Rozryte mogiły. Badanie DNA: zbawienie lub piekło
Susanna otwiera szeroko usta. Długi plastikowy patyk wędruje po wewnętrznej stronie policzka. Za godzinę, może dwie, okaże się, czy ciało z przypisanym numerem porządkowym to jej matka. Miesiące czekania dobiegną końca. Będzie pogrzeb, żałoba i pytanie: jak żyć dalej?
SKRZYNIA
Izium, obwód charkowski. Dobiega dziewiąta, a w przychodni już ustawiła się kolejka. Do starego, parterowego budynku ludzie wchodzą w milczeniu. Od razu siadają na drewnianych krzesłach ustawionych pod ścianą.
Nikt o nic nie pyta, nie zagaja rozmowy. Siedzą więc w gęstej ciszy. Każdy wie, po co wszyscy tu przyszli. Niepochowani krewni ciążą niczym wyrzut sumienia.
Susanna, pulchna blondynka w sile wieku, jest wyraźnie zestresowana. Zaciska wąskie usta. Jest pierwsza w kolejce. Czeka w napięciu, aż wywoła ją śledczy na razie szykujący się do pracy.
Przed chwilą pod ogrodzeniem przychodni zaparkował bus. Na pace ciężka czarna skrzynia - prezent od fundacji Howarda Buffeta, syna amerykańskiego miliardera.
W zeszłym roku odwiedził Izium, zobaczył masowy grób. Wrócił z trzema czarnymi skrzyniami - mobilnymi laboratoriami DNA. Miały przyśpieszyć pracę policji i pomóc rodzinom wyjaśnić losy ich bliskich.
Prawie co tydzień jedna ze skrzyń jedzie do Iziumu. Susanna wie, jak działa procedura. Najpierw zaproszą ją na przesłuchanie. Opowie, że jako pracownica lokalnej administracji ewakuowała się na zachód kraju. Mama wyjazdu odmówiła. Wie, że kiedy zaczęły się bombardowania, jej serce nie wytrzymało. Zmarła w szpitalu. Ciało pochowano w masowym grobie. Potem ekshumowano, włożono do czarnego worka i przywieziono do kostnicy w Charkowie. Leży tam dziewiąty miesiąc.
Młoda prokuratorka zanotuje wszystko na laptopie. Chciałaby zapytać, dlaczego Susanna zgłasza się dopiero teraz, ale zostaje wyprzedzona. Susanna mówi, trochę się tłumacząc: - Właśnie wróciłam do Iziumu, wcześniej się bałam. A mama ciągłe mi się śni. Sosnowy las, rozryta mogiła, wszędzie piasek. Siedzi na taborecie na dnie grobu. Jest blada, patrzy na mnie i szepcze: "Zimno mi, zabierz mnie stąd. Dlaczego mnie tutaj przywieźli?".
Susanna zaczyna płakać. Śledcza daje jej chwilę na uspokojenie, a potem prosi, żeby przeszła do gabinetu obok. Tam czeka już Natalia, kryminolożka, szczupła brunetka, ubrana w ochronny kombinezon i maseczkę. Susanna otwiera szeroko usta. Długi patyczek wędruje po wewnętrznej stronie policzka.
SZEKSPIRA
Rosjanie okupowali Izium pod koniec marca 2022 roku. Ale zanim wkroczyli do miasta, zrównali je z ziemią. Ostrzeliwali z Gradów, Huraganów, Smerczy. Ale najgorsze były naloty powietrzne. Półtonowe bomby przepoławiały budynki mieszkalne. Ziemia drżała, jakby nadchodził koniec świata.
We wrześniu zeszłego roku ukraińskie wojska wyzwoliły Izium. 80 proc. budynków było uszkodzonych lub całkowicie zniszczonych. Infrastruktura w zasadzie nie istniała. Ale została głęboka trauma i masowy grób.
Skręcamy w ulicę Szekspira, tuż przy wjeździe do Iziumu. Wszystko jak we śnie Susanny: przerzedzony sosnowy las, piasek pod stopami. Za policyjną taśmą setki rozkopanych mogił. Przy niektórych leżą otwarte trumny i krzyże z nazwiskami. Większość jest jednak nieoznakowana lub podpisana numerem porządkowym.
Kiedy Izium już był pod okupacją, Rosjanie zaczęli obawiać się wybuchu epidemii. Zorganizowali "ekipę 200" (od "Ładunek 200", jak w ZSSR określano zabitych żołnierzy). Miejscowi "wolontariusze" pili wódkę i ruszali w miasto zbierać trupy i szczątki leżące na ulicach. Pili i wykopywali ciała z przydomowych ogródków oraz płytkich grobów na poboczach dróg. Pijani zabierali zmasakrowane ciała z katowni. Wszystkich przywozili tutaj, na ulicę Szekspira, do sosnowego lasu.
Minął prawie rok od wyzwolenia Iziumu. Z 449 ekshumowanych ciał oficjalnie zidentyfikowano mniej niż połowę – 191. Tożsamość 193 osób ustalono na podstawie zeznań rodzin lub znalezionych w grobach dokumentów.
Teraz muszą to potwierdzić badania DNA. A pozostałe 65 ciał? Śledczy nie mają pojęcia, do kogo należą. W aktach figurują jako "nieznany mężczyzna", "nieznana kobieta".
CIAŁO
Mąż Ludmyły od dziewięciu miesięcy jest w chłodni w Charkowie. Ona dokładnie wie, gdzie był pochowany. Grób numer 222, na Szekspira. Była przy ekshumacji, prosiła, żeby oddali jej ciało, ale prokuratorzy nie mogli: "Jest dowodem w sprawie o rosyjskie zbrodnie wojenne". Ludmyła odpuściła. Pomyślała: Jura był prawnikiem, zrozumiałby. Śledczy mają swoje procedury.
Teraz musi dopełnić formalności – złożyć zeznania, dostarczyć próbkę DNA. Najlepiej od najbliższych krewnych. Ich syn zmarł wiele lat temu. Ciotka - jedyna krewna męża - mieszka w Rosji. Odpada. Z przedmiotów higieny osobistej też próbek nie pobiorą. Szczoteczka do zębów Jury i jego maszynka do golenia leżą pod warstwą gruzu.
Nie było wyjścia. Ludmyła musiała zejść do piwnicy. A przecież to tam wszystko się wydarzyło. Jeden zbłąkany odłamek, sekunda nieostrożności. Próbowała reanimować męża, a im mocniej uciskała klatkę, tym bardziej krew chlustała mu z ust.
Ludmyła zebrała zakrwawione prześcieradła, poszewki, ubrania. Wszystko jeszcze w październiku zawiozła do laboratorium w Charkowie.
- Wyników badania DNA wciąż nie ma, ale nie narzekam. Wojskowi mają pierwszeństwo. Dużo jest ich w kostnicach.
Ostatnio śledczy pocieszył ją: wyniki będą niebawem. Pomyślała, że dobrze byłoby pochować męża razem z teściową. Byli ze sobą bardzo związani. Ona zginęła pierwsza. Przechodziła obok szkoły, którą akurat ostrzelali Rosjanie. Trzy ciała w kawałkach. Mężczyznę łatwiej było rozpoznać i zebrać, ale teściową i jeszcze jedną kobietę spakowali do jednego worka. Zawieźli na Szekspira. Grób numer 107 albo 22.
Teraz Ludmyła siedzi na krześle. Obok Natalia, kryminolożka, ubrana w kombinezon, uważnie ogląda przedmioty. Dyktuje. Prokurator notuje:
Szczotka do włosów. Wykona z plastiku. Kolor: czarny. Markowania brak. Liczne ślady użytkowania. Widoczne są białe i czarne włosy.
MASZA
Wiele ukraińskich rodzin czeka na wynik badań DNA, jak na wybawienie. Koniec życia w zawieszeniu. Będzie pogrzeb, żałoba, grób, na który można przychodzić i zadawać sobie pytanie: jak po tym wszystkim żyć dalej?
Ale wynik może nie nadejść wcale. Wtedy, zamiast wybawienia, jest piekło. Jakby najbliższa ci osoba nigdy nie istniała. Rozpłynęła się w powietrzu.
Halinę Żychariewą zna w Iziumie każdy. Kobieta po 70-tce, krótko obcięte bordowe włosy. Pogodna, ale przeszyta smutkiem twarz. Ludzie patrzą na nią z mieszaniną współczucia i podziwu. Że ma siły każdego ranka wstawać z łóżka. Że w ogóle żyje. Nie każdy udźwignąłby, stracić w jednej chwili całą rodzinę - syna Oleksandra (49 lat), jego żonę Tetianę (49 lat), ich córkę Ołenę (31 lat), jej męża Dmyta (33 lata), ich córeczki – Ołesię (5 lat), Oleksandrę (8 lat) i Maszę (13 lat).
Rosyjski pilot wprowadził koordynaty, wcisnął "pusk" i 500-kilogramowa bomba FAB spadła na blok mieszkalny nr 2 przy ul. 1 Maja. Trzy pokolenia rodziny Żychariewych przestały istnieć. Dwie klatki schodowe czteropiętrowego budynku zamieniły się w hałdę osmalonych cegieł.
W pierwsze dni spod gruzów jeszcze dochodziły wołania. Potem ucichły. Miął miesiąc. Słodkawy odór rozkładu unosił się nad całą ulicą. Dopiero wtedy Rosjanie pozwolili na odgruzowanie. Strażacy i ratownicy, którzy zostali w mieście, rękoma odgarniali cegły i roztrzaskane płyty.
Halina nie odstępowała ich ani na krok. Oglądała każde ciało: zmiażdżone gruzem, strawione ogniem twarze, urwane ręce, nogi. Pierwsze, drugie… czterdzieste siódme ciało.
Poznała tylko syna. Oleksandr jako jedyny miał całą twarz.
Ciała i szczątki pochowano na Szekspira. Potem była ekshumacja (Halina też ją oglądała), kostnica w Charkowie. Pobranie krwi z palca, badanie DNA, czekanie na wyniki. Przychodziły stopniowo. Syn, jego żona, ich córka, jej mąż, ich córki. Tylko 13-letniej Maszy brakuje.
Halina się zapiera. Chce pochować wszystkich razem. Byli kochającą się rodziną, niech też spoczną razem. Znowu czekanie. Ponowne badanie, znowu nic. Minął ponad rok od ich śmierci, dziewięć miesięcy od ekshumacji, a Maszy wciąż nie ma. Prokuratorzy mówią: "Czekajcie, będą kolejne badania".
Ale Halina pękła. Wystarczy. Niech ciała dzieci wrócą do ziemi. Był pogrzeb, żałoba. Są mogiły, nad którymi się zastanawia: po co dalej żyć? Wtedy myśli o Maszy. Co się z nią stało? Czy ciało wyparowało? Spłonęło? Może jednak się odnajdzie? Musi ją pochować przy rodzinie.
BADANIE
Zebrane próbki DNA kryminolożka Natalia wkłada do specjalnego czipu. Wygląda jak czarne pudełko wielkości książki. Pozwala jednocześnie zbadać 5 próbek. 100 minut czekania i DNA jest wyizolowane. Unikalny wzór, którego połowę mamy od ojca, połowę od matki.
Dalej komputer porówna go z tysiącami próbek pobranych pośmiertnie. Obok dopasowanych wyników pojawi się zielona kropka. Śledcza wykona telefon: "Ciało numer Y to pana/pani teściowa/matka/babcia". Jest ulga i znowu czekanie. Wynik uzyskany w mobilnym laboratorium pomaga szybko wyjaśnić losy człowieka, ale nie jest podstawą do wydania ciała. Zgodnie z ukraińskim prawem tożsamość zmarłego może potwierdzić tylko badanie przeprowadzone w atestowanym laboratorium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
A z tym bywa różnie. Na wynik można czekać kilka miesięcy albo rok. Ukraińskie laboratoria nie były przygotowane, aby przeprowadzać tysiące badań DNA każdego dnia. Brakuje specjalistów, odczynników, czasu. Próbki krążą po całym kraju, a do kostnic codziennie trafiają nowe ciała.
W części przyfrontowych miast ciała niezidentyfikowanych żołnierzy numerują, pobierają próbki DNA i chowają. Krzyż, żółto-niebieska flaga i numer porządkowy. Jeśli odnajdzie się rodzina, będzie badanie, ekshumacja, pogrzeb z honorami, żałoba.
Na tyłach wszystkich kijowskich kostnic stoją białe naczepy. Kiedyś służyły do przewożenia zamrożonej żywności. Dziś - do przechowania ciał. Niektóre z nich trafiły tu jeszcze w pierwsze dni inwazji.
We wrześniu zeszłego roku obserwowaliśmy, jak pod jedną z kostnic podjeżdża furgonetka. Wojskowi ze specjalnej grupy ewakuacyjnej z szacunkiem przekładali czarne worki z chłodni na nosze. W środku były szczątki obrońców Azowstalu. Miała być sekcja zwłok, pobranie próbek DNA i w końcu wiadomość dla rodzin. Ale mija rok, a duża część wciąż jest niezidentyfikowana.
Zobacz także
Iryna, z patronackiej służby pułku Azow: - Konkretne liczby są objęte tajemnicą. Ale badania DNA trwają. Dużo ciał pozostaje w kostnicach.
Badanie zwłok w głębokim stadium rozkładu jest trudne. Próbki pobiera się z kości. Ich oczyszczanie, rozdrabianie, izolowanie DNA zajmuje długie godziny, czasem dnie. Wynik często jest niepewny. Procedurę trzeba powtarzać od nowa. Raz, drugi, dziesiąty. Kolejka się dłuży.
Uzyskany w końcu wynik trafia na biurko prokuratora. Ląduje pośród dziesiątków innych dokumentów, dotyczących setek jednocześnie prowadzonych spraw o rosyjskie zbrodnie wojenne. Łącznie Ukraina wszczęła prawie 90 tysięcy dochodzeń. System nie wyrabia, wyniki się gubią, rodziny urywają telefony.
- Śledczy zazwyczaj mają hipotezę. Zakładają, że w konkretnym worku znajduje się ciało X. Szukają krewnych, proszą ich o oddanie próbek DNA. Jeśli badanie potwierdza, śledczy konkluduje: zwłoki należą do X. Ale jeśli wynik jest negatywny, a hipoteza błędna, śledczy stwierdza: to nie jest ciało X. Przechodzi do kolejnej sprawy. Ta standardowa procedura sprawdza się w czasach pokoju, ale nie podczas wojny, kiedy ofiar są tysiące – mówi Matthew Holliday, szef ukraińskiego oddziału Międzynarodowej Komisji ds. Osób Zaginionych (ICMP).
POSZUKIWANIA
Przez prawie dziesięć lat Matthew Holliday dowodził oddziałem ICMP na Bałkanach Zachodnich.
Dziś, siedząc w swoim biurze w Kijowie, rozważa podobieństwa i odmienności sytuacji, w których znalazły się rodziny zaginionych.
Wojna w Bośni i Hercegowinie trwała trzy lata (1992–1995). Po jej zakończeniu na listach zaginionych znalazło się ponad 30 tysięcy osób. Odnajdywanie masowych grobów zajęło lata, kolejne – badania nad szczątkami. Serbowie próbowali zatrzeć ślady ludobójstwa na bośniackich muzułmanach. Rozkopywali groby, przenosili szczątki swoich ofiar. Używali przy tym koparek. Tysiące fragmentów kości rozsiano w górach, wąwozach, jaskiniach, rzekach.
Szczątki zbierano, dopasowywano, pobierano DNA. Przez prawie trzydzieści lat udało się zidentyfikować 75 proc. ofiar. Miejsca pochówku 7 tysięcy osób wciąż pozostają nieznane.
- W Bośni i Hercegowinie zaczęliśmy szukać zaginionych dopiero po podpisaniu porozumienia o zawieszeniu broni. W Ukrainie jest inaczej. W chaosie trwającej inwazji na pełną skałę ukraińskie państwo już teraz prowadzi poszukiwania - mówi Holliday.
W ciągu półtora roku inwazji na pełną skalę za zaginionych uznano prawie 25 tysięcy Ukraińców. Większość tych osób (zarówno wojskowych, jak i cywilów) może być bezprawnie przetrzymywana w rosyjskich więzieniach. Ale nawet biorąc to pod uwagę, rzeczywista liczba ofiar Rosjan może być wielokrotnie większa.
- Ukraina nie ma dostępu do okupowanych terytoriów. Nie wiemy, jak dużo masowych grobów i ciał w nich pochowanych kiedyś odkryjemy. Smutnym faktem jest, że im dłużej trwa wojna, tym więcej pochłania ofiar. Jest coraz więcej zaginionych i rodzin, szukających odpowiedzi. Kiedy nastanie pokój, ten problem nie rozwiąże się z dnia na dzień. Poszukiwanie zaginionych zajmie lata.
TRUMNY
Po wyzwoleniu obwodu kijowskiego z masowych grobów i prowizorycznych mogił ekshumowano 1444 ciał. Dwustu wciąż nie zidentyfikowano. Dziś są pochowane na cmentarzach w Buczy, Irpieniu, Borodziance.
Wadym nie ma wątpliwości: w którejś z tych mogił z numerem na krzyżu są pochowali jego bliscy. Choć oficjalnie są wśród 300 zaginionych podczas okupacji obwodu kijowskiego, niemal z całą pewnością zginęli.
Był 2 marca 2022 roku. Rosjanie już zajęli dużą część obwodu kijowskiego, ale w małej Borodziance napotkali nieliczną, słabo uzbrojoną, ale zdeterminowaną obronę terytorialną. Bój był nierówny. A potem Rosjanie postanowili się zemścić, zastraszyć miejscowych.
Dochodziła godzina ósma. Wadym błaga matkę, brata, jego żonę i teściów, żeby się przenieśli z zatłoczonej piwnicy dziewięciopiętrowego bloku do pobliskiej szkoły. Julka, bratowa, zawsze silna, samodzielna, teraz patrzy na niego przerażonymi oczami. Zapiera się: "Nigdzie nie pójdę!".
Wadym rozumie, że traci czas. Zabiera swoją żonę i dziecko, prowadzi je do szkoły.
Mija dwadzieścia minut. Ziemia drży, huk potężnej eksplozji. Potem kolejny. Najpierw Rosjanie zrzucili bombę (prawdopodobnie FAB-250) na blok numer 356 przy ulicy Centralnej. Potem kolejną - na blok 359, w którego piwnicy schroniła się rodzina Wadyma.
Dwa dni po wyzwoleniu pod zniszczone bloki zaczął zjeżdżać ciężki sprzęt. Koparki, żurawie, dziesiątki ratowników. Tuż przy nich rodziny zabitych.
Wadym wita się z sąsiadami. Razem ukrywali się w piwnicy. Wielu z nich - tak samo jak on - cudem przeżyli. Wasyl, wystraszony, siwy mężczyzna. Wyszedł z bloku na kilka minut przed bombardowaniem. Żona zatrzymała się na chwilę u sąsiadów.
Oleksandr, energiczny czterdziestokilkulatek. Miał złe przeczucia, na dzień przed bombardowaniem przeniósł się do piwnicy u znajomych w prywatnym sektorze. Jego matka została.
Inny Oleksandr, z bloku obok. Rozmawiał z wnuczką, która miała tego dnia urodziny. Kilka minut później pilot zrzucił bombę. Po jego synu, jego żonie i trzech córkach nie został nawet ślad.
Teraz każdy z mężczyzn wpatruje się w pracę ratowników. Rozbierają zawały ręcznie. Nagle poruszenie. Ktoś krzyczy: podać nosze. Rodziny podbiegają bliżej. Wpatrują się: może to moja żona; matka; brat; wnuczka? Ale zwłoki są zniekształcone, strawione ogniem i czasem.
Po dziesięciu dniach ratownicy kończą prace. Wadym jeździ po kostnicach. Są przepełnione zwłokami z masowych grobów. Wszędzie czarne worki, jeden na drugim. Na stołach patologów rozpłatane klatki piersiowe, sino-fioletowe twarze, sczerniałe palce, odór, wrzynający się w mózg.
Lekarz medycy sądowej mówi, że coś ma. Badał ramię znalezione pod zawałami w Borodziance. Został na nim kawałek paska od plecaka jego matki. Pokazuje Wadymowi złoty łańcuszek z małym krzyżykiem, znalezione przy ciele.
Wygląda znajomo. Wadym przegląda zdjęcia w komórce. Chyba to Julki, żony brata. Prosi, żeby pokazali mu ramię. Lekarz otwiera czarny worek. W środku cztery ręce i głowa. Na palcu jednej kończyny obrączka – złota, z rubinem. To Julka, bez wątpienia. Ale głowa? Trochę podobna do mamy. Twarzy nie ma, ale kształt pasuje.
Później badanie DNA potwierdzi przepuszczenie Wadyma. Ręka z obrączką należała do Julki, ale ciała reszty rodziny wciąż nie znaleziono.
- Naszykowałem pięć grobów. Chciałbym pochować choćby fragmenty ich ciał.
Wasyl też żony nie pochował. Córka dwa razy poddawała się badaniom DNA. Wynik zaskoczył wszystkich. Ciało numer 656 to Gala, ale ją już pochowała inna rodzina. Sąsiedzi rozpoznali ciało po ubraniu. W zamieszaniu ktoś nie sprawdził, nie pomyślał. Wydał ciało bez badania DNA.
Tamta rodzina wpada w szał: "To pomyłka, śledczy coś pokręcili! To nasza żona i matka! Pochowana, odżałowana".
Nie chcą jej oddawać. Ale w końcu muszą ustąpić. Kolejny test DNA potwierdza: ciało numer 656 nie jest ich matką i żoną.
Wasyl: Teraz musimy odnaleźć lekarza, który wystawił akt zgonu i anulować go. Potem poczekać na sądowy nakaz ekshumacji.
Czas się dłuży, ale Wasyl wie, że w końcu będzie pogrzeb, będzie żałoba, będzie grób. I pytanie: jak żyć dalej? Byli małżeństwem 34 lata.
Oleksandr pogrzebu nie zorganizuje. Ciała matki nie odnalazł.
- Człowieka można sądownie uznać za zmarłego. Można symbolicznie pochować pustą trumnę. Ale ja tego nigdy nie zrobię! Wolę myśleć, że mama trafiła do rosyjskiej niewoli. Wiem, że część ludzi z bloku przetrwała bombardowanie. Potem schronili się w cerkwi, z której pop pomagał Rosjanom wywozić ludzi na Białoruś.
Oleksandr z bloku obok też woli tak myśleć. Jest emerytowanym policjantem. Prowadzi własne śledztwo. Ktoś mu mówił, że wnuczki widziano na Białorusi. Może całą rodzinę więzią w areszcie?
Ta myśl koi, daje nadzieje. Jest lepsza niż ta pesymistyczna, od której zimne dreszcze przechodzą po ciele. Po uderzeniu rakiety, a tym bardziej bomby lotniczej, z człowieka nie zostaje nic. Ciało rozszczepia się na miliony kawałków. Nigdy nie będzie pogrzebu, nigdy żałoba się nie skończy. Nie będzie nawet grobu.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski
Maciej Stanik, zdjęcia