PolskaSłowik: "Pandemiczne potworki Kaczyńskiego" [OPINIA]

Słowik: "Pandemiczne potworki Kaczyńskiego" [OPINIA]

Tak jak byli niegotowi na pierwszą falę pandemii, tak są niegotowi na piątą. Rządzący są zupełnie pogubieni, podejmowane działania są kuriozalne i bezskuteczne, a polityczna kalkulacja wygrywa z troską o społeczeństwo.

Prezes PiS Jarosław Kaczyński w Sejmie
Prezes PiS Jarosław Kaczyński w Sejmie
Źródło zdjęć: © FORUM
Patryk Słowik

Nowy pomysł Prawa i Sprawiedliwości na walkę z pandemią to legislacyjny potworek, który w niczym nie pomoże, a jedynie namąci w głowach. Aż trudno uwierzyć, że po tylu miesiącach zastanawiania się, jaki sposób przeciwdziałania rozprzestrzeniania się pandemii wybrać, zdecydowano się na rozwiązanie tak głupie.

Zupełny bubel

Kluczowy przepis nowej ustawy covidowej, zaproponowanej przez posłów Prawa i Sprawiedliwości, będzie sprowadzał się do tego, że jeśli ktoś zakazi się koronawirusem w pracy, a współpracownicy nie wykonali testu, możliwe będzie przyznanie choremu odszkodowania w wysokości 15 tys. zł. Zapłacą je ci, którzy się nie przetestowali. Pod warunkiem, że wojewoda uzna, iż istnieje "uzasadnione podejrzenie, że do zakażenia doszło w zakładzie pracy".

Tłumacząc to z języka prawnego na polski: nikt nic nie dostanie. Nie sposób bowiem udowodnić, że Kowalski "złapał" koronawirusa od kolegi z pracy, a nie w sklepie, w autobusie czy od dziecka, które właśnie radośnie wróciło ze szkoły. Jakiekolwiek dowodzenie byłoby możliwe, gdybyśmy mieli w Polsce 100 przypadków zachorowań dziennie. Mamy ponad 50 tys., a wiele wskazuje na to, że od szczytu zachorowań jesteśmy jeszcze daleko.

Rządzący chcą też większość obowiązków przerzucić na pracodawców. Ci będą przyjmowali skargi zakażonych, ci powinni je weryfikować. Tak jak w dużych firmach łatwo to sobie wyobrazić, tak w mniejszych sprawa się komplikuje.

Ponadto gdybyśmy traktowali pomysł posłów Prawa i Sprawiedliwości na serio, należy zakładać, że wnioski o wypłatę odszkodowań pójdą w tysiące. Trudno zakładać, by koledzy z firmy chcieli płacić, więc sprawy trafiłyby do sądów. Już widzę oczami wyobraźni te 30, 40, a może 80 tys. spraw, w których sędziowie zastanawiają się, gdzie zakaził się pracownik fabryki, gdzie fryzjerka, a od kogo koronawirusa "złapał" monter kablówki – czy od klienta, czy od kolegi, z którym do klientów jeździ.

Ten absurdalny pomysł to w zasadzie jedyny sposób na walkę z piątą już falą pandemii.

Lepiej by było - i twierdzę tak w pełni poważnie - nic nie robić. Szkoda czasu, papieru, wysiłku intelektualnego osób, które będą nad tym bublem głosowały.

Cisza przed burzą

Przez wiele miesięcy nie działo się nic, zupełnie nic. Nikt nie czekał na konferencje premiera i ministra zdrowia w sprawie nowych ustaw covidowych, nowych obostrzeń. Mijała fala za falą, ludzie umierali. Nikt już jednak nie wpadał na nietypowe pomysły, jak zamykanie lasów, cmentarzy, parków. Nikt nie wprowadził kolejnego prawa pierwszego kielona.

W końcu jednak do polityków Prawa i Sprawiedliwości dotarło, że coś trzeba zrobić; że koronawirus bynajmniej nie jest w odwrocie. Zarazem rządzący doskonale wiedzieli, że znaczna część Polaków nie chce, by władza mieszała się do ich codzienności. Komentatorzy polityczni twierdzili, że widoczny marazm wynika z obaw Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego przed ruchem antyszczepionkowym. Ale to była obawa znacznie poważniejsza. Rządzący bali się gniewu kilkunastu milionów niezaszczepionych Polaków, wśród których niewielu jest krzykaczy i zwolenników teorii spiskowych, za to wielu wychodzących z założenia "a weźcie się wszyscy ode mnie odczepcie; to moje życie". Istotna część społeczeństwa – czy to się komuś podoba, czy nie – nie życzy sobie, by w jakimkolwiek stopniu ograniczać prawa tych, którzy się nie zaszczepili.

Wymyślono więc rozwiązanie, które nazwano ustawą Hoca. I tu się robi nawet zabawnie, bo ani to ustawa, ani Hoca. To projekt, który nigdy nie wszedł w życie, przeleżał po prostu kwartał w sejmowej zamrażarce. Napisał go zaś nie poseł Czesław Hoc, lecz pracownicy Ministerstwa Zdrowia. Tyle że nie można było zaprezentować pomysłu jako projektu rządowego, bo nie zgodziłby się na to Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości. Zresztą dziś nic nie może pochodzić z Ministerstwa Zdrowia. Ranga i sprawczość tego resortu jest porównywalna jedynie ze sprawczością Ministerstwa Finansów w kreowaniu Polskiego Ładu.

Ubrano więc w to poczciwego posła Hoca. Biedak dwoił się i troił, by mówić na temat "swojej" ustawy, ale skoro jej ani nie napisał, ani nie zrozumiał – wychodziło kiepsko. Ba, Hoc nawet nie wiedział, że jego projekt trafił do kosza. Dowiedział się tego od dziennikarzy. Ponoć nie był szczególnie zaskoczony.

Ustawa Hoca urosła do rangi papierka lakmusowego walki obozu władzy z pandemią. I to samo w sobie również jest zabawne, bo szczerze powiedziawszy, w tym projekcie niemal nic nie ma. Sprowadza się do tego, że pracodawcy mogliby zweryfikować, czy pracownik się zaszczepił, czy nie. Koniec, kropka. W jaki sposób pomogłoby to w walce z pandemią, ograniczyło rozprzestrzenianie się wirusa? Tego nikt nie wie. Wiadomo było za to, że obóz władzy nie ma samodzielnej większości, by przegłosować ustawę Hoca. Proszenie opozycji o wsparcie w dobie walki z pandemią uznano za niewskazane. W efekcie wszyscy przez kilka miesięcy rozmawialiśmy o prawie, które nic by nie zmieniło. Był to temat ciekawy politycznie. A pandemia, umierający ludzie? No tak, rzeczywiście, zbliża się kolejna fala!

Premier opowiada bajki

Rządzący – widząc, że pandemia naprawdę się nie kończy – postanowili wprowadzić coś na poważnie. Stwierdzono, skądinąd słusznie, że wąskim gardłem naszego systemu jest testowanie obywateli na obecność koronawirusa. Polska wykonuje kilka, a niekiedy nawet kilkanaście razy mniej testów dziennie niż duże państwa europejskie. To oczywiście kłopot, bo uważa się, że jednym ze skuteczniejszych sposobów ograniczania epidemii jest masowe testowanie obywateli i odseparowanie od społeczeństwa chorych.

Wymyślono, że testy będą wykonywane w aptekach. I to, trzeba przyznać, też niegłupi pomysł. Włączenie do systemu choćby 500 aptek pomogłoby robić więcej testów oraz spowodowałoby, że więcej osób decydowałoby się na wymaz. Najzwyczajniej w świecie do apteki niektórzy mają bliżej, a sympatyczny magister farmacji mniej ich przeraża niż ludzie w kombinezonach w specjalnie utworzonym punkcie przypominającym niektórym wydarzenia z filmów science-fiction.

Jednocześnie włączyć do systemu należałoby wyłącznie te apteki, które mają takie możliwości. Nie chodzi przecież o to, by do jednego niewielkiego pomieszczenia wchodzili ludzie po syrop na kaszel i na test. Potrzebne są różne wejścia, oddzielne pomieszczenie. Krótko mówiąc: komfortowe warunki dla wykonujących test, ale też komfort dla zwykłych klientów przychodzących kupić leki.

Szkopuł w tym, że premier postanowił sensowny projekt zaorać na starcie. Zorganizował bowiem konferencję prasową, na której zapowiedział, że "darmowe testy będą w każdej aptece". Ludzie więc zaczęli szturmować apteki, by farmaceuci im dali testy do samodzielnego wykonania.

Podczas gdy chodzi o testy wykonywane na miejscu, w aptece. I nie w każdej, lecz w każdej, która dołączy do systemu. Gdy projekt ruszył, minister zdrowia Adam Niedzielski pochwalił się, że testy można wykonać w 64 placówkach. Aptek w Polsce jest blisko 12 tys.

Co ciekawe, do znacznej części z tych 64 placówek pierwszego dnia testy nie dojechały. Zima zaskoczyła kierowców rządowych furgonetek.

I ktoś teraz może pomyśleć: "ale ten pismak nienawidzi rządu oraz Prawa i Sprawiedliwości; tylko krytykuje". Nie o to jednak przecież chodzi. Idzie o to, czy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy rządzący przygotowali jakiekolwiek rozwiązanie, które ułatwi nam przejście przez kolejne fale. Czy zrobili cokolwiek poza gadaniem i kolejnymi PR-owymi sztuczkami? I wreszcie: czy w fatalnych statystykach zgonów, jakie notuje Polska na tle świata, jest wyłącznie przypadek?

Źródło artykułu:WP Wiadomości
koronawiruspandemiaobostrzenia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (960)