Jadała u niej sama Gronkiewicz-Waltz. Teraz właścicielka baru jest na skraju bankructwa
Ten lokal wpisał się na dobre w krajobraz Muranowa. Teraz może zniknąć.
Dla tych, którzy często przemierzają rejony warszawskiego Muranowa, do miejskiego krajobrazu na stałe wpisał się charakterystyczny niebiesko-żółty bar. Jednak po 15 latach lokal może zniknąć z al. Solidarności. - Pomóżmy utrzymać się małym przedsiębiorcom! Przychodźcie tutaj, bierzcie i jedzcie! - zachęca jedna z klientek.
W sieci pojawił się post pani Krystyny, która opisała swoją wizytę w barze tuż przy pl. Bankowym. Podczas posiłku miała okazję porozmawiać z właścicielką restauracji, panią Marzeną. "Jest technologiem żywności, wspaniałą kucharką. Prowadziła kiedyś stołówkę w Urzędzie Wojewódzkim przy Bankowym. Wykopsał ją stamtąd wojewoda, robiąc miejsce swojej żonie w ten sposób, że podniósł pani Marzenie czynsz" - czytamy na Facebooku. "Aktualnie bar z tradycyjną przepyszną polską kuchnią jest na skraju bankructwa" - podkreśla klientka.
Egzotyka na uboczu
- Siedziałyśmy tu przy stoliku z panią Krysią i zastanawiałyśmy się, dlaczego jest tak, że pomimo dobrego jedzenia, jest coraz mniej klientów w barze. Nie wiedziłam, że opisze to w Internecie. Na drugi dzień zaczęły się pojawiać osoby, które już przy kasie mówiły, że są "z Facebooka" i chcą zjeść obiad - mówi pani Marzena.
Rozmawiamy w lokalu tuż przed otwarciem. Widać, że restauracja czasy świetności ma juz dawno za sobą. Jest urządzona w stylu znanym z PRL-u: na wejściu króluje meblościanka, sałatki są poustawiane za szybą staromodnej gablotki, a na plastikowym cenniku wypisane jest menu, składające sie z paru dań. Pomimo tych skromnych warunków, na każdym stoliku znajduje się wazonik z kwiatkiem oraz kolorowa serweta.
Co możemy zjeść w barze? Klasykę polskiej kuchnii: zacierówkę, gołąbki i wątróbkę po węgiersku. Mimo że te dania są znane wszystkim, stanowią pewną egzotykę w tej części miasta. Nieopodal znajduje się modna wegańska knajpa, a przy metrze popularne sieciówki, które niezależnie od lokalizacji serwują wciąż te same dania. Takie miejsca jak bar gastronomiczny przy al. Solidarności coraz częściej stanowi wyjątek na mapie warszawskiej gastronomii.
W urzędzie najlepiej
Pani Marzena od lat pracuje w gastronomii, uwielbia gotować i przyjmować klientów. W szczególności dobrze wspomina lata spędzone na stołówce w Urzędzie Wojewódzkim. - Praca w lokalu, który znajduje się na terenie zakładu czy urzędu jest zupełnie inna niż ta na mieście. Nieależnie, czy deszcz pada, czy jest zimno, klienci zawsze są - opowiada pani Marzena.
Przepracowała tam 11 lat, aż do czasu, gdy w 1999 roku wojewodą mazowieckim został Antoni Pietkiewicz, którego żona również pracowała w branży gastronomicznej. - Pewnego razu 20-krotnie podwyższył czynsz, przy okazji zakazując podnoszenia cen posiłków. Nie miałam innego wyjścia, musiałam zrezygnować - wspomina niechętnie pani Marzena. Wówczas stołówkę przejęła żona urzędnika.
W ten sposób pani Marzena trafiła do lokalu przy al. Solidarności. Początki nie były łatwe: wcześniej znajdował się tu zadłużony sklep spożywczy. Kobieta musiała zaadaptować przestrzeń, by spełniała normy gastronomiczne. - Włożyliśmy razem z mężem całe nasze oszczędności życia. Na własny koszt musieliśmy uporządkowac ten teren, by móc tutaj otworzyć bar gastronomiczny - mówi w rozmowie z WawaLove.pl.
Pierwsze lata były owocne dla biznesu pani Marzeny, jednak jak sama przyznaje teraz interesy idą słabiutko. - Nasz dzienny utarg to około 500-600 złotych, wcześniej zarabialiśmy nawet dwa tysiące. Ledwo na opłaty mi starcza - wylicza kucharka. - Na początku zatrudniałam siedem osób na kuchni, codziennie piekliśmy świeże ciasto - wspomina. Na ten moment pani Marzenia prowadzi bar wraz z schorowanym, 70-letnim mężem i pomocą kuchenną.
"Żołądek czasem podpowiada inaczej"
Pani Marzena nie ukrwa, że swoich klientów traktuje jak rodzinę. - Połowa z nich to osoby, które przychodzą tu stale. Ale ostatnio martwię się, że już od dwóch miesięcy nie pojawia pewna starsza pani. Boimy się, że już zmarła. Zdaję sobie pani sprawę, że od 10 lat codziennie zamawiała to samo? Zawsze brała kotlet z indyka. Mówiła, że takie jedzenie jej służy - mówi kobieta.
- Na przykład najwięcej kupuje sąsiad z tego bloku - pani Marzena pokazuje na budynek za oknem. - Widocznie lubi zjeść i ma pieniądze. Zawsze bierze danie mięsne, trzy porcje ziemniaków i dodatkową surówkę. Dla mnie to jest bardzo dobry klient, ale zwracam mu uwagę, że powinien trochę inaczej jeść ze względu na swoją cukrzycę. Wtedy zamawia jeszcze naleśniki - opowiada pani Marzena. - Rozum rozumem, ale żołądek czasem podpowiada inaczej - wzdycha.
Dla kucharki problemu nie stanowi również bariera językowa. - Niedaleko znajduje się Wydział Ekonomiczny Uniwersytetu Warszawskiego. Dwa razy do roku przyjeżdża profesor z zagranicy, który udziela gościnnego wykładu. Wówczas zawsze do nas przychodzi na obiady. Przy okazji ma dla mnie jakiś upominek, a ja dla niego i jego żony odłożonego makowca. A najśmieszniejsze jest to, że nie potrafię mówić po angielsku! Przyjaźnimy się "po migowemu" - podkreśla pani Marzena.
Czy przychodzą do niej jeszcze klienci z placu Bankowego? - Zdarza się. Opowiadają, co się dzieje na mojej dawnej stołówce. Dzięki temu wiem, że po moim odejściu pracowało tam jeszcze czterech różnych właścicieli, a i bywało też tak, że jedzenie było zwożone z innych miejsc, a potem odgrzewane w mikrofali - mówi kobieta.
Jak dodaje w rozmowie z WawaLove.pl, sporadycznie w barze przy Solidarności jadała również... Hanna Gronkiewicz-Waltz. - Owszem przychodziła, ale teraz już tego nie robi, odkąd zaczęła się nagonka pod jej adresem. Tak to kilkakrotnie zdarzało się, że jej zamówienie odbierał kierowca - wspomina pani Marzena. W jakich daniach gustuje prezydent stolicy? - Dietetycznych. Bardzo dba o linię - odpowiada kucharka z tajemniczą miną.
Wieloletnia tradycja
Nie da się ukryć, że los baru gastronomicznego na Muranowie wisi na włosku. Wszystko wskazuje na to, że już za rok lokal stanie się pusty. - Mąż, który pomaga mi gotować, wydawać posiłki, jest chory. Pewnego razu schylił się po skrzynki z dostawą i już nie wyprostował. Powysuwały mu się dyski, noga go boli - wymienia pani Marzena. - Ja czuję się w pełni sił, ale zastanawiam się, czy nie przepisać biznesu na synową. Chociażby dostała dodatek dla młodego przedsiębiorcy, zaczynającego pierwszą działalność. A ja ani nie jestem młoda, ani to nie jest moja pierwsza działalność - tłumaczy kobieta.
Jak sama przyznaje, 15 lat to sporo jak na warszawskie realia restauracyjne. - W gazecie wyczytałam, że najmodniejszą działalnością w stolicy jest gastronomia. Ale na 10 nowo otwartych lokali 6 upada przed upływem roku - mówi pani Marzena. W jej głosie można wyczuć delikatną nutę dumy. - Tymczasem zapraszam panią któregoś dnia na obiad. Zawsze to o jedną klientkę więcej! - zachęca kucharka.