PublicystykaŻakowski: Tusk a sprawa polska, czyli "Donald, czadu!" [OPINIA]

Żakowski: Tusk a sprawa polska, czyli "Donald, czadu!" [OPINIA]

Ze słów, które padły w Gdańsku, wynika, że Donald Tusk wrócił do polskiej polityki. Ale nie jest pewne, w jakiej roli. Możliwości są zasadniczo trzy.

Żakowski: Tusk a sprawa polska, czyli "Donald, czadu!" [OPINIA]
Źródło zdjęć: © PAP | Adam Warżawa
Jacek Żakowski

Donald Tusk stał się jak Bronisław Geremek. Nie dlatego, że stał się - intelektualnie i politycznie - Europejczykiem. Dlatego, że kiedy idzie po politycznych schodach, to nie jest pewne, czy wchodzi, czy schodzi. Geremka to kiedyś wzmacniało. Tuska to może osłabić.

Na czwartego czerwca Tusk umówił się ze zwolennikami opozycji w Gdańsku, gdzie miał coś bardzo ważnego ogłosić. I jako Gdańszczanin powitał nas na Długim Targu, czyli słowa dotrzymał. Ale trudno by było powiedzieć, że spełnił obietnicę, bo z jego przemówienia nie wynika jasno, ani co zamierza i jaką widzi dla siebie rolę w nadchodzących latach, ani jaki dokładnie jest jego plan dla opozycji.

To jest dość niebezpieczne, bo do wyborów parlamentarnych zostały trzy miesiące, a wynik wyborów europejskich pokazał, że koalicja, do której utrzymania Tusk na Długim Targu zachęcał, to jednak nie jest dość, żeby pokonać PiS i zdobyć władzę w Polsce. Z rachunków wynika, że bez koalicji to się na pewno nie stanie, ale sama koalicja nie starcza.

Mentor i emeryt

Przewodniczącego Rady Europejskiej kusi oczywiście porządna emerytura. Być - jak Barack Obama - dostojnym, uważnie słuchanym recenzentem, dawkującym publiczną obecność wedle własnej woli, to nie jest zła perspektywa. Żadnych obowiązków. Miłe życie w sopockiej tuskowej twierdzy. Żyć, nie umierać.

Tusk zapowiedział w Warszawie, że nie wróci do Polski, żeby siedzieć przed telewizorem, ale jak człowiek już zajdzie tak bardzo wysoko, to ma też wiele innych form spędzania czasu na emeryturze. Wykłady tu i tam. Czasem jakiś mądry komentarz albo przemówienie. Czas na wnuki, bieganie, czytanie i haratanie w gałę. Taka wizja musi być dla ewentualnego emeryta kusząca.

Dla tej części Polski, która utożsamia się z Tuskiem, to też może być kuszące rozwiązanie. Bo dobrze mieć mądrego i nie grającego już własnej gry recenzenta, który jest krynicą myśli wartych słuchania i wolnych od podejrzeń o kierowanie się swoim bieżącym interesem. Lech Wałęsa też miał taką szansę, ale ją roztrwonił, bo po przegranych z Aleksandrem Kwaśniewskim wyborach prezydenckich próbował jeszcze startować i poniósł fatalne porażki. A na dodatek uzależnił się od mediów społecznościowych, gdzie często szybciej coś wrzuca, niż myśli.

Dostojny mentor-emeryt jako polityczna figura to nie jest łatwa rola i nie każdy jej sprosta, ale ten, komu to się uda (jak Obamie), może stać się ważnym politycznym zasobem społeczeństwa. Polska była by lepsza, gdybyśmy mieli kilku takich mentorów. Nawet gdyby mało kto dosłownie słuchał się ich rad, tak jak G.W. Bush junior, który jako prezydent nie słuchał mądrych rad swego ojca.

Lokomotywka PO

Kiedy widzę Tuska przemawiającego na gdańskim Długim Targu, nie mam jednak wrażenia, że jest gotowy do roli emeryta-mentora. Tak się nie zachowuje i tak nie mówi człowiek, który mentalnie przeszedł w stan spoczynku. Wydaje mi się, że Tusk wciąż ma ochotę na walkę. Tylko na jaką walkę?

Przed wyborami europejskimi na Placu Konstytucji Przewodniczący Rady Europejskiej wsparł, jak tylko potrafił, Platformę i Koalicję. Prawie się do jednej i drugiej zapisał. Na więcej z jego strony nikt nie miał prawa liczyć. I trudno wymyślić, co by mógł jeszcze zrobić, żeby zachęcić swoich sympatyków do wsparcia opozycji. Sądząc po wynikach na wiele się to jednak nie zdało. Może nawet pomogło, ale z pewnością niewystarczająco.

W konkwistadorskim systemie dwublokowym, jaki w Polsce faktycznie już powstał, nie ma srebrnych medali. Można tylko wygrać i zdobyć (utrzymać) władzę w kraju, lub przegrać i skazać się na opozycyjną bezsilność. Jak wiadomo, Koalicja tym razem nie wygrała, choć zdobyła blisko 2/5 wszystkich głosów.

Wniosek wydaje się dosyć oczywisty. Donald Tusk nie ma wystarczającej politycznej mocy, by z pochłaniającej opozycję topieli wyciągnąć Platformę i Koalicję. Może dzięki niemu są trochę mniej pod wodą (co jednak nie jest pewne), ale wciąż są zdecydowanie pod wodą nie mając szansy na władzę. Co gorsza, sondaże pokazują, że Tusk nie ma dziś nawet tyle mocy, żeby samemu lądować nad wodą, gdyby przyszło mu zmierzyć się z kandydatem PiS w wyborach prezydenckich.

Donald Tusk jest zbyt cennym skarbem opozycji, by pakować go - lub by się sam pakował - do skazanej na utonięcie łodzi. A koalicyjna łódź, którą nadludzkim wysiłkiem zbudował Grzegorz Schetyna, wydaje się skazana na utonięcie. Dlaczego, o to można się spierać, ale najbardziej prawdopodobna wydaje się teza, że do budowy tej łodzi użyto zbyt wiele starych, zbutwiałych i podziurawionych deseczek, a za mało dołożono dobrego nowego politycznego budulca - kadrowego i programowego. Stało tak dlatego, że trzon obecnej opozycji zbyt długo był wcześniej u władzy, by partie idei nie stały się partiami aparatu.

To partyjne aparaty decydowały o listach wyborczych, kierując się racjami wewnątrzpartyjnych i wewnątrzkoalicyjnych rozgrywek, a nie oczekiwaniami wyborców. Zamiast budzić entuzjazm, czołówka list wyborczych koalicji przeważnie zniechęcała do udziału w wyborach. Nawet Tusk w swojej życiowej formie nie jest w stanie podnieść takiego ciężaru ponad poziom wody. Gdyby się w wyborach parlamentarnych związał z takimi listami, to razem z nimi poszedłby na polityczne dno.

Że tak nie musiało być, pokazują dość liczne (głównie kobiece) pozytywne przykłady od Janiny Ochojskiej, przez Danutę Hubner, po Różę Thun i Elżbietę Łukacijewską, oraz porażki takie jak Włodzimierza Cimoszewicza, który w Warszawie mimo większej frekwencji zdobył o połowę mniej głosów niż pięć lat temu zebrała Danuta Hubner - ówczesna jedynka. Bez wielkiego ryzyka można postawić tezę, że wybory do europarlamentu przegrały zmurszałe, zmęczone, zatopione w rutynie aparaty opozycyjnych partii, a nie opozycja jako część społeczeństwa krytyczna wobec obecnej władzy. Donald Tusk zbyt wiele wie o polityce, by się decydować na pewną porażkę w imię solidarności z aparatczykami, których zakwestionowali wyborcy.

Lodołamacz

Tusk jest od dawna znany z tego, że ma silny polityczny instynkt samozachowawczy i się specjalnie nie przywiązuje do ludzi. Gdy widzi widmo klęski, potrafi być bezlitosny. Zrywa sojusze i z zwraca się przeciw sojusznikom. Tak było, gdy pod jego przywództwem liberałowie wyszli z Unii Wolności, by założyć PO. Podobnie było, gdy Jan Rokita za bardzo ciągnął PO w swoją stronę. I tak samo się stało, gdy po wybuchu afery hazardowej bezlitośnie usunął na boczny tor Grzegorza Schetynę oraz jego stronników w Platformie.

Teraz zanosi się na coś podobnego. Wygląda na to, że jeśli wraca do polskiej polityki, to po to żeby zneutralizować po stronie opozycji partyjne aparaty, a nie aby je ratować. Na gdańskim Długim Targu partyjnych aparatczyków nie było. Nawet Grzegorz Schetyna nie zmieścił się na scenie. To nie z partiami Donald Tusk obchodził trzydziestolecie częściowo wolnych wyborów, ale z Lechem Wałęsą i z samorządowcami. To nie Tusk i nie partyjni liderzy ogłosili news obiecany na 4 czerwca, ale prezydenci miast, a Tusk ich deklarację zgrabnie opieczętował.

Samorządowcy - nie tylko z czterech wielkich miast, gdzie opozycja wygrała w pierwszej turze wyborów samorządowych - to jednak tylko część nowego budulca, którego Tusk musi użyć, aby nie utonąć w opozycyjnych odmętach po powrocie do krajowej polityki. Sukces Janiny Ochojskiej w wyborach europejskich i warszawska porażka Andrzeja Halickiego, lokalnego lidera PO, który ledwie uzyskał mandat, choć miał drugie miejsce na liście, otwierają drogę do zabrania dużej części dobrych miejsc na listach partyjnym aparatczykom i oddania ich aktywistom.

Od początku protestów przeciw rządom PiS sejmowa opozycja zrobiła ogromny wysiłek, by odciąć od polityki silne osobowości pojawiające się w przestrzeni publicznej. Odcięło to opozycję od znaczącego dopływu nowej politycznej energii skupionej w ruchach protestu.

To było straszne marnotrawstwo, które partyjnym czołówkom opozycji pozwoliło zachować pozycje na scenie politycznej, ale opozycję skazało na porażkę. Jeżeli Tusk chce wraz z opozycją (albo na jej czele) wygrać jesienne wybory, musi z tym marnotrawstwem skończyć. Prezydent Gdańska, Aleksandra Dulkiewicz, mówi już o tym wprost.

Gdy Tusk apeluje o to, by do jesiennych wyborów wszyscy poszli razem, może nawet w jeszcze szerszym sojuszu, Dulkiewicz zapowiada koalicję samorządowców, partii politycznych i ruchów społecznych. Czyli profesjonalnych struktur (partie), zasobów (samorządy) i społecznej energii (ruchy, trzeci sektor). W takiej konfiguracji zmęczony partyjny aparat znalazłby się w mniejszości, a większość łodzi Tuska mogły by stanowić nowsze lub całkiem nowe deski i deseczki niosące nowe energie, niezbutwiałe pomysły i świeże emocje, które mogą zmobilizować entuzjazm wyborców.

Pytanie dnia brzmi: dlaczego na Długim Targu Donald Tusk tak delikatnie krążył wokół tego projektu, który wedle oczekiwań miał być ogłoszony 4 czerwca w Gdańsku. Jedną odpowiedzią może być furia, która także po opozycyjnej stronie stanowiła odpowiedź części polityków na wystąpienie Leszka Jażdżewskiego podczas wykładu Tuska na Uniwersytecie Warszawskim. Opozycja sejmowa boi się zapału i ideowej energii trzeciego sektora, bo woli swoje ćwiczone od dawna gry z obecną władzą. A Tusk - jak to on - otwarcie mówi, że nie chce konfrontacji z opozycyjnym aparatem partyjnym. Woli go okiełznać łagodnie zanim przejmie kontrolę na sytuacją.

Wątpię, by Donald Tusk formalnie stanął na czele tego, co miało być Ruchem 4 Czerwca i teraz się dyskretnie wyłania. Tę rolę powierzył chyba czwórce prezydentów. A może Aleksandrze Dulkiewicz, która dostaje od niego wyjątkowe wsparcie. Ale chce być głównym rozgrywającym w procesie tworzenia bloku wyborczego, który ma być czymś więcej, niż koalicją partii i partyjek.

Cztery lata po zwycięstwie PiS wojna obronna demokratycznej opozycji biegnie dosyć dobrze, ale nie beznadziejnie. Banalna prawda jest taka, że „Tusk na białym koniu” stał się pewnie najważniejszym zasobem opozycji. Ale chyba raczej jako lodołamacz, który przeciera szlak do jej bardziej wydajnej formy, niż jako budulec politycznej oferty.

Donald Tusk wjedzie na białym koniu, jeśli uda mu się tego konia zbudować. Jak nie, przyczai się i poczekał na następną okazję. Tak jak cierpliwie czekał kiedyś w Unii Wolności, zanim zbudował sobie Platformę Obywatelską.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)