PolitykaWojna w Syrii stała się jeszcze bardziej skomplikowana. Najwięcej stracą Kurdowie

Wojna w Syrii stała się jeszcze bardziej skomplikowana. Najwięcej stracą Kurdowie

• W Syrii trwa konflikt między arabskimi, a kurdyjskimi sojusznikami USA
• Może to być początek nowego, długotrwałego frontu syryjskiej wojny - ostrzegają eksperci
• To wynik strategicznej niespójności Waszyngtonu - mówi dr Łukasz Fyderek
• Turecka interwencja stanowi cios w kurdyjskie aspiracje do stworzenia autonomicznego regionu

Wojna w Syrii stała się jeszcze bardziej skomplikowana. Najwięcej stracą Kurdowie
Źródło zdjęć: © AFP | BULENT KILIC
Oskar Górzyński

30.08.2016 | aktual.: 30.08.2016 18:14

W północnej Syrii od kilku dni trwa sytuacja, która mogłaby być symbolicznym podsumowaniem kalejdoskopowej wojny, za każdym razem stającej się coraz bardziej skomplikowaną układanką. Wspierana przez Stany Zjednoczone turecka armia, wraz ze wspieranymi i zbrojonymi przez Ankarę i Waszyngton grupami arabskich rebeliantów toczą tam walki z również popieranymi i zbrojonymi przez USA kurdyjskimi partyzantami z Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG) - dotychczas najskuteczniejszym ich syryjskim sojusznikiem w walce z Państwem Islamskim. Dzieje się to przy milczącej zgodzie niedawnego wroga Turcji i przyjaciela Kurdów - Rosji oraz innego wroga Ankary, syryjskiego reżimu Baszara al-Asada.

Choć turecka interwencja w Syrii w zamierzeniu ma mieć ograniczony charakter, to jej konsekwencje mogą być poważne. Celem Turcji jest "oczyszczenie" pasa przygranicznego między rzeką Eufrat a kurdyjską enklawą Afrin nie tylko z obecności bojowników Państwa Islamskiego, ale i YPG, które Ankara uważa za śmiertelne zagrożenie. To oznacza ponowne otwarcie nowej, uśpionej dotąd wojny wewnątrz syryjskiego konfliktu: tej między arabskimi rebeliantami a dążącymi do niepodległości Kurdami.

Obraz
© (fot. WP)

Zdaniem niektórych ekspertów, za tą sytuację częściowo odpowiada strategia Stanów Zjednoczonych, która aktywnie wspiera obie strony konfliktu, mimo że ich cele są niespójne, a wręcz wrogie.

"Ja i inni mówiliśmy o tym od dawna: amerykańska strategia przeciw ISIS wykreuje w północnej Syrii drugą wojnę, która będzie trwała jeszcze po tym, jak zakończy się wojna z Asadem" - napisał na Twitterze. Inni wskazują - pół żartem, pół serio - że obecna sytuacja stanowi w istocie pośrednią wojnę między poszczególnymi agendami amerykańskiej administracji, bo wspierani przez CIA arabscy rebelianci walczą ze wspieranymi przez Pentagon Kurdami.

- To po prostu wynik strategicznej niespójności Waszyngtonu. Wskazuje też na krótkowzroczność tej polityki USA, bo jest ona podporządkowana tylko jednemu celowi: militarnemu zwycięstwu nad Państwem Islamskim. On jest politycznie zrozumiały, ale bardzo wąsko zdefiniowany i nie odpowiada na pytanie "co potem?" - mówi WP dr Łukasz Fyderek, politolog i znawca Bliskiego Wschodu z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak jednak tłumaczy, z perspektywy tego celu - a także ogólnego celu polityki Obamy, jakim jest zmniejszenie zaangażowania USA na Bliskim Wschodzie - działania Waszyngtonu są logiczne. Wspierając Turcję w jej interwencji, opowiedzieli się za ważniejszym i silniejszym sojusznikiem, przyczyniając się w dodatku do podreperowania poważnie nadwerężonych relacji z Ankarą. Co więcej, choć kurdyjscy bojownicy byli dotąd najbardziej skuteczną siłą w walce z Daesz, dziś sytuacja jest inna.

- Użyteczność YPG w walce z Państwem Islamskim się wyczerpuje, bo zajęli już właściwie wszystkie ziemie zamieszkiwane przez Kurdów. Tymczasem ich skuteczność na terenach zdominowanych przez ludność arabską jest dużo mniejsza - mówi Fyderek. To szczególnie ważne w kontekście planowanej ofensywy na Rakkę, nieformalną stolicę Daesz, leżącej daleko wgłąb arabskiej części Syrii.

Inni wskazują, że wina za obecne walki leży również po stronie Kurdów. Przedstawiciele Pentagonu od dawna ostrzegali YPG, że ich wsparcie dotyczy tylko ich działań przeciwko ISIS na wschód od Eufratu. Nalegała na to Turcja, która nie chce pozwolić na połączenie wschodnich i zachodnich terytoriów zajętych przez Kurdów.

To co prawda uległo zmianie w ostatnich tygodniach, kiedy siły kurdyjskie (wraz ze sprzymierzonymi bojówkami arabskimi) przypuściły ofensywę na miasto Manbidż, odbijając je z rąk dżihadystów. W założeniu miała być to jednak tylko krótkoterminowa akcja, po której Kurdowie mieli wycofać się za uzgodnioną linię. Mimo amerykańskich wezwań tego jednak nie uczynili, czego efekty widać dzisiaj.

YPG jest też największym przegranym tureckiej interwencji. W wyniku dyplomatycznych zabiegów Ankary i zbliżenia z Rosją, Kurdowie, do niedawna cieszący się wsparciem zarówno USA i Rosji, zostali de facto sami. Projekt zbudowania w Syrii w pełni autonomicznego regionu wydaje się teraz mniej osiągalny niż kilka tygodni temu. Ale, jak twierdzi Fyderek, nic nie jest jeszcze przesądzone.

- Patrząc na to od strony dyplomatycznej, można by stwierdzić, że Kurdowie powinni się poddać, bo faktycznie są teraz sami. Ale wojny rozstrzygają się przede wszystkim na polu walki. A kurdyjscy separatyści pokazują w tej kwestii olbrzymią determinację - mówi ekspert. Jak dodaje, turecka ograniczona interwencja w Syrii może "wchłonąć" Turcję w wojnę domową i skomplikować relacje z Moskwą i Damaszkiem. Nic nie sugeruje też, że konflikt w Syrii szybko znajdzie swoje polityczne rozwiązanie. - Kurdom pozostaje więc czekać na kolejne rozdanie, bo sytuacja prędzej czy później może się obrócić na ich korzyść - dodaje.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (93)