Trump zostawia Europę samą z rosyjskim problemem [OPINIA]

Negocjacje między Donaldem Trumpem a Władimirem Putinem w sprawie warunków zakończenia wojny w Ukrainie dopiero się zaczynają. Nie wiemy, czy i jakie ostatecznie porozumienie wyłoni się w ich wyniku. Prezydent USA na pewno jest zdeterminowany, by najpóźniej w ciągu kilku miesięcy móc ogłosić sukces "zakończenia wojny" - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Zaczęły się negocjacje między Donaldem Trumpem a Władimirem Putinem w sprawie zakończenia wojny w Ukrainie
Zaczęły się negocjacje między Donaldem Trumpem a Władimirem Putinem w sprawie zakończenia wojny w Ukrainie
Źródło zdjęć: © Google Maps, PAP
Jakub Majmurek

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

To, w jaki sposób Amerykanie otwierają negocjacje, może budzić zrozumiały niepokój, zwłaszcza w naszym regionie. Wszystko wskazuje na to, że nowa administracja - zgodnie z zapowiedziami Trumpa z ostatnich kilkunastu miesięcy - chce wycofać się z zaangażowania w Europie Wschodniej i zostawić nasz kontynent sam z problemem sąsiedztwa z putinowską Rosją. A korzystne dla Kremla zakończenie wojny w Ukrainie uczyni Rosję jeszcze bardziej agresywną i niebezpieczną.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Gen.Skrzypczak: Trump stara się wedrzeć w łaski Putina

Pierwsze sukcesy Putina

Niepokojące było zwłaszcza to, co w środę w Brukseli mówił trumpowski sekretarz obrony Pete Hegseth. Stwierdził między innymi, że powrót Ukrainy do granic sprzed 2014 r. jest "nierealistyczny", podobnie jak jej członkostwo NATO. Hegseth zadeklarował też, że Stany nie wyślą swoich wojsk na Ukrainę w celu zabezpieczenia nowych, wyłonionych w ramach porozumienia granic z Rosją. Problem gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy po wojnie ma zostać w całości przeniesiony na państwa europejskie. Jeśli zdecydują się one wysłać swoje wojska na Ukrainę, to nie będą ona tam chronione zapisami art. 5 Traktatu Atlantyckiego - stanowiącego, że atak na jakiekolwiek państwo NATO jest atakiem na wszystkie pozostałe.

Od dawna było oczywiste, że obecnie Ukraina nie jest w stanie militarnie przywrócić swoich międzynarodowo uznawanych granic. Przyznawanie tego na samym początku negocjacji jest jednak dość dziwną taktyką. Język Hegsetha legitymizuje siłową zmianę granic w Europie - co jest problemem nie tylko dla Ukrainy, ale dla bezpieczeństwa całego kontynentu. Problematyczne jest też odrzucenie już w punkcie wyjścia nawet odległej czasowo perspektywy obecności Ukrainy w NATO i zgoda na jej status jako państwa buforowego, zawieszonego w "geopolitycznej szarej strefie" między Zachodem a "ruskim mirem".

Takie otwarcie negocjacji można uznać za pierwszy sukces Rosjan, zachęcający ich do eskalowania żądań. Podobnie jak mającą trwać około 90 minut telefoniczną rozmowę Trump-Putin, którą Amerykanie określili jako "produktywną". Rozmowa przełamuje trwającą od lutego 2022 r. izolację Putina i jego reżimu, zaprasza go ponownie, bez warunków wstępnych, do stołu, gdzie podejmuje się kluczowe decyzje. Jest wymowne, jak bardzo rozmowę wychwalali czołowi propagandyści reżimu, m.in. Władimir Sołowjow, zachwyceni tym, że Trump w przeciwieństwie do Bidena traktuje Putina jak partnera, a nie przestępcę wojennego.

Jak w swoim komentarzu pisał brytyjski "Times", reżim Putina bardziej niż terytoriów ukraińskich potrzebuje dziś uznania na arenie globalnej, głównie ze strony Stanów Zjednoczonych. Dla Putina czołową ambicją jest to, by Moskwa razem z Waszyngtonem i Pekinem decydowała o nowym podziale świata.

Nowe Monachium

W tym kontekście szczególnie niepokojące jest to, że sposób, w jaki Trump mówi o dalszych rozmowach, w niewielkim stopniu wydaje się uwzględniać perspektywę, wolę, a nawet udział Ukrainy. Tak jak można się było obawiać, obserwując amerykańskiego prezydenta w ostatnich latach, partnerem będzie tu dla niego Putin, nie prezydent Zełenski.

W piątek J.D. wiceprezydent Vance i sekretarz stanu USA Marco Rubio mają spotkać się z prezydentem Zełenskim w Monachium, co - biorąc pod uwagę to, co mówią Trump i Hegseth - nasuwa mocno nieciekawe historyczne analogie. Porozumienie z Monachium miało kosztem integralności Czechosłowacji zatrzymać Hitlera i uratować Europę przed kolejną wojną, co - jak wiemy - skończyło się klęską. Obrońcy brytyjskiego premiera Chamberlaina przekonują, że dało ono czas Wielkiej Brytanii i Francji na przygotowanie się do wojny, do której nie były gotowe ani militarnie, ani politycznie we wrześniu 1938 r. Sukces z Monachium ośmielił jednak Hitlera do stawiania kolejnych żądań i eskalacji agresywnej polityki.

Można się więc obawiać, czy podobnie nie będzie z porozumieniem Trump-Putin w sprawie Ukrainy. W trakcie negocjacji Putin będzie najpewniej żądał więcej, niż dziś oferują mu Amerykanie. Może domagać się zmiany rządu w Kijowie, zmian w ukraińskiej konstytucji, gwarantującej Rosji wpływ na ukraińską politykę, gwarancji, że w Ukrainie nie będą obecne siły wojskowe żadnego państwa NATO, a nawet nowego całościowego porozumienia w sprawie bezpieczeństwa, obejmującego wycofanie wojsk amerykańskich ze wschodniej flanki Sojuszu, wreszcie zniesienia sankcji gospodarczych.

Nawet jeśli większość tych żądań nie zostanie teraz spełniona, to zamknięcie Ukrainy drogi do NATO, uznanie rosyjskich podbojów w Ukrainie i zniesienie sankcji może - zwłaszcza przy wycofaniu się administracji Trumpa z zaangażowania w naszej części globu - ośmielić Putina do dalszych agresywnych ruchów w bliskiej przyszłości. I to nie tylko wobec Ukrainy, ale także państw NATO, w tym Polski.

Europa w niemożliwym położeniu

Wszystko to stawia Europę, a zwłaszcza wschodnią flankę Unii Europejskiej w bardzo trudnym położeniu. To na Europę może spaść odpowiedzialność zagwarantowania bezpieczeństwa Ukrainie w nowej rzeczywistości. Czy to w postaci obecności europejskich wojsk na nowych granicach, czy wsparcia wojskowego dla ukraińskiej armii. Gdyby - choć to mało prawdopodobny scenariusz - Ukraina uznała, że oferowany przez Trumpa deal jest nieakceptowalny i wybrała walkę, to jej wsparcie w całości zależałoby od Europy, która zwyczajnie nie ma dziś przemysłowego potencjału, by z miejsca zastąpić Amerykanów.

Europa nie działa tu przy tym jako jeden pojedynczy podmiot, nie ma przecież jednej europejskich armii, w praktyce każdy rząd będzie musiał sam zadecydować, co zrobić w takiej sytuacji. Kluczowe są decyzje trzech państw - Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. Dwa pierwsze to jedyne europejskie mocarstwa atomowe - choć brytyjski program atomowy pozostaje ściśle związany z amerykańskim, zasiadające jako członkowie stali w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Niemcy z kolei to największa gospodarka Unii.

Rząd Keira Starmera wydaje się twardo stać na gruncie wsparcia Ukrainy, ale Wielka Brytania pozostaje poza Unią Europejską i ciągle szuka swojego miejsca w świecie po brexicie - co nie ułatwia współdziałania Londynu z innymi państwami Unii. Emmanuel Macron pewnie widziałby Francję w roli gwarantki bezpieczeństwa na wschodzie Europy, ale prezydent nie ma dziś większości w parlamencie. W dodatku najsilniejsza partia na lewicy - Francja Nieugięta - oraz radykalna prawica Marine Le Pen będą naciskać na jakąś formę resetu z Rosją. To radykalnie utrudniałaby obecność francuskich wojsk w Ukrainie. A nowe Monachium wzmocni pewnie w Niemczech postawy domagające się ponownej normalizacji relacji z Rosją.

Wszystkie europejskie rządy staną teraz przed bardzo trudnym dylematem pomiędzy dyktowaną przez względy bezpieczeństwa koniecznością wsparcia dla Ukrainy oraz wzmacniania europejskiego potencjału obronnego a żądaniami własnych elektoratów, które są skrajnie zmęczone wojną, pandemią, drożyzną i chcą spokoju, a nie kolejnych poświęceń. Można spodziewać się, że nastroje będzie przez działania hybrydowe podsycać Rosja, zwłaszcza w tych państwach, gdzie może wynieść to do władzy sprzyjające jej partie polityczne, takie jak np. Alternatywa dla Niemiec.

Ten sam dylemat pojawi się w Polsce. Nasze interesy bezpieczeństwa nakazują zbrojenie się i takie wzmocnienie wojskowe Ukrainy, by Rosja nie zaatakowała ponownie w najbliższych latach. Jednocześnie polityka wsparcia Ukrainy będzie generowała coraz większy opór, zwłaszcza gdyby Polska miała - np. naciskana na to przez Amerykanów - wysłać polskie wojska na Ukrainę. Jeśli ta kwestia mocno stanie w debacie publicznej przed wyborami, to może okazać się dodatkowym paliwem kandydata Konfederacji Sławomira Mentzena.

Czy nasz kontynent się przebudzi?

Oczywiście, najgorsze scenariusze nie muszą się zmaterializować. Nie można wykluczyć, że do nowego Monachium nie dojdzie, bo Putin przelicytuje i Trump uzna, że wojna nie może zakończyć się w sposób, jaki zostanie na świecie odczytany jako klęska Stanów Zjednoczonych i zwycięstwo Rosji. Jest to jednak o tyle mało prawdopodobne, że strategiczna kalkulacja otoczenia Trumpa zakłada, że w interesie Waszyngtonu jest dziś reset relacji z Rosją i nowe porozumienie z Putinem w kontekście globalnej rywalizacji amerykańsko-chińskiej.

Jak nie będą toczyć się negocjacje, widać, że amerykański parasol ochronny nad Europą może być zwinięty przez Trumpa znacznie szybciej, niż mogliśmy liczyć, a następne cztery lata będą oznaczały dalszy wzrost transatlantyckich napięć.

To powinien być ostatni moment dla Europy na przebudzenie. Nasz kontynent musi zacząć poważniej traktować swoje bezpieczeństwo, brać za nie większą odpowiedzialność i być gotowy ponosić tego koszty. O ile zbyt wcześnie na ogłaszanie śmierci NATO - Stany pozostają i pozostaną naszym kluczowym sojusznikiem - to pewnie będzie konieczna jego przynajmniej częściowa europeizacja.

Pytanie, czy europejska polityka z jej polaryzacją, wewnętrznymi podziałami w europejskich państwach i napięciami w Unii Europejskiej, podsycającymi te wszystkie problemy hybrydowymi działaniami Rosji wymierzonymi w Europę, okaże się do takiego przebudzenia zdolna. Polska - choć było od dawna wiadomo, że zwycięstwo republikanina może skończyć się narzuceniem Ukrainie bardzo złego z polskiej perspektywy pokoju - na razie nie jest się w stanie przebudzić z fascynacji połowy sceny politycznej Trumpem. Posłowie PiS skandujący w Sejmie "Donald Trump" wyglądają teraz wyjątkowo głupio, ale nawet dla największych przeciwników tej partii to marna pociecha w kontekście czekających nas wszystkich wyzwań.

Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek

Źródło artykułu:WP Wiadomości
europausarosja

Wybrane dla Ciebie