"Suma wszystkich zagrożeń". Gorączka w Paryżu. Tego w historii jeszcze nie było
- Na szali jest wizerunek samego miasta, kraju, ale też Europy czy mówiąc szerzej świata zachodniego - mówi Wirtualnej Polsce tuż przed oficjalnym rozpoczęciem igrzysk olimpijskich w Paryżu Jean-Baptiste Guégan, francuski ekspert zajmujący się przenikaniem geopolityki i sportu.
Remigiusz Półtorak, Wirtualna Polska: Prezydent Macron zaapelował o "olimpijski rozejm" na czas igrzysk. Jest szansa, że to się uda?
Jean-Baptiste Guégan, ekspert w dziedzinie geopolityki i sportu, autor m.in. książek "Géopolitique du sport", "La guerre du sport", "Atlas géopolitique du sport", "Révolution Mbappe": "Olimpijski rozejm" byłby czymś idealnym. Czymś, co władze i organizatorzy chcieliby osiągnąć. Ale to utopia. Oczywiście słowa Macrona stanowią nawiązanie do "zawieszenia broni" w starożytności, które pozwalało uczestnikom igrzysk na bezpieczne dotarcie na areny zmagań z wszystkich greckich wysp. Dzisiaj to jednak bardziej element komunikacji politycznej i próba wykorzystania igrzysk do ewentualnych rozmów dyplomatycznych.
Takie życzenia służą przede wszystkim tym, którzy się tego domagają, choć szansa na ich spełnienie jest niewielka. Jest też inna strona medalu - domaganie się rozejmu często jest narzędziem instrumentalizacji, aby wykluczyć z igrzysk tych, którzy go nie przestrzegają. Weźmy bardzo aktualny przykład - Palestyńczycy niezmiennie chcą wykluczenia z igrzysk sportowców z Izraela.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co jednak się nie stanie.
Nawet jeśli rozejm został ogłoszony na forum ONZ, w rzeczywistości nie istnieje. Igrzyska mogą być oczywiście elementem sprzyjającym pokojowi, ale działań wojennych nie zatrzymają. Bądźmy tego świadomi, niezależnie, co chcieliby wmawiać nam politycy. Nie zmienia to faktu, że apel o rozejm jest dokładnie w stylu Macrona, który chce w ten sposób uruchomić pewien proces, nadać mu dynamikę. Ale na tym się skończy.
Taki apel potwierdza jednak, że polityka i sport są ze sobą ściśle powiązane, co widać szczególnie przy tak wielkich imprezach. Nawet jeśli ten sam Macron wzywał przed ostatnim mundialem w Katarze, żeby nie "polityzować sportu".
Dodajmy dla jasności, że kiedy Macron wypowiadał do zdanie, kończył je stwierdzeniem, że chodzi o "ochronę sportowców". Natomiast co do istoty - to prawda, sport zawsze był i jest ściśle związany z polityką.
Co kryło się za ideą olimpizmu, którą wskrzesił baron de Coubertin? Miał w głowie również chęć rewanżu na Prusach po przegranej wojnie. On, arystokrata francuski, który w młodości głęboko przeżył przegraną bitwę pod Sedanem [1870 - red.], myśląc o wskrzeszeniu igrzysk, chciał tchnąć w młodą część społeczeństwa nowego ducha, zachęcić do sportu i gimnastyki, a jednocześnie, mówiąc wprost - przygotować do wojny.
Również wykluczanie z igrzysk nie jest niczym nowym. Istniało zawsze.
Ale mamy tu do czynienia z innym ciekawym zjawiskiem. Międzynarodowy Komitet Olimpijski z czasem coraz bardziej się autonomizował i wytworzył pewien "mit apolityczności". Mówię mit, ponieważ MKOl wysyła przekaz, że sport jest poza tym wszystkim, że nie podlega stosunkom międzynarodowym, ale co innego słowa, a co innego rzeczywistość.
Sport jest zależny od polityki i na odwrót, inaczej nie byłoby takich środków przeznaczanych na ten cel. Sportowiec jest reprezentantem narodu, a rywalizacja na tym polu ma, jak wiemy, ogromne znaczenie.
Paryż i Francja organizują igrzyska w szczególnym momencie. Tuż po wielkim wstrząsie na lokalnej scenie politycznej i tuż po zamachu na Donalda Trumpa. Myśli pan, że to powoduje dodatkowe ryzyko?
Paryż, organizując igrzyska, przyjmuje de facto cały świat, ale też wszelkie problemy, które mogą się z tym wiązać. Wszystko zaś dzieje się w kontekście, jakiego nie widzieliśmy od zakończenia zimnej wojny. Tu jest nowość.
Zagrożenie związane z cyberatakami niepomiernie w naszych czasach wzrosło, głównie ze źródeł powiązanych z Rosją. Mamy też wznowienie wojny izraelsko-palestyńskiej i wojnę, która toczy się w Europie po napaści Rosji na Ukrainę.
Jeśli dodamy do tego nowe problemy związane z terroryzmem na małą skalę, np. ataki nożowników, a także obawy związane z obsługą transportową dużej masy ludzi, otrzymujemy mieszankę, którą ja nazywam, "sumą wszystkich zagrożeń".
To będzie wielkie wyzwanie dla bezpieczeństwa. Ale sygnały, które obserwuję w przeddzień igrzysk są jednocześnie optymistyczne.
Co ma pan na myśli?
Jeszcze kilka miesięcy temu miałem realne obawy, czy da się zapewnić bezpieczeństwo przy takim rozmachu i na tak rozbudowanym terenie. Dzisiaj patrzę trochę inaczej. Jako paryżanin jestem mile zaskoczony dotychczasową skutecznością działań, choć wynika to również - trzeba przyznać - z "wyludnienia" miasta. Jest dużo mniej ludzi niż zwykle w tym okresie. Na tym tle widać też demonstrację siły służb porządkowych.
Zatrzymajmy się przy kwestii bezpieczeństwa, która jest oczywiście na pierwszym planie. Będzie za nie odpowiadało średnio 30 tys. policjantów dziennie, 20 tys. agentów bezpieczeństwa, 10 tys. żołnierzy. Taka machina jeszcze nigdy nie była wykorzystywana we Francji w czasach pokoju. Jednocześnie "Le Monde" przytacza wewnętrzne informacje ze służb, że zainteresowanie grup terrorystycznych ewentualnym zamachem jest względnie małe. Z czego to wynika?
Z zaplanowanym i zorganizowanym atakiem terrorystycznym mieliśmy w tym roku do czynienia w Moskwie [w zamachu na centrum handlowe Crocus City Hall zginęły 144 osoby - red.]. Stało za nim Państwo Islamskie Prowincji Chorasan. Potem - także w Paryżu - groźby ataków pojawiły się przed ćwierćfinałami Ligi Mistrzów. Odpowiedź i wzmocnienie ochrony były jednak takie, że na groźbach się skończyło. Dzisiaj rzeczywiście ryzyko zaplanowanego zamachu jest mało prawdopodobne z uwagi na podjęte, bardzo surowe działania. Czy to oznacza, że nie ma żadnego ryzyka? Oczywiście nie.
Od zeszłego tygodnia nadbrzeża Sekwany są zamknięte dla ruchu, Paryż jest w części wyludniony, bo niektórzy mieszkańcy po prostu wyjechali. W dzisiejszych czasach taka jest cena, aby wielka impreza mogła się odbyć?
Odpowiem przekornie. Paryż jeszcze nigdy nie był tak przyjemny do życia jak właśnie teraz (śmiech). Choć trzeba liczyć się z trudnościami, które w normalnym okresie byłyby nie do pojęcia. Sam doświadczyłem w tym tygodniu, że w centrum na wysokości Luwru, nie można było przejść na drugą stronę Sekwany.
Generalnie, zaskoczenie jest jednak pozytywne, choć w ostatnich miesiącach dominowały raczej alarmistyczne tony. To akurat nie dziwi, bo odzwierciedla paryskie myślenie: najpierw jest trochę narzekania, a potem więcej zadowolenia. Poczekajmy jednak z bilansem na koniec imprezy. Na razie mówię o pierwszych wrażeniach.
Porozmawiajmy o wykluczonych. W igrzyskach weźmie udział 14 sportowców z rosyjskimi paszportami i 16 z białoruskimi. Relatywnie mało, ale to dobra decyzja, że w obecnej sytuacji międzynarodowej w ogóle się pojawią?
Jeśli spełniają warunki narzucone przez MKOl, nie widzę problemu. To też jest jasny sygnał, że na celowniku są przede wszystkim rosyjskie władze i dyktator Władimir Putin, a nie sportowcy z rosyjskimi paszportami. Przypomnijmy, że szef MKOl Thomas Bach [były florecista, medalista mistrzostw świata i mistrz olimpijski w drużynie z Montrealu - red.] przeżył bojkot moskiewskich igrzysk w 1980 roku, a zatem wie, co to znaczy pozbawić sportowca możliwości występu w najważniejszej dla niego imprezie, do której się przygotowywał przez cztery lata.
Ale w całej tej sprawie jest inna strona medalu - otoczenie rosyjskich sportowców. Jeśli czegoś bym się obawiał, to właśnie tego. Szef francuskiego MSW Gerald Darmanin odmówił akredytacji dla niektórych członków rosyjskiej ekipy albo dziennikarzy, którzy za takowych się podawali, ale może chcieli przyjechać w zupełnie innych celach. Co byłoby też bardzo typowe.
Thomas Bach w ostatnim wywiadzie dla "L’Equipe" mówi o "różnym podejściu" Białorusi i Rosji. Na czym ono polega?
Białoruś nigdy bezpośrednio nie atakowała MKOl. Potwierdzano mi nawet, że podejście Mińska było "konstruktywne". Rosja wręcz przeciwnie. Padały inwektywy o "nazistach", o "antyrosyjskich fobiach". Presja, aby zmiękczyć władze MKOl była z każdej strony. Jeśli więc dyktatorzy tych krajów ściśle współpracują, w sporcie odmienne nastawienie jest rzeczywiście zauważalne.
Jeśli Bach otwarcie mówi w wywiadzie, że Rosja upolitycznia igrzyska, w istocie wysyła przekaz, że ze strony Moskwy padały groźby. Dlatego takie rozróżnienie między Rosją i Białorusią.
Napięć związanych z wojną rosyjsko-ukraińską, także izraelsko-palestyńską nie sposób nie dostrzec. Widać to choćby w wiosce olimpijskiej, w której zakwaterowanie tych delegacji jest trzymane w tajemnicy.
Jeśli chcemy przyjąć rzeczywiście cały świat, napięć się nie uniknie. To jest wpisane w konflikty, które toczą się w różnych miejscach. Można próbować wysyłać jakieś pojednawcze sygnały, ale jasne jest też, że sportowcy izraelscy są pilnowani 24 godziny na dobę, przez agentów Mosadu i przez francuskie siły specjalne. Pod szczególną ochroną będą też Ukraińcy i Rosjanie.
Samo w sobie to nic nowego, ale powtórzę jeszcze raz - po raz pierwszy mamy do czynienia z taką mnogością konfliktów, gdzie na niewielkiej przestrzeni będą delegacje całkowicie sobie wrogie.
Z drugiej strony, nie przesadzajmy też. Atmosfera wrogości jest podsycana z zewnątrz. Sportowcy bardziej myślą o dobrym występie niż o polityce.
Nie ma co ukrywać, że sport staje się coraz bardziej narzędziem soft power, "miękkiej siły" oddziaływania. Na mundialu w Katarze widzieliśmy to w sposób niemal ekstremalny; zresztą także w Paryżu ten malutki kraj chwali się opancerzonymi samochodami w ramach współpracy na czas igrzysk. Francja też chce wykorzystać tę "miękką siłę"?
Oczywiście, że tak. Stawka jest duża. Nie chodzi jednak tylko o soft power, ale także o pokazanie zdolności ekonomicznych - sprawna organizacja takiego wydarzenia, jak igrzyska olimpijskie, jest niewątpliwie dowodem siły i sprawczości; zdolności dyplomatycznych czy logistycznych. W tle jest również chęć budowania i promowania własnej marki. Tzw. "nation building". Wszystko to w niezbyt sprzyjającym kontekście ostatnich lat. Nie zapominajmy, że całkiem niedawno były protesty "żółtych kamizelek", były zamachy, więc na szali jest wizerunek samego miasta, kraju, ale też Europy czy mówiąc szerzej świata zachodniego.
Mógłby pan to rozwinąć?
Igrzyska w Paryżu inaugurują dekadę, w której wielkie imprezy sportowe są zaplanowane w zachodnich demokracjach (ZIO 2026 - Cortina d’Ampezzo; mundial 2026 - USA, Kanada, Meksyk; IO 2028 - Los Angeles, ZIO 2030 - Alpy Francuskie; mundial 2030 - głównie w Hiszpanii i Portugalii; IO 2032 - Brisbane). W minionej dekadzie to były głównie Rosja, Chiny czy Brazylia. W świecie, w którym Zachód powoli traci na znaczeniu, wyzwanie jest zatem ogromne.
Jeśli ceremonia otwarcia na Sekwanie przebiegnie bez niespodzianek, wydarzenie będzie historyczne. Co zostało z Meksyku ’68? Zaciśnięte pięści w czarnych rękawiczkach dwóch Amerykanów i ich manifest polityczny. Z Monachium ’72? Zamach na delegację Izraela w wiosce olimpijskiej. Obraz, który zostaje z igrzysk, jest bardzo ważny. Akurat dzisiaj Francja potrzebuje pozytywnego przekazu.
Wspomniał pan o wyjątkowej ceremonii otwarcia na Sekwanie, dodajmy na długości sześciu kilometrów. Za tym też kryje się specjalny przekaz.
To będzie francuska opowieść. Wielki narodowy spektakl dla świata. Taki jest cel. Pierwszy raz poza stadionem.
Z drugiej strony mamy "czyszczenie" paryskich ulic z bezdomnych. Wszystko po to, żeby w zasięgu wzroku była tylko jaśniejsza strona miasta.
Tak, niestety to też jest element całości. Dlaczego tak się dzieje? Znowu wracamy do maksymalizacji pozytywnego obrazu, który igrzyska mają przynieść. Czy należy nad tym ubolewać? Oczywiście. Jeśli kilka tysięcy ludzi żyje na ulicy w takim mieście i jest przenoszonych w inne miejsce, aby nie razić w oczy, to nie jest normalne. Ale czy tylko Paryż zmagał się z taką sytuacją? Nie. To samo było w Rio, Tokio, podobnie będzie w Los Angeles.
Problem jest jednak szerszy. Wchodzimy bowiem na teren pod tytułem: "co igrzyska zostawią po sobie i jakie będą warunki do przyjęcia osób przybywających do Francji, gdzie obecnie brakuje nawet dwóch milionów mieszkań". Można było oczekiwać, że w tej sprawie zostanie zrobione więcej. To na pewno jeden z ciemniejszych punktów, które zostaną po igrzyskach.
Prognozy wskazują, że igrzyska mogą przynieść od 6 do 11 miliardów euro i 150 tysięcy dodatkowych miejsc pracy. To dużo, czyli wciąż opłaca się organizować tak gigantyczne imprezy.
Te prognozy są różne. Niektóre wskazują na jeszcze szersze widełki - od 5 do 13 mld euro. Jakkolwiek sumy są ogromne, nie o pieniądze tu przede wszystkim chodzi. Bardziej o projekty infrastrukturalne, które albo nie miałyby szansy powstać w "normalnej" rzeczywistości albo musiałby czekać kolejną dekadę.
Dobrym przykładem jest rozbudowa metra i linii 14, z góry na dół "wielkiego Paryża", aż do lotniska Orly. Poza tym północ miasta, szczególnie w XVIII dzielnicy, wygląda dzisiaj inaczej niż jeszcze niedawno temu, została zdynamizowana. To są jasne punkty. Warto też pamiętać, że pierwszy raz od dawna budżet igrzysk został utrzymany w ryzach, nie przekroczył 10 mln euro.
Przy okazji stało się coś niespotykanego. Wie pan, jakie Francja ma zdolności do rewolucji, co widać na każdym kroku. Tymczasem wypracowano metodę, że wszyscy partnerzy społeczni usiedli do stołu i nie znosi się na żaden większy strajk.
Więc najważniejsze będzie chyba to, że jeśli obędzie się bez niespodzianek, może być nowe tchnienie, którego potrzeba i Francji, i Zachodowi.
Rozmawiał Remigiusz Półtorak, dziennikarz Wirtualnej Polski