Sypią się groźby Kremla. Tylko czy na kimś robią one jeszcze wrażenie?
Tak jest za każdym razem - kiedy Zachód ogłasza przekazanie Ukrainie nowej broni, Rosja zaczyna grozić eskalacją. Tylko, czy jeszcze na kimś robią wrażenie groźby Rosjan?
Kreml znów rysuje czerwone linie i grozi, że jeśli Amerykanie wyślą do Ukrainy Tomahawki, to wzrośnie prawdopodobieństwo wybuchu wojny między USA a Federacją Rosyjską. Argumentują to tym, że BGM-109 mogą być odpalane jedynie przez amerykańskich oficerów, więc jest to bezpośrednie zaangażowanie się w wojnę. Nie wiadomo skąd się wziął pomysł, że tylko Amerykanie mogą odpalać Tomahawki, ale już go powielają kremlowscy "eksperci".
Tego typu ostrzeżenia nie są niczym nowym. Od momentu, gdy rosyjska ofensywa napotykała trudności na froncie, Kreml regularnie powtarzał groźby wobec niemal każdego państwa wspierającego Ukrainę. Pierwsze pojawiły się tuż po odwrocie spod Kijowa w marcu 2022 r. Wtedy Moskwa ostrzegała, że każde zaangażowanie NATO w dostawy broni dla Ukrainy może spotkać się z odwetem.
Rzeczywistość szybko obnażyła te groźby. Kiedy do Ukrainy dotarły pierwsze czołgi, nic się nie wydarzyło. Kiedy przybyły systemy rakietowe HIMARS czy zestawy Patriot, efekt był dokładnie ten sam. Gdy pojawiły się pociski dalekiego zasięgu, ambasador Wielkiej Brytanii Nigel Casey został wezwany do rosyjskiego MSZ.
Chwilę później Moskwa opublikowała komunikat, w którym groziła, że ukraińskie ataki przy użyciu brytyjskiej broni, mogą pociągnąć za sobą odwet wobec brytyjskich obiektów lub sprzętu wojskowego znajdującego się w Ukrainie - lub nawet w innych miejscach na świecie.
Prezydent USA o "wiecznym pokoju". "Poczekajmy, to są zapowiedzi Trumpa"
Tymczasem ukraińskie ataki powtarzają się od niemal dwóch lat. Rafinerie płoną regularnie, rosyjskie lotnictwo strategiczne musiało wycofać się pod Murmańsk, a okręty uciekły z Krymu. I co z tego wynika? Nic. Groźby Kremla pozostają bez pokrycia i nie mają realnego wpływu na decyzje Zachodu.
Powtórka z rozrywki
Dziś, kiedy pojawia się temat przekazania Ukrainie pocisków manewrujących BGM-109 Tomahawk, groźby Kremla się powtarzają. Moskwa już przedstawia to jako przekraczanie czerwonej linii i ostrzega, że USA oraz kraje zaangażowane w pomoc Ukrainie, mogą ponieść konsekwencje.
Etatowy ekspert wojskowy rosyjskiej propagandy, emerytowany pułkownik Anatolij Matwijczuk, udzielił wywiadu dla VFokuse, w którym twierdzi, że tylko Amerykanie mogą odpalać pociski Tomahawk, a ich użycie automatycznie oznacza "atak" na Rosję i może sprowokować konfrontację amerykańsko-rosyjską.
W propagandowych przekazach zwraca się uwagę na możliwość trafienia w cele strategiczne, infrastrukturalne, czy też militarne - głęboko na terenie Federacji, co według Kremla nie może pozostać bez reakcji. W mediach prorządowych kreuje się zaś obraz Zachodu jako prowokatora, który "kreśli czerwoną linię".
"Amerykanie mogliby wystrzelić jedną lub dwie rakiety, po czym natychmiast wybuchłaby wojna między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Doskonale to rozumieją. Mam nadzieję, że Amerykanie to monitorują i jest mało prawdopodobne, aby te rakiety pojawiły się na Ukrainie, ponieważ ich dostawa wiąże się z wieloma 'jeśli'" – ocenia VFokuse, powołując się na anonimowe źródło w wywiadzie.
Jednak można przewidzieć, że retoryka niedługo będzie równie elastyczna, jak wcześniej, a ostrzeżenia będą modulowane w zależności od tego, jak daleko pójdzie operacyjne wdrożenie Tomahawków.
Kreml podkulił ogon
Możemy moim zdaniem oczekiwać modyfikacji retoryki - Rosja zacznie "obiecywać" odwet jedynie w obszarach, gdzie "bezpośrednie uderzenie" dotknie rosyjskiego terytorium, ale będzie unikała wyraźnego ataku, by nie wpaść w bezpośrednią konfrontację z USA. Zupełnie jak to było w przypadku systemów HIMARS i Patriot, czy z Brytyjczykami w przypadku Storm Shadow. Wówczas, gdy Zachód jeszcze bardziej usztywnił swoje stanowisko, Kreml podkulił ogon.
Groźby na użytek wewnętrzny Moskwa wykorzystuje do usprawiedliwienia własnych działań, ale przede wszystkim do budowania wewnętrznej narracji o zagrożeniu zewnętrznym i wojnie z całym NATO. Rosyjskie groźby mogą najwyżej zrobić wrażenie w niektórych krajach Trzeciego Świata, które obawiają się eskalacji oraz w wąskich kręgach polityków i ekspertów, którzy mają skłonność do ulegania kremlowskiej narracji. Jak to jest w przypadku polityków polskiej Konfederacji, czy węgierskiego Jobbiku.
Jednak decydenci Zachodu analizują je pod kątem ryzyka, efektywności dostaw, kosztów politycznych i wojskowych i nie reagują paniką. Rosja już do znudzenia gra kartą "wojna z Zachodem", jednak czy ma realne możliwości zaatakowania krajów NATO?
Rosja w starciu z Zachodem nie ma szans
W otwartej walce - w mojej ocenie, niemal żadnych. Zwłaszcza patrząc na możliwości zachodniej obrony przeciwlotniczej, w stosunku do rosyjskiej broni ofensywnej i słabość rosyjskiej, którą Ukraińcy punktują podczas niemal każdego ataku. Na Kremlu są tego świadomi, a jeśli jeszcze mają jakieś wątpliwości, powinni spojrzeć na stan swoich rafinerii, których moce zostały ograniczone o ok. 20 proc.
I to o ok. 20 proc. wyłącznie moim zdaniem "dzięki" dość ograniczonym atakom z wykorzystaniem bezzałogowców i nielicznych ukraińskich pocisków manewrujących. Jeszcze bez wsparcia NATO.
Jak to się może skończyć, kiedy Sojusz dostarczy odpowiednią liczbę pocisków, pokazały ataki na Krym. Podobne ataki powtarzają się na tyle często, że Kreml musi zdawać sobie sprawę, że w otwartej walce z NATO nie ma najmniejszych szans, a konflikt atomowy nie wchodzi w grę z tych samych powodów. Moskwa jest świadoma tego, że wybuch wojny atomowej zepchnie Rosję do średniowiecza. Dlatego właśnie groźby pozostaną jedynie groźbami.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski