Zapnijcie pasy, nadchodzi Trump 2.0! [OPINIA]

Gdy Donald Trump po raz pierwszy obejmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych 20 stycznia 2017 r., mówił o "amerykańskiej rzezi" (American carnage), przedstawiając niemalże apokaliptyczny obraz Stanów jako państwa w zasadzie upadłego. Osiem lat później Trump mówi już "tylko" o "schyłku Ameryki" (American decline), który kończy się wraz z jego drugą kadencją - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Donald Trump zaprzysiężony na 47. prezydenta USA
Donald Trump zaprzysiężony na 47. prezydenta USA
Źródło zdjęć: © East News | CHIP SOMODEVILLA
Jakub Majmurek

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Choć Trump odmalował czarny obraz niewydolnego państwa, niezdolnego w ciągu ostatnich czterech lat radzić sobie z podstawowymi wyzwaniami, to jednocześnie mówił o nadziei, jaką wciąż budzić może Ameryka, kraj, gdzie "codziennie dokonujemy niemożliwego". Starał się nie tylko przerazić swoją publiczność, ale też inspirować i podnosić na duchu.

Myliłby się jednak ten, kto uznałby to za sygnał, że druga kadencja Trumpa będzie bardziej umiarkowana niż pierwsza. Inauguracyjna mowa Trumpa i decyzje, jakie ogłosił w pierwszych minutach swojego urzędowania, pokazują coś wręcz przeciwnego - że Trump ma ambicję być najbardziej radykalnie zrywającym ze statusem quo republikańskim prezydentem co najmniej od czasów Ronalda Reagana.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Trump chce odzyskać Kanał Panamski. "Tego podarunku nie powinno być"

Cała wstecz!

Ten radykalizm w dużej mierze manifestować się będzie w odwracaniu polityki swoich poprzedników z partii demokratycznej. Trump zapowiedział więc odwrót od polityki Zielonego Ładu czy wsparcia dla elektromobilności. Stany mają za to uruchomić swoje zasoby paliw kopalnych, co ma pozwolić nie tylko ograniczyć ceny energii i w ten sposób opanować inflację, ale też umożliwić ponowne uprzemysłowienie amerykańskiej gospodarki.

Żołnierze odsunięci ze służby ze względu na sprzeciw wobec obowiązku szczepień na COVID-19 mają zostać do niej przywróceni. "Ideologiczne eksperymenty" w wojsku skończą się, armia ma być potężna, bronić Ameryki i odstraszać przeciwników, tak by nikt nie odważył się zaatakować Stanów.

Nie tylko w wojsku skończy się polityka promująca równość i różnorodność. Trump zapowiedział "ślepą na kolor", czysto merytokratyczną politykę we wszystkich rządowych instytucjach, państwo oficjalnie uzna też, że "są tylko dwie płcie". Nie wiadomo, co miałoby z tego praktycznie wynikać, choć można zgadywać, że nic dobrego dla osób transpłciowych. Można też się spodziewać, że wprowadzone w ostatnich kilkunastu latach programy wspierające zatrudnienie kobiet, osób z mniejszości rasowych zostaną ograniczone.

Stany mają też wrócić do polityki migracyjnej z czasów Trumpa, nakazującej przybywającym na południową granicę osobom ubiegającym się o azyl w Stanach pozostanie w Meksyku do czasu rozpatrzenia wniosku. Trump zapowiedział też wprowadzenie stanu wyjątkowego i wysłanie wojska do ochrony południowej granicy w celu zapobieżenia "inwazji" na terytorium Stanów. Obiecał masowe deportacje nielegalnych migrantów zaangażowanych w działalność przestępczą.

Cofnąć Amerykę o stulecie…

Jeszcze przed inauguracją Trumpa brytyjski dziennikarz Tim Stanley napisał na łamach konserwatywnego "The Daily Telegraph", że prawdziwą ambicją Trumpa jest cofnąć Amerykę 100 lat wcześniej, do "lat 20., gdy stara republikańska prawica próbowała zmienić Stany w wolnorynkowy Eden, odgrodzony przez mury chroniące go obcymi szkodnikami, takimi jak tanie towary z zagranicy czy migranci". Ten projekt załamał się wraz z wielkim kryzysem, a reformy Franklina Delano Roosevelta znane jako Nowy Ład pchnęły dwudziestowieczną historię Stanów w zupełnie innym kierunku.

Słuchając Trumpa w poniedziałek, można było wielokrotnie dojść do wniosku, że Stanley wcale nie przestrzelił ze swoją diagnozą. Trump zachowywał się miejscami, jakby chciał cofnąć zegar o więcej niż sto lat. Zapowiedział m.in., że najwyższy szczyt Stanów - dziś, zgodnie z tym, jak nazywali go przez wieki rdzenni mieszkańcy Alaski, oficjalnie nazywający się Denali - wróci do swojej dawnej oficjalnej nazwy, McKinley. Została ona nadana na cześć republikańskiego prezydenta z końca XIX wieku (1897-1901), Williama McKinleya. Trump w poniedziałek wychwalał jego politykę opartą na wysokich cłach. Sam zapowiedział, że zamiast opodatkowywać własnych obywateli, Ameryka zmusi teraz swoich partnerów handlowych, by płacili za dostęp do amerykańskiego rynku.

Obiecał też, że Stany odzyskają kontrolę nad Kanałem Panamskim - inwestycją rozpoczętą w czasach prezydentury następcy McKinleya, Theodore’a Roosevelta. Kontrolę nad kanałem Stany przekazały Panamie w latach 70., w czasach prezydentury Jimmy'ego Cartera. Język, jakim Trump mówił o kanale i historii amerykańskiej ekspansji terytorialnej, też przywodził na myśl raczej czasy z początku XX wieku, niż trzeciej dekady XXI.

…i zabrać na Marsa

Powrót do ropy i gazu jako paliwa napędzającego przemysłową gospodarkę chronioną cłami, odwrót od "ideologii woke" i zielonej gospodarki, plany terytorialnej ekspansji - wizja, jaką przedstawił Trump, wydaje się zdecydowanie skierowana w przeszłość. Nawet jej najbardziej przyszłościowy element - obietnica zatknięcia amerykańskiej flagi na Marsie - to w dużej mierze marzenie rodem z XX wieku, z heroicznego okresu podboju kosmosu.

Jednocześnie ta retroutopia Trumpa może okazać się naszą przyszłością - przynajmniej, jeśli Trumpowi uda się zrealizować swoją wizję i określić kierunek, w jakim podążać będzie Ameryka w następnych dekadach.

I nie tylko Ameryka - kryzys progresywnego liberalizmu, jaki umożliwił Trumpowi powrót do władzy, widoczny jest we wszystkich zachodnich demokracjach. Ich społeczeństwa coraz częściej w odpowiedzi na swoje problemy i nieudolność liberalnych elit mogą poszukiwać w podobnych wizjach, obiecujących przywrócenie starych, dobrych - przynajmniej dla niektórych grup - czasów.

Spokojnie na pewno nie będzie

Trump bardzo niewiele mówił o swoich planach wobec NATO, Rosji, Ukrainy czy Chin. Obiecywał tylko, że "zaprowadzi pokój". Nie powiedział niczego, co z punktu widzenia naszego regionu mogłoby zapalić światełko alarmowe, ale też niczego, co dawałoby szczególną nadzieję.

Choć w kampanii obiecywał zemstę na osobach i instytucjach, które próbowały go "zniszczyć" w ciągu ostatnich czterech lat, to w poniedziałek unikał podobnej retoryki, obiecywał, że tak długo, jak rządzi, amerykański wymiar sprawiedliwości nie będzie używany do zemsty na politycznych przeciwnikach.

W trochę inne tony uderzył w trakcie mowy wygłoszonej po oficjalnej inauguracji - gdzie nie mógł ukryć swojej wściekłości na decyzję Joe Bidena prewencyjnie ułaskawiającą osoby, które Trump szczególnie mógłby wziąć na cel swojej zemsty. Np. republikańską kongresmenkę Liz Cheney, szczególnie aktywną w komisji badającej ataki na Kapitol z 6 stycznia 2021 r. i rolę Trumpa w ich wywołaniu. Powtórzył też nieprawdę, że wygrał w 2020 r. i stwierdził, że w tym roku jego zwycięstwo było "zbyt wielkie, by dało się sfałszować wybory".

Niezależnie od tego, czy Trump będzie usiłował się mścić na przeciwnikach. czy skupi się na innych celach, amerykańskie instytucje czeka bardzo poważny test. Druga kadencja będzie jeszcze bardziej radykalna niż pierwsza. Trump wie też, że trzeciej nie będzie i o wiele lepiej orientuje się w arkanach waszyngtońskiej polityki, niż orientował się, gdy obejmował urząd osiem lat temu. Być może koalicja, jaką zgromadził, okaże się niezbyt skuteczna i podzielona, by wcielić wizję zarysowaną przez Trumpa w poniedziałek w życie - ale spokojnie na pewno nie będzie.

Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (170)