nas, a miejscowe władze robiły wszystko po swojemu.
Zobacz także
Kijów też nie bardzo się kwapił do uznania Tatarów Krymskich. Bardzo dobrze pamiętam lata dwutysięczne i to, jak w telewizji na okrągło leciały materiały, ukazujące Tatarów jako bandytów, którzy dokonują tzw. "samozachwatu" czyli samowolnego zajęcia ziemi na Krymie.
Wtedy my nazywaliśmy to "samowozwratem", czyli samodzielnym zwrotem swoich ziem. Zawsze wychodziliśmy z założenia, że należy brać tylko te ziemie, za które władza nie będzie walczyć do upadłego. Więc pilnowaliśmy, aż zbiorą plony, a potem dokonywaliśmy zajęcia. Ktoś zawsze tam był, bez względu na deszcz, śnieg, upał. Potem dzieliliśmy pole na działki i zaczynaliśmy budować. Tak powstawały całe osiedla Tatarów Krymskich.
Ja wspominam te czasy z dużym sentymentem. Sytuacja była ekstremalna, a my bardzo zjednoczeni. Wszyscy sobie pomagaliśmy, żyliśmy jednym marzeniem – odbudować swój naród.
Ale przyszedł 2014 rok i część Tatarów Krymskich wyszła protestować przeciwko aneksji. Jedni byli bici, porywani, zabijani, ale inni zaczęli współpracować z okupantem?
Ludzie zbytnio się rozluźnili. Zawsze mówiłem, że nie możemy się upodabniać do Rosjan. Nigdy nie będziemy tacy sami, a odrzucając swoje korzenie, stracimy szacunek do siebie. Kiedyś każdego roku 18 maja (dzień deportacji) Symferopol pustoszał, bo wiedział, że wychodzimy protestować w centrum miasta. Ludzie trochę się bali naszego gniewu.
Potem nastał moment, kiedy pobudowaliśmy domy, rozkręciliśmy interesy, a nasze życie zaczęło się układać. I wtedy nagle się okazało, że część Tatarów Krymskich znowu ulega rosyjskiemu imperializmowi. Naśladowali ich, a niektórzy nawet zaczęli usprawiedliwiać deportację. Wtedy, kiedy już wychodziliśmy na demonstracje, ludzie patrzyli na nas jak na zadymiarzy, którzy nie wiadomo, czego chcą. I znowu historia zatoczyła koło. Nasi pradziadkowie umierali z głodu w latach 20., bo była kolektywizacja. Dziadkowie umierali na zesłaniu w Uzbekistanie i Kazachstanie, a ja i moje dzieci musieliśmy uciekać przed prześladowaniami. Każde pokolenie zaznało krzywdy od Rosjan. Ale wierzę, że to się skończy.
Marzę, że nastąpi taki dzień, kiedy wrócę do swojego trzypokojowego mieszkania w centrum Symferopola i powiem funkcjonariuszom FSB, którzy tam mieszkają: macie 24 godziny, żeby się wynieść.
Poinformowali jakoś, że zajmują pańskie mieszkanie?
Nie. Wyjeżdżaliśmy w pośpiechu, w ostatniej chwili. Zdążyłem tylko zapakować do samochodu żonę, siedmioro dzieci i trochę rzeczy na drogę. Wszystkie ich zabawki, ubrania, moja biblioteka, którą zbierałem całe życie - wszystko zostało w mieszkaniu.
Z czasem Rosjanie dowiedzieli się, że walczę przeciwko nim, a ich prawo pozwala w takich przypadkach na pełną konfiskatę majątku – mieszkania, domu, biznesu. Więc po dwóch latach weszli, zdjęli drzwi, wstawili nowe. Całą dzielnicę otoczyli murem i checkpointami, bo niedaleko była siedziba Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, która stała się biurem FSB.
W zeszłym roku przed ukraińską kontrofensywą padało wiele optymistycznych prognoz wyzwolenia Krymu. Tymczasem ukraińskie wojska nawet nie przerwały rosyjskich linii obrony w Zaporożu. Teraz wyzwolenie Krymu wydaje się jeszcze bardziej nierealistyczne.
Wtedy złożyło się na to wiele czynników. Przede wszystkim - brak broni, ale i to, że Rosjanie byli przygotowani na nasze natarcie. Teraz, oceniając sytuację trzeźwo, myślę, że nie wyzwolimy Krymu wcześniej niż za dwa lata.
Co miałoby się wydarzyć w tym czasie?
Przede wszystkim trzeba uszczelnić sankcje, pozbawić Rosję możliwości kupowania elementów niezbędnych do produkcji rakiet i innej broni. Po drugie, awiacja. Musimy odzyskać kontrolę nad niebem, mając myśliwce, będziemy też w stanie atakować jeszcze precyzyjniej infrastrukturę wojskową Rosjan. To jest wojna na wyczerpanie, a my musimy wytrzymać i osłabić Rosję.
I co wtedy? Puśćmy wodze wyobraźni: Krym zostaje wyzwolony, ale prorosyjska ludność, o której pan wspominał, wciąż tam zostaje. Co z nimi?
Myślę, że ten problem rozwiąże się samoistnie. Ci, którzy lubią "russkij mir" i chcą w nim żyć, po prostu wyjadą w ślad za rosyjskim wojskiem. Tak robili w wielu innych wyzwolonych miejscowościach.
Załóżmy, że tak się stanie. Rosjanie uciekają, na Krym wracają tysiące Tatarów Krymskich, którzy chcą odzyskać to, co zabrano im 70 lat temu. Myśli pan, że Kijów łatwo na to przystanie?
Często rozmawiamy o tym, że nie będzie to łatwe. Ale jeśli Ukraina uznała Tatarów Krymskich rdzennym narodem, znaczy mamy swoje prawa. A jeśli przyjdzie nam o to walczyć, to będziemy walczyć.
Ale wiele się zmieniło po 2014 roku. Rada Najwyższa uznała deportację Tatarów Krymskich za ludobójstwo (w 2015 roku – red.). Miałem bliską przyjaciółkę, która bardzo angażowała się w pomoc Tatarom Krymskim. Ona kiedyś powiedziała mi przepływie szczerości: "Wiesz, gdyby nie wojna, nie wiedziałabym, że wasz naród istnieje". Można powiedzieć, że poznaliśmy się dzięki wojnie. W politycznym sensie jesteśmy jednym narodem, choć mamy różne wiary i pochodzenie.
Kijów konsekwentnie powtarza, że jedyny sposób zakończenia wojny, to powrót do granic z 1991 roku, czyli wyzwolenie wszystkich terytoriów łącznie z Krymem. Oczywiste jednak jest, że wcześniej czy później zaczną się negocjacje między Ukrainą a Rosją, a Krym będzie główną kartą przetargową. Co, jeśli mając do wyboru walczyć dalej czy zrezygnować z Krymu, Kijów wybierze drugą opcję?
Dla nas to nie będzie miało znaczenia. My będziemy walczyć dalej, aż odzyskamy swoją ziemię. To nasze prawo. Wy w Europie lubicie dyskutować o tym, co będzie z Krymem, ale tu, na froncie, to w ogóle nie jest tematem. W naszej wizji jedyne zakończenie wojny, to wyzwolenie całej Ukrainy, łącznie z Krymem.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski