Wizyta Macrona w Białym Domu była wielkim wizerunkowym sukcesem. Jaki jednak odniosła skutek? [OPINIA]
Z pewnością podróż za ocean była wielkim wizerunkowym sukcesem Macrona. Jednocześnie trudno na razie powiedzieć, na ile można ją uznać za sukces - wszystko zależeć będzie od tego, jaki wpływ na Trumpa będzie miał ostatecznie Macron i jak będzie wyglądał wynegocjowany przez Trumpa koniec wojny - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Widzieliśmy to w wielu filmach: szkoła średnia, małe miasteczko, miejsce pracy jest terroryzowane przez lokalnego prześladowcę, który przy rechocie pochlebców regularnie upokarza i prześladuje słabszych, rozpycha się łokciami, nie szanuje nikogo poza samym sobą, wie, że tak zastraszył wszystkich, że może cieszyć się bezkarnością. Do momentu aż zjawia się bohater, który jest mu się w stanie przeciwstawić, powiedzieć "nie", stanąć w obronie kolejnej ofiary.
Wizyta Macrona w Białym Domu w poniedziałek w dużej mierze wpisywała się w ten scenariusz: dla liberalnej i lewicowej opinii publicznej na całym świecie francuski prezydent stał się kimś, kto wreszcie ucisza szczególnie natarczywego szkolnego prześladowcę. Tak bowiem poza globalnym elektoratem MAGA coraz bardziej postrzegany jest amerykański prezydent.
Z pewnością podróż za ocean była wielkim wizerunkowym sukcesem Macrona - dawno globalne notowania francuskiego przywódcy nie były tak dobre. Jednocześnie trudno na razie powiedzieć, na ile można ją uznać za sukces - wszystko zależeć będzie od tego, jaki wpływ na Trumpa będzie miał ostatecznie Macron i jak będzie wyglądał wynegocjowany przez Trumpa koniec wojny oraz nowe relacje jego administracji z Ukrainą, Rosją i Europą.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Działania Trumpa ws. Ukrainy. "Oczekiwaliśmy zupełnie czegoś innego"
Wystarczyło powiedzieć prawdę
Macron nie musiał wiele robić, by zaskarbić sobie sympatię milionów na całym świecie. Wystarczyło, że w towarzystwie Trumpa powiedział prawdę. Francuz nie dał się zalać pełnej półprawd i nieprawd logorei amerykańskiego prezydenta. Potrafił ją przerwać i z szacunkiem, ale też stanowczością, przypomnieć pewne podstawowe fakty, z którymi amerykański prezydent ma wyraźny problem: Europa także poniosła istotne koszty wspierając Ukrainę, to Rosja była agresorem i napadła na Ukrainę, to ona powinna ponieść koszty wojny, Zełenski nie jest dyktatorem, Ukraina potrzebuje sprawiedliwego pokoju i gwarancji bezpieczeństwa.
Te słowa prawdy wybrzmiały bardzo mocno wypowiedziane w towarzystwie przywódcy, którego cała polityka zawsze opierała się na bardzo "kreatywnym" podejściu do samej koncepcji prawdy. Tym mocniej, że wielu politycznych aktorów zszokowanych ponownym zwycięstwem Trumpa - od demokratów w amerykańskim Kongresie, przez liberalne media za oceanem, po wielu przywódców europejskich - od których oczekiwalibyśmy, że będą potrafili powiedzieć nowej amerykańskiej administracji prawdę, nie było dotąd w stanie stanąć na wysokości tego zadania.
W Europie spotkanie Macrona z Trumpem zostało bardzo dobrze odebrane z jeszcze jednego powodu. W zasadzie od samego początku swojej drugiej kadencji Trump i jego administracja zachowywali się wielokrotnie tak, jakby zależało im na upokorzeniu i zastraszeniu Europy. Sam Trump ciągle groził naszemu kontynentowi wojną celną, agresywnie domagał się od Danii sprzedaży Grenlandii, a nawet nie wykluczył, że może kiedyś użyć siły, by pozyskać wyspę.
Jego wiceprezydent J. D. Vance w trakcie konferencji bezpieczeństwa w Monachium wygłosił w gruncie rzeczy obraźliwe dla gospodarzy przemówienie, w którym przekonywał, że prawdziwym zagrożeniem dla kontynentu nie jest Putin i agresywna, imperialna Rosja, ale wyznawane przez europejskie rządy liberalne wartości. Macron - jako pierwszy europejski przywódca obok Zełenskiego - odpowiedział na tego typu zachowania w asertywny sposób. Nie tylko w imieniu Francji, ale całej Europy.
Może to się spodobać nawet w najbardziej proamerykańskich państwach kontynentu, takich jak Polska. Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie jak Trump w sobotę potraktował naszego prezydenta. Wielu z nas chciałoby, by Duda potrafił być równie asertywny. Warto jednak pamiętać, że Francja jest mocarstwem atomowym, stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, oddzielonym od Rosji przez całą Europę Środkową i Wschodnią. To wszystko daje jej znacznie inne możliwości gry wobec Waszyngtonu niż te, jakimi dysponuje Warszawa.
Co udało się załatwić?
Jednocześnie Macron nie poleciał do Waszyngtonu, by na X "zebrać lajki", które przepadną w sieci po kilku dniach. Spotkał się z Trumpem, by spróbować wynegocjować kilka kwestii kluczowych dla bezpieczeństwa europejskiego. Istotne dla Europy jest teraz to, by zakończenie wojny, do którego Trump dąży za wszelką cenę, nie oznaczało faktycznej kapitulacji Ukrainy i - co najważniejsze - by nie stworzyło Rosji przychylnych warunków do kolejnego ataku - być może już nie tylko na Ukrainę, ale także państwa NATO.
Dlatego kluczowe jest, by warunki zakończenia konfliktu były możliwie sprawiedliwe. Piszę "możliwie", bo w pełni sprawiedliwe oznaczałby powrót Ukrainy do granic z 1991 roku, reparacje wojenne nałożone na Rosję i procesy za zbrodnie wojenne dla Putina i jego otoczenia. Ta opcja, niestety, nie leży dziś na stole.
Konieczne jest też zapewnienie Ukrainie gwarancji, które odstraszą Rosję przed ewentualnym kolejnym atakiem i dadzą jej czas na odbudowę, a Europie - na przygotowanie się na wypadek kolejnych agresywnych działań Rosji, także w scenariuszu, gdy amerykański parasol bezpieczeństwa byłby stopniowo zwijany przez obecną administrację. Macron przywiózł do Waszyngtonu konkretną angielsko-francuską ofertę: zaangażowanie sił zbrojnych tych dwóch państw jako wojsk rozjemczych w Ukrainie, pilnujących warunków porozumienia z Rosją, połączone z amerykańskimi gwarancjami dla Ukrainy.
Zaangażowanie brytyjsko-francuskie Trump mógłby sprzedać jako swój sukces: patrzcie, przekonałem Europę, by zaczęła ponosić koszty swojego bezpieczeństwa i przestała "pasożytować" na amerykańskiej sile. Na obecność wojsk europejskich nie chciała się zgodzić Rosja, ale Trump powiedział w poniedziałek, że jest w stanie uzyskać zgodę Putina dla takiego rozwiązania. Ze wszystkich złych opcji, jakie leżą na stole, przy którym teraz decyduje się przyszłość Ukrainy, ta nie byłaby najgorsza.
Pytanie, co ostatecznie Trump wynegocjuje z Putinem i na ile uwzględniony zostanie w tym interes Ukrainy i Europy. To będzie prawdziwą miarą sukcesu Macrona.
Transatlantyckie więzi pękają
Mimo wszystkich różnic między dwoma przywódcami Macron i Trump zawsze mieli względnie dobre relacje. Nic nie wskazuje, by asertywność Macrona w poniedziałek miała je popsuć.
A jednocześnie w poniedziałek widać było jak bardzo Europa i Stany Trumpa się od siebie oddalają. W tym samym czasie, gdy Macron rozmawiał z Trumpem na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ, Stany Zjednoczone wspólnie z Rosją, Białorusią i Koreą Północną zagłosowały przeciw przygotowanej przez kraje europejskie we współpracy z Ukrainą rezolucją wzywającą do wycofania wojsk rosyjskich z Ukrainy i odmawiającą uznania prawomocności zmiany granic siłą.
Jak zauważył opisujący wizytę Macrona w Białym Domu dziennik "Le Monde", "w żadnym momencie amerykański prezydent nie mówił o wspólnych wartościach, bezpieczeństwie Europy czy cennych transatlantyckich więziach". Coraz więcej Europejczyków zastanawia się, na ile z Ameryką Trumpa łączą ich jeszcze wspólne wartości, a nawet wspólne interesy.
Prawdziwym testem dla europejskich liderów będzie to, jak odpowiedzą na to wyzwanie. Bo z jednej strony błędem byłoby spisywanie od razu na straty sojuszu ze Stanami, który dał Europie ponad pół wieku bezprecedensowego pokoju i bezpieczeństwa. Z drugiej strony, Europa musi zabezpieczyć się na wypadek, gdyby nasz kontynent nie mógł już dłużej liczyć na Stany. To drugie, biorąc pod uwagę podziały w samej Europie - te między państwami i wewnątrz spolaryzowanych, nękanych przez plagę prawicowego populizmu europejskich społeczeństw - będzie znacznie trudniejsze niż powiedzenie Trumpowi kilku słów prawdy.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek