Weterani w rozpaczliwej sytuacji. Nawet Kreml już nie może udawać, że problemu nie ma
Weterani wracający z frontu są już Rosji praktycznie niepotrzebni. Ranni, okaleczeni, często bez dokumentów, ale z pełnym prawem do świadczeń, zderzają się już nie z ogniem artylerii, ale z obojętnością własnego państwa. I z urzędniczkami, które, jak twierdzi wiceprzewodniczący rosyjskiej Dumy, są zbyt "zrelaksowane", żeby im pomóc.
Rzeczywistość rosyjskiego systemu opieki zdrowotnej dla weteranów jest na tyle zła, że zajęły się ją już nawet media państwowe i przedstawiciele władzy. Co oznacza, że już nie udaje się zamieść pod dywan skali problemu i władza musi coś zrobić. Choćby były to jedynie działania pozorowane. Ważne, aby społeczeństwo widziało, że rządzący coś robią. Najwyżej winę będą mogli zrzucić na lokalnych polityków.
W przypadku opieki zdrowotnej jest to jednak bardziej złożony problem, ponieważ to kwestia ogólnokrajowa i ciężko będzie moskiewskim politykom zrzucić winę na swoich lokalnych kolegów. Rosyjska służba zdrowia jest jedną z najgorszych na świecie. Niżej w zestawieniu znajdują się głównie państwa afrykańskie, najuboższe kraje Azji, takie jak Kambodża i Bangladesz, a także zamknięte reżimy pokroju Korei Północnej i Afganistanu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Trump ocenił pomysł Putina. "To dużo"
Największą bolączką pozostaje dostęp do placówek medycznych. Z danych opublikowanych przez rosyjskie Centrum Analityczne NAFI wynika, że w miejscowościach liczących mniej niż pół miliona mieszkańców blisko połowa respondentów skarżyła się na brak przychodni lub szpitali, a tam, gdzie one istniały – brakowało lekarzy. W tzw. głubince, czyli prowincjonalnych rejonach kraju, problemy z dostępem do lekarza zgłaszało już 80 proc. ankietowanych.
Rosyjscy analitycy zwracają również uwagę na chroniczne niedofinansowanie badań nad nowymi lekami i szczepionkami oraz bardzo ograniczoną dostępność opieki medycznej dla osób z niepełnosprawnościami. NAFI podaje, że aż dwie trzecie badanych napotykało trudności w uzyskaniu finansowania terapii wykorzystujących nowoczesne technologie, a ponad połowa wskazywała, że dostęp do rehabilitacji dla osób wymagających stałej opieki jest w praktyce fikcją.
Wszystko to miało miejsce jeszcze przed inwazją na Ukrainę. Po rozpoczęciu wojny sytuacja tylko się pogorszyła i to właśnie w ręce takiego niewydolnego systemu trafiają dziś ranni rosyjscy żołnierze. Nie chodzi w tym przypadku o skomplikowane usługi jak dopasowanie protez. Problemem zaczynają być zwykłe badania czy rehabilitacja.
Odbicie od drzwi
W grudniu 2024 r. weteran z Buriacji, który w wyniku działań wojennych doznał poważnego urazu ręki, został odprawiony z kwitkiem z lokalnego szpitala. Mimo że miał przy sobie zaświadczenia o uczestnictwie w operacji i zdjęcia z pola walki, lekarze odmówili leczenia, twierdząc, że "to nie ich sprawa". Pomoc przyszła dopiero po tym, jak sprawą zajęła się wojskowa prokuratura garnizonowa i pogroziła ordynatorowi szpitala odpowiedzialnością karną.
To nie wyjątek, ale część ponurego schematu. Na początku lutego tego roku ranny żołnierz z Tomska musiał być operowany. Szpital odmówił. Brakowało dokumentów, które zostały zniszczone podczas działań wojennych, a urzędnikom zabrakło chęci do wydania duplikatów. I tu ponownie dopiero po interwencji prokuratora lekarze stwierdzili, że jednak mogą przyjąć pacjenta.
Zniszczone dokumenty
Problem z utratą dokumentów jest jednym z najczęstszych wśród Rosjan powracających z wojny. Dokumenty albo giną w drodze między urzędami, albo są niszczone na froncie w wyniku warunków, w jakich służą żołnierze. Tak czy inaczej, do domów wracają często jedynie z wypisem z armii i biletem na pociąg.
Wydawałoby się, że jeśli władza wysyła ludzi na wojnę, to powinna także zadbać o nich po powrocie. Ale państwo, które potrafi zmobilizować setki tysięcy ludzi do walki, nie radzi sobie z wypłatą odszkodowania w wysokości 150 tysięcy rubli (ok. 6,5 tys. zł). W Czelabińsku wojskowy, któremu odmówiono świadczenia, został zmuszony do wielomiesięcznej walki sądowej. Dopiero sąd nakazał wypłatę. Przyczyną problemów był właśnie brak dokumentów, które zaginęły gdzieś w trybach biurokracji.
W innej sprawie dokumenty żołnierza zostały zniszczone w strefie działań wojennych. Kiedy próbował odtworzyć je w lokalnym urzędzie, usłyszał, że "nie ma procedury". Bez papierów nie może ubiegać się o pomoc, zasiłki, leczenie. Słowem nie przysługują mu żadne świadczenia. Winnych tej sytuacji nie ma.
Winne "leniwe urzędniczki"
Według Siergieja Mironowa lidera partii Sprawiedliwa, powód tej zapaści leży nie w systemie, lecz w "zrelaksowanych damach" zatrudnionych w urzędach. To one, zdaniem Mironowa, nie chcą pomagać weteranom i sabotują proces pomocy.
Politycy nawet proponują skuteczne rozwiązanie. Urzędniczki chcą zastąpić żonami i matkami uczestników "specjalnej operacji wojskowej". Władze rozważają już nawet utworzenie specjalnych punktów obsługi weteranów, prowadzonych przez "osoby zaangażowane emocjonalnie".
Problem w tym, że nawet wśród urzędników nikt nie wierzy, by to wystarczyło. W samej Prokuraturze Generalnej przyznaje się półoficjalnie, jak informują nawet kremlowskie media, że największym problemem jest rozproszenie odpowiedzialności i brak systemowego nadzoru nad dystrybucją środków dla weteranów.
W odpowiedzi na rosnącą liczbę skarg Kreml zapowiedział stworzenie jednolitego rejestru weteranów i centralnej bazy ich dokumentacji, która miałaby zapobiec dalszemu "ginięciu" akt. Powstaje też specjalna jednostka w strukturach Ministerstwa Obrony, która ma monitorować przestrzeganie praw byłych żołnierzy.
To wszystko brzmi dobrze na papierze, ale żaden z dotychczas wprowadzanych w życie systemów, które miały ułatwić życie weteranom, się nie sprawdził. Weterani w zasadzie są dziś Rosji zbędni. Nie pasują do propagandowego obrazu zwycięstwa, który propaganda stara się malować. Tymczasem po powrocie z frontu stają się obywatelami drugiej kategorii.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski