Znowu śmierć po interwencji. Zmarły to brat policjanta
Andrzej Złotnik zmarł po zatrzymaniu przez policję. Gdy prokuratura w Kielcach umorzyła postępowanie, nie docierając do kluczowych świadków, jego bracia zaczęli własne śledztwo. Jeden z nich sam jest funkcjonariuszem.
Rany na głowie i nadgarstkach wymagające zszycia, sińce na brzuchu, kolanach, fioletowe ramię, podbite oko, zgnieciony policzek i żółtawy siniak w okolicach tchawicy - tak wyglądał 38-letni Andrzej Złotnik ze Staszowa (świętokrzyskie), gdy 25 listopada 2020 roku - po zatrzymaniu przez policję - trafił do szpitala w stanie krytycznym.
Zmarł 3 grudnia, nie odzyskując przytomności. Ponieważ dochodzenie w sprawie interwencji policjantów prokuratura umorzyła, należy sądzić, że nie dopatrzyła się w ich postępowaniu żadnych nieprawidłowości.
Dlaczego jednak, gdy leżał na chodniku, stracił oddech i zatrzymała się akcja serca? Jak nieoficjalnie dowiaduje się WP, miały przyczynić się do tego narkotyki, przyjęte przez Złotnika.
- Wiemy, kto bił brata z pięści, a kto dociskał kolanem. Są naoczni świadkowie interwencji, którzy do dziś nie zeznawali w prokuraturze, nie powiedzieli, jak było. Boją się. Staszów to małe miasteczko - mówią tymczasem bracia zmarłego Tomasz Górzyński i Adam Złotnik.
Pierwszy jest górnikiem miejscowej kopalni siarki, drugi to policjant z komendy w Kielcach. Ogłosili, że ktokolwiek widział, ktokolwiek coś wie lub nagrał zajście telefonem, może nawet anonimowo podrzucić im dowody lub relację do skrzynki na listy.
Krzyk: "Ludzie, pomóżcie mi!". Potem telefon na 112
Był listopad 2020 roku. 38-letni Andrzej, pracownik norweskiej firmy Xervon, od kilku dni był w rodzinnym Staszowie. Wpadał często, przeważnie na tydzień w każdym miesiącu. W Norwegii zarabiał jako spec od robót na wysokościach. W domu bawił się ze znajomymi, spotykał z dziewczyną i rodziną.
25 listopada palił w swoim mieszkaniu papierosa z khatem i amfetaminą. Khat to narkotyk wywołujący stan euforii. Może też powodować halucynacje, lęki i niepokój. Tak właśnie było w przypadku Złotnika.
Wtedy wyszedł z mieszkania i poszedł do jednego ze swoich braci - Tomasza Górzyńskiego.
- Miotał się od okna do okna, mówiąc, że jest śledzony. Kto miałby go niby śledzić, dlaczego, tego Andrzej nie wyjaśniał. Byłem przestraszony, widząc, w jakim jest stanie. Posadziłem go na kanapie, podałem wodę i starałem się go uspokoić, ale po chwili wybiegł z domu - opisuje Tomasz Górzyński. - Początkowo sądziłem, że świeże powietrze dobrze mu zrobi. Uspokoi się i wróci do domu.
Wiadomo, że Andrzej po wyjściu od brata poszedł na staszowski rynek. To ledwie kilkaset metrów dalej.
Było około godz. 15, gdy Złotnika dostrzegła młoda kobieta. Zadzwoniła na policję.
Dziś opowiada, że zrobiła tak, bo widziała faceta stojącego na rynku, który, choć było zimno, ubrany był tylko w koszulkę, dres i klapki. Pamięta, że martwiła się, bo mężczyzna krzyczy, wzywa pomocy, wychodzi na ruchliwą ulicę i może go potrącić samochód.
- Proszę mnie w to nie mieszać, ja nie widziałam, co mu zrobiono - ucina rozmowę.
Na rynku Złotnika zauważył też przejeżdżający obok kolega z czasów szkolnych.
Zapamiętał, że Andrzej stał z szeroko rozłożonymi rękami i powtarzał: "Ludzie pomóżcie mi, ludzie pomóżcie". Zanim kumpel - w dalszej części artykułu występuje jako Jan Kowalski - znalazł miejsce do zaparkowania i wrócił, Złotnika już nie było.
Interwencja na oczach świadków
Ludzie widzieli, że pierwszy na rynek przyjechał radiowozem jeden ze staszowskich aspirantów. Na jego widok Złotnik uciekł w jedną z bocznych uliczek. Miał krzyczeć, że gonią go demony.
Potem wspiął się na balkon jednego z domów, zeskoczył i umknął przez płot na sąsiednią posesję.
Co stało się później?
Na miejsce miało przyjechać dwóch policjantów kryminalnych - po cywilnemu, mieli odnaleźć Złotnika na ulicy Kościelnej. To trzy kamienice dalej.
Nieoficjalnie - mieli później stwierdzić, że był agresywny, próbował ich kopać i machał rękami, a Złotnik był potężnym, ponad 100-kilogramowym mężczyzną. Często chodził na siłownię.
Jeden z kryminalnych miał użyć gazu, ale Złotnik zrobił unik i znów uciekł. Zatrzymał się przed domem przy ulicy Kościelnej 34 naprzeciwko sklepu z używaną odzieżą "Trzy koty". Tam miał zacząć uderzać w ścianę, i to tam dogonili go policjanci.
Stosując rzekomo tylko chwyty obezwładniające, mieli położyć go na ziemię, a ręce skuć z tyłu kajdankami.
"To był Andrzej. Już był siny na twarzy"
Wtedy na miejsce dotarł Jan Kowalski, który, gdy nie zastał kumpla na rynku, zaczął go szukać.
- Zauważyłem migotanie niebieskich kogutów na Kościelnej. Podszedłem i wtedy zobaczyłem skutego mężczyznę leżącego na boku. To był Andrzej. Już był siny na twarzy. Nie oddychał - wspomina w rozmowie z WP Kowalski, który przeszedł przeszkolenie ratownika medycznego. - Zakląłem głośno. Krzyknąłem: "Co wy robicie! Rozkujcie go! Połóżcie na plecy".
To wtedy policjant miał rozpiąć kajdanki i rzucić Kowalskiemu pod nogi.
- To ja rozpocząłem reanimację, zmieniając się z jednym z policjantów. Gdy przyjechało pogotowie, podpięliśmy Andrzejowi kardiomonitor i zobaczyliśmy linię ciągłą. To asystolia, czyli brak uderzeń serca - relacjonuje nam Kowalski. - Szybko założyliśmy mu urządzenie do automatycznego uciskania klatki piersiowej. W takim stanie bez oddechu i pulsu został wniesiony do karetki.
Kowalski powiadomił Tomasza Górzyńskiego, że reanimował jego brata i że przewożą go właśnie do szpitala.
Pierwszy pojechał tam Adam Złotnik.
- Zaopiekowali się nim profesjonaliści - relacjonował Górzyńskiemu ze szpitalnego korytarza.
Zapamiętał, że w rozmowę wtrącił się lekarz. Miał powiedzieć: - To raczej nie byli profesjonaliści. Potem odchylił prześcieradło, pokazując rany i siniaki na ciele Andrzeja. Wtedy zrobiono zdjęcia.
"Nieźle waszego brata załatwili"
To właściwie od tego momentu zaczyna się prywatne śledztwo jego i Tomasza.
Andrzej Złotnik leży jeszcze pod respiratorem, gdy do braci zaczęły docierać niepokojące plotki z miasta.
Najpierw ktoś wrzucił na Messengera zrzut ekranu z konta Andrzeja Złotnika. Był tam dopisek: "Ten gość ućpany latał wczoraj z nożem po Staszowie. Podobno leży na OIOM-ie i zatrzymała mu się akcja serca".
Wcześniej o żadnym nożu nikt nic nie mówił.
W mediach społecznościowych pojawił się też filmik z interwencji nagrany komórką. Jego autor musiał stać kilkanaście kroków od interweniujących policjantów. Ewidentnie kręcił ze środka "Trzech kotów". Trzysekundowy wycinek nagrania mieszkańcy Staszowa przekazywali sobie później na Facebooku.
Na nagraniu widać, jak dwóch policjantów pochyla się nad Andrzejem, a trzeci klęczy przy jego głowie. Złotnik jest skuty. Leży na brzuchu. Jedyne, co może zrobić, to zgiąć nogi w kolanach. Macha nimi powoli, niemrawo wręcz.
Akcję obserwują ze sklepu dwie kobiety. Na filmie nie widać ich twarzy. To brunetka z dużymi okrągłymi kolczykami i blondynka stojąca przy wejściu do sklepu. Słychać jęk jednej z nich: "Ooo, nie".
To jednak nie ten króciutki film zapalił czerwoną lampkę w głowach braci. Bo jest jeszcze drugi film. Pochodzi z kamery monitoringu banku spółdzielczego położonego przy tej samej ulicy, co sklep z odzieżą.
"Nieźle go załatwili" - taka informacja zaczęła krążyć wśród miejskich urzędników, do których miało dotrzeć nagranie z banku. Mówili też, że "jakby co, to zabezpieczonych jest kilka kopii nagrania. Tak na wszelki wypadek, gdyby miał zgubić się materiał z akt".
Nagrać miał się przynajmniej jeden cios zadany pięścią oraz "kolankowanie" zatrzymanego Złotnika i dociskanie go przez policjantów do ziemi. Ma być widoczny moment, w którym leżący przestaje się ruszać. Nagrana jest też akcja ratunkowa przeprowadzona na polecenie Jana Kowalskiego.
Jeśli tak istotnie jest, to sposób przeprowadzenia interwencji był sprzeczny z wytycznymi Komendy Głównej Policji, które powstały w 2015 roku. Zakazują one stosowania techniki duszenia i dociskania kolanami osób, które mogą być pod wpływem narkotyków.
"Podczas interwencji bezwzględnie zakazane powinno być uciskanie szyi, klatki piersiowej, brzucha i pleców, gdyż wtedy dochodzi do ograniczenia możliwości oddychania ze wszystkimi tego skutkami" - stwierdzili eksperci z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.
Do takich wniosków doszli po przeanalizowaniu śmierci 16 osób - zażywały narkotyki lub miały zaburzenia psychiczne, a ich zgon nastąpił po interwencji policji. Eksperci medyczni stwierdzili, że zachowanie funkcjonariuszy mogło w niektórych przypadkach przyczynić się do śmierci zatrzymanych.
Eksperci doradzali, że jeśli nie jest zagrożone życie postronnych osób, to należy podjąć rozmowy z zatrzymywanym i bezwzględnie wezwać pogotowie, podać środki uspokajające.
"Tu macie wszystko spisane najdokładniej"
O śmierci 38-letniego Andrzeja Złotnika i interwencji policji nie było wzmianki w lokalnych gazetach ani portalach. Nie było protestów przed komendą, nie było pogrzebu z tłumem żałobników, a śledztwo toczyło się w swoim tempie.
W lutym prowadząca śledztwo prokurator Edyta Pawlik-Zatońska na przesłuchanie wezwała Kowalskiego. Mężczyzna w oczekiwaniu na ten dzień spisał szczegółową relację. Mówi nam, że zrobił to na "świeżo", bo nie chciał niczego zapomnieć.
- Jak wreszcie mnie wezwali, to dałem im te zapiski. Powiedziałem: "Tu macie wszystko spisane najdokładniej" - wspomina Kowalski.
Do prokuratury została wezwana też kobieta, która zadzwoniła na numer alarmowy. Jeszcze raz opisała, że widziała tylko przerażonego człowieka, który prosił o pomoc i dlatego wybrała "112".
- Żałuję, że zadzwoniłam wtedy po policję - mówi, gdy z nią rozmawiam. - Do dziś obwiniam siebie, bo to jakby po tym moim telefonie zginął ten człowiek. Lepiej by było, jakby wtedy wpadł pod jakiś samochód. Może by przeżył.
Jak ustaliliśmy, prokuratura przesłuchiwała jeszcze m.in. taksówkarza, który 25 listopada czekał na kurs na rynku, dwoje lekarzy ze szpitala i kobietę ze sklepu kosmetycznego przy rynku. Oczywiście przesłuchano także sześciu policjantów, którzy brali udział w interwencji.
Do kobiet z "Trzech kotów", które widziały decydujące momenty interwencji, oraz do autora krótkiego nagrania prokuratura - co ustaliliśmy - nie dotarła.
Jedną z kobiet odnajduję bez problemu. Ma w uszach te same kolczyki, co na filmie.
- Byłam wtedy w sklepie, ale nic nie widziałam. Nie potrafię nic powiedzieć o tej interwencji - przekonuje.
Choć na nagraniu widać, że jest wpatrzona w to, co dzieje się po drugiej stronie ulicy, teraz mówi: - Było wtedy zamieszanie, ale ja nie patrzyłam na to.
Kiedy zwracam uwagę, że na filmie wygląda to jednak inaczej, kobieta spuszcza wzrok: - To nie jestem ja. Kolczyki kupiłam niedawno. Nie wiem, kto zrobił ten film, chyba jakieś młode dziewczyny, które były wtedy w sklepie.
Drugiej kobiety, blondynki w kurtce z kapturem, nie udało się odnaleźć ani prokuraturze, ani policji, ani braciom Złotnika, którzy krążąc po mieście, pokazywali kadr z filmu setkom ludzi. Trafili jednak na kogoś, kto miał rozmawiać z blondynką.
Oto jego relacja: - Opowiadała z płaczem, że od dwóch tygodni nie może spać, bo była w sklepie z ciuchami na ul. Kościelnej i widziała, jak trzech mężczyzn pobiło człowieka. Krzyczała do innych osób, które stały obok, żeby ktoś wezwał policję, bo oni go zabiją. Jakiś facet odpowiedział, że to właśnie jest policja i ona powiedziała: "O Boże, żeby nie było jak w Stanach..." (dramat w Staszowie rozegrał się krótko po zabójstwie George'a Floyda). Zauważyła, że Andrzej przestaje się ruszać. Widziała to, ale nie będzie zeznawać, bo się boi.
Momenty kluczowe dla sprawy
30 czerwca 2021 roku prokurator umarza sprawę. Wcześniej pyta jeszcze biegłego z zakresu toksykologii o to, jak na człowieka działają narkotyki i czy to one mogły mieć wpływ na jego zachowanie i śmierć.
Według naszych ustaleń w umorzeniu znajduje się akapit naszpikowany słowami: "możliwe", "prawdopodobne", "można przyjąć", że niedotlenienie mózgu u zatrzymanego wywołane zostało narkotykami.
Bezpośrednią przyczyną śmierci miało być uszkodzenie mózgu spowodowane niedotlenieniem (przed takim ryzykiem, związanym z "kolankowaniem", ostrzegali policję eksperci z Łodzi).
- Człowiek po wysiłku fizycznym i pod wpływem substancji psychoaktywnych, w którym krew się kotłuje, bo nie może swobodnie oddychać, zrobi wszystko, aby usunąć przeszkody i nabrać powietrza. Brat walczył o oddech do końca. Tak powstały rany na nadgarstkach od kajdanek. Sugerowanie, że limo pod okiem i żółty siniak na szyi powstały, gdy pokonywał przeszkody, jest kłamliwe - uważa Tomasz Górzyński.
Nie potrafi pogodzić się również z tym, że wyjaśnienie przyczyny śmierci (niedotlenienie mózgu) opiera się według niego na podręcznikowych dywagacjach pytanego przez prokuraturę biegłego z zakresu toksykologii.
Tymczasem z danych szpitala wynika, że nie ustalono dawki narkotyków, jaką mógł przyjąć Andrzej Złotnik. W szpitalu zrobiono test potwierdzający obecność amfetaminy i katyny w moczu.
Jedna z osób, które miały widzieć film z banku - pamiętajmy, kopii ma być kilka - jest przekonana, że ważne są dwa momenty.
Pierwszy z nich - godz. 15.25 i 48 sekund. Ma być wtedy widoczne, jak jeden z policjantów z impetem popycha Złotnika na ścianę domu, a drugi chwytem za szyję obala go na chodnik. Jeden funkcjonariusz uderza z pięści. Zapinane są kajdanki na plecach.
Drugi moment - godz.15.27/15.28. Wtedy ma być widoczne, jak dwaj policjanci ciężarem ciała dociskają Złotnika do ziemi. Jeden ciśnie kolanem w okolicy szyi, drugi pulsacyjnie ugniata kolanem plecy. Następnie jeden policjant biegnie do radiowozu i podjeżdża nim bliżej, zasłaniając widok osobom ze sklepu z ciuchami.
Nie wiadomo, czy prokuratura analizowała dokładnie sceny z filmu. Redakcji WP prokuratura odmówiła odpowiedzi na to pytanie.
Adam i Tomasz złożyli zażalenie na decyzję o umorzeniu postępowania. Zostało ono uwzględnione przez prokuraturę.
Zanim do tego jednak doszło, bracia złożyli skargę na postępowanie prokuratury do Rzecznika Praw Obywatelskich:
"Można było wyraźnie odczuć złą wolę prokurator co do chęci udowodnienia popełnienia przestępstwa przez policjantów. (…) Gdy policjant biorący udział w interwencji zasłaniał się wybiórczym brakiem pamięci, do kogo w tym momencie telefonował, na prośbę mojego brata Adama Złotnika o zabezpieczenie bilingów, rzuciła: A może to panu, panie Złotnik, zabezpieczymy telefon i pobierzemy biling, gdyż kontaktował się pan ze świadkiem. Podała w tym momencie przesłuchiwanemu policjantowi imię i nazwisko świadka, którego udziału w sprawie on nie znał".
Biuro RPO zapewniło, że przeanalizuje sprawę po ostatecznym zakończeniu śledztwa.
"Kierując się dobrem postępowania…"
Prokuraturze Rejonowej Kielce Wschód zadaliśmy pytania o to, czy podjęto starania, aby dotrzeć do świadków ze sklepu odzieżowego i autora filmu nagranego telefonem.
Pytaliśmy również o to, jak szczegółowo były analizowane nagrania z banku, czy wykluczają stosowanie techniki dociskania kolanem szyi i klatki piersiowej, a także, jak tłumaczone jest powstanie obrażeń na głowie, twarzy i rękach zmarłego.
Prokurator rejonowa Beata Zielińska-Janaszek odpowiedziała, że po zażaleniu na umorzenie śledztwa "w sprawie wykonywane są czynności procesowe". "Kierując się dobrem postępowania przygotowawczego, brak jest możliwości udzielenia odpowiedzi na zadane pytania".
Nie chciał rozmawiać również aspirant, który jako pierwszy podjął interwencję. Po chwili wahania stwierdził, że należy skontaktować się z rzecznikiem prasowym Komendanta Wojewódzkiego Policji w Kielcach. Nadkom. Kamil Tokarski odmówił. Tłumaczył, że na obecnym etapie "tylko prokurator prowadzący daną sprawę może się wypowiadać na jej temat".
Rzecznik policji nie odpowiedział, czy policjanci zostali zawieszeni w czynnościach służbowych, gdy rozpoczynano śledztwo o nadużycie przez nich władzy.
Mieszkańcy Staszowa mówią nam, że funkcjonariusze nie zostali zawieszeni. Stale byli widywani na patrolach.
- Powinno być chyba tak, że ci policjanci zostają zawieszeni, a prokuratura daje ogłoszenie: kto widział, jak było naprawdę, niech się zgłosi. Wtedy byłaby szansa, że mieszkańcy się otworzą. A tak widzą, że skoro nawet brat z komendy wojewódzkiej nie poradził sobie, by ich zawiesić, to dlaczego zwykli ludzie mieliby się narażać - tak można podsumować dywagacje kilku osób, z którymi rozmawialiśmy o śmierci Złotnika.
- W podobnych sprawach największą barierą w dojściu do prawdy jest brak obiektywnego materiału dowodowego. Jeśli zdarzenie nie zostało nagrane przez świadków i monitoring, zostają zeznania pokrzywdzonego, o ile przeżył, i przeciwstawione temu relacje funkcjonariuszy. W takiej sytuacji doprowadzenie do skazania policjanta jest praktycznie niemożliwe - komentuje w rozmowie z WP Piotr Kubaszewski, prawnik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, który przemocą policji zajmuje się od 13 lat.
Przypomina, że już w 2013 roku pojawił się pomysł, aby policjanci uczestniczący w interwencjach nosili na sobie kamery nagrywające ich przebieg.
Kubaszewski podkreśla, że była to propozycja samej policji, która nie została zrealizowana do dziś. Takich kamer na mundurach policjantów prewencji jest 1008 - dane przedstawił w 2020 roku wiceminister MSWiA Maciej Wąsik.
Zastrzegł, że zakup kamer dla kilkudziesięciu tysięcy policjantów oraz obsługa danych nagrań przekraczają możliwości naszego państwa.
"Odszedł, gdy trzymałem go za rękę"
Tuż przed śmiercią Andrzeja Złotnika lekarze poprosili braci o zgodę na pobranie narządów do przeszczepu. Nie zgodziła się na to prokuratura, bo narządy są potrzebne do sekcji zwłok. Lekarze, pomimo epidemii COVID-19, zezwolili Tomaszowi, aby mógł pożegnać się z bratem.
- Widziałem, jak otworzył i zamknął oczy, ale tłumaczono mi, że to tylko objaw śmierci mózgu. Odszedł, gdy trzymałem go za rękę. Na monitorze pojawiła się ciągła linia. Przyszły pielęgniarki, przepraszając, że muszą odpiąć aparaturę - Górzyński wspomina ostatnie chwile Andrzeja.
- On nie był miejscowym chuliganem czy pseudokibicem Pogoni Staszów i Ruchu Chorzów, jak sugerują tutejsi policjanci. Był normalnym mężczyzną, wysportowanym i umięśnionym i nie wyglądał groźnie. Nie był notowany w kartotekach. Gdyby nadużywał środków psychoaktywnych, nie pracowałby przy trudnych projektach na pełnym morzu i na wysokościach. Pracodawca go szanował. Firma przysłała na pogrzeb wieniec, złożyli kondolencje.
- Pracowałem przy takich interwencjach. Brat nikomu nie zagrażał. Kopał w ścianę domu? Mógł najwyżej złamać sobie palec u nogi - mówi z kolei Adam Złotnik. - W rozmowie z doświadczonym policjantem, który przyglądał się z boku tej sprawie, usłyszałem, że do śmierci Andrzeja przyczynili się policjanci. Nie twierdzę i nawet nie dopuszczam takiej myśli, że było to celowe i zamierzone. Wierzyłem, że wystarczy prokuratorskie śledztwo, by usunąć tych funkcjonariuszy ze służby. Dla dobra policji - dodaje brat policjant.
Śmierci, które wstrząsnęły Polską
Helsińska Fundacja Praw Człowieka wylicza, że tylko w tym roku doszło do sześciu zgonów po interwencjach policji.
Prawdziwa "czarna seria" rozpoczęła się w miesiąc po umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Andrzeja Złotnika.
30 lipca po interwencji funkcjonariuszy na przystanku MPK i we wrocławskiej izbie wytrzeźwień umarł 25-letni Dmytro Nikiforenko.
2 sierpnia, także we Wrocławiu, po interwencji policji umarł 29-letni Łukasz Łągiewka. Rodzina poprosiła o pomoc policję, bo zamknął się w mieszkaniu i zaczął wysyłać do bliskich SMS-y, których treść sugerowała, że może chcieć popełnić samobójstwo. Z relacji siostry wynika, że podczas interwencji Łukasz został przez policjantów potraktowany gazem, był przyduszany, bity pałkami i pięściami w głowę.
6 sierpnia w Lubinie, prawdopodobnie już w trakcie interwencji czterech policjantów, umarł 34-letni Bartosz Sokołowski.
Z kolei Radio Ostrowiec poinformowało niedawno o śmierci Arkadiusza Mortki. Ta sprawa - tak samo jak historia Złotnika - dotyczy świętokrzyskiego garnizonu. 5 lipca mężczyzna został zatrzymany przez policję. 8 lipca został przewieziony do szpitala w Ostrowcu Świętokrzyskim, a po kilku godzinach od wypisania znalazł się w niejasnych dla rodziny okolicznościach w szpitalu psychiatrycznym w Morawicy. Stamtąd dwa dni później trafił na oddział intensywnej terapii szpitala w Kielcach, gdzie zmarł.
We wszystkich tych sprawach toczą się prokuratorskie śledztwa. Policja zaprzecza związkowi pomiędzy śmiercią zatrzymanych a działaniami funkcjonariuszy i przebiegiem interwencji.
Sami policjanci zauważają jednak w swoich działaniach problem nadmiernego użycia siły. Wynika to z raportu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji pochodzącego już z 2015 roku.
Aż 45 proc. policjantów przyznało, że brali udział w interwencjach, gdzie działanie niektórych funkcjonariuszy mogło być postrzegane jako przejaw nieuzasadnionej agresji.
Prawie 13 proc. badanych stwierdziło, że do takich sytuacji dochodziło w co najmniej jednej piątej ostatnich 100 interwencji.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka zbadała również, czy adwokaci w swojej praktyce spotykają się z przypadkami brutalności policji.
Wszyscy ankietowani potwierdzili, że mieli klientów skarżących się na złe potraktowanie przez policjantów, które naruszało zakaz tortur ujęty w Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Adwokaci zgodnie wskazywali, że podstawowymi problemami prowadzenia takich spraw jest trudność w udowodnieniu, że policja dopuściła się przemocy, ale także - że tego typu zarzuty są lekceważone zarówno przez policję, jak i przez prokuraturę.