Pierwszy duży szczyt ma wypracować wspólny front, oparty na pokojowym planie Zełenskiego. Brzmi on, jak rozpisany w 10 punktach plan kapitulacji Rosji© PAP

Mogło być już po wojnie. Na warunki mieli nie zgodzić się Amerykanie

15 czerwca 2024

- Szczyt pokojowy w Szwajcarii nie pomoże Ukrainie zakończyć wojny. Świat nie ma odpowiedzi na pytanie: jak zmusić Rosję do wycofania swoich wojsk. Z dużą ulgą powitałby zamrożenie konfliktu – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Sergey Radchenko, historyk z Johns Hopkins University.

"To kwestia dni, a zbliżymy się do sporządzenia umowy pokojowej" – mówił w wywiadzie dla Wirtualnej Polski Mychajło Pololak, doradca prezydenta Ukrainy i uczestnik negocjacji z Rosją. Była połowa marca 2022 roku i losy Kijowa wciąż wydawały się niepewne. Mimo to Podolak brzmiał optymistycznie: "Chcemy zakończyć wojnę, budując nowy sojusz, który byłby na tyle silny, by zatrzymać Rosję, jeśli znowu przyjdzie jej ochota na kogoś napaść".

Minęły dni, tygodnie, miesiące. Wojna trwa już trzeci rok, a widoki na jej zakończenie są nadal mgliste. Co się wtedy wydarzyło i dlaczego umowa pokojowa, która mogłaby zakończyć wojnę na samym początku, nie została podpisana? Odpowiedź na to pytanie częściowo daje artykuł opublikowany na łamach "Foregin Affeirs". Jego autorzy - historyk Sergey Radchenko i politolog Samuel Charap – odtwarzają kulisy negocjacji i przekonują, że obie strony były gotowe na daleko idące ustępstwa.

W rozmowie z Wirtualną Polską Sergey Radchenko wyjaśnia, co mogło spowodować zerwanie negocjacji oraz dlaczego wielki szczyt pokojowy, który odbędzie się 15-16 czerwca w Szwajcarii, nie pomoże Ukrainie znaleźć sposobu na sprawiedliwe zakończenie wojny.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Tatiana Kolesnyczenko, Wirtualna Polska: Zacznę od oczywistego pytania: czy negocjacje z Moskwą mają sens? To, co Rosja robi w Ukrainie, wyczerpuje pojęcie ludobójstwa. Czy po Buczy, Mariupolu, porwaniach dzieci i wielu innych zbrodniach punkt bez powrotu nie został przekroczony?

Sergey Radchenko, historyk z Johns Hopkins University: Wcześniej czy później negocjacje muszą się zacząć. Każda wojna kończy się w ten sposób. Pytanie tylko na jakich warunkach. I czy są przesłanki, by w ogóle mówić o gotowości obu stron do negocjacji.

Ukraina zorganizowała wielki szczyt pokojowy w Szwajcarii. Sygnał jest jasny: chce pokoju, ale - jak podkreśla Zełenski – pokoju sprawiedliwego.

Swoje oczekiwania Ukraina opiera na kalkulacjach, że w jakiejś perspektywie czasowej w Rosji dojdzie do przewrotu. Wtedy nowe elity, pod naciskiem Zachodu, same będą skłonne do całkowitego wycofania się z okupowanych terytoriów. To bardzo pozytywne rozwiązanie, ale nie do końca odzwierciedla sytuację na froncie i wewnątrz Rosji.

Kiedyś rosyjski pisarz Oleg Radzinsky wyznał mi w wywiadzie, że choć aktywnie działał w ruchu dysydenckim, to nigdy nie wierzył, że Związek Radziecki tak naprawdę kiedyś się rozpadnie.

Niczego wykluczać nie można. Czasem reżimy, które wydają się silne, nagle się rozsypują. Pod koniec zimnej wojny nikt się nie spodziewał, że ZSRR rozpadnie się na 15 republik. A przecież tak się stało. Właśnie zbliżamy się do rocznicy puczu Prigożyna. Wtedy wszyscy liczyli, że będzie zamieszanie, wewnętrzna walka, która spowoduje, że Rosja sama wycofa się z Ukrainy. Ale stało się odwrotnie - Putin tylko umocnił swoją władzę.

Być może w dłuższej perspektywie ukraińska wizja zakończenia wojny jest realna, ale nie na tym etapie. Więc należy mówić o sprawiedliwym pokoju, ale też trzeba mieć świadomość, że międzynarodowe konflikty nigdy nie kończą się w sposób, który zadowalałby wszystkie strony. Kompromis zawsze pozostawia wszystkich z jakimiś zdobyczami, ale i wieloma stratami. Mam wrażenie, że ku takiemu rozwiązaniu bardzo powoli, ale się zbliżamy.

Jeśli tak, to zakulisowo. Do Szwajcarii zaproszono 160 delegacji, swój przyjazd potwierdziło ponad 100, w tym przywódcy Niemiec, Francji, Kanady. Ale paradoksalnie najważniejszej kwestii - czyli sposobu osiągnięcia pokoju – delegaci w ogóle nie będą poruszać. Z tego powodu w Kijowie już słychać głosy, że szczyt będzie bardziej porażką niż sukcesem. Pan ma jakieś oczekiwania co do tego spotkania?

Podczas zimnej wojny w Szwajcarii ciągłe odbywały się jakieś negocjacje. Tak było w czasie wojny w Korei, w Wietnamie czy też podczas kryzysu na Bliskim Wschodzie. Główną zaletą tych spotkań była mała liczba uczestników. W wąskim gronie łatwiej wypracować jakieś rozwiązania.

W tym przypadku to będzie nie tyle szczyt pokojowy, ile szczyt solidarności z Ukrainą. Zrozumiałe, że dla Kijowa oba te pojęcia – pokoju i solidarności - są zbieżne. Solidarność oznacza dostarczenie zasobów, które powodują, że zwycięstwo nad Rosją i pokój stają się realne.

Ale nie liczyłbym, że w trakcie szczytu zostanie opracowana droga do negocjacji. Zwłaszcza że w konferencji nie będą uczestniczyły ani Rosja, ani Chiny.

Takie było założenie Ukrainy – pierwszy duży szczyt ma wypracować wspólny front, oparty na pokojowym planie Zełenskiego. Brzmi on, jak rozpisany w 10 punktach plan kapitulacji Rosji, bo przewiduje choćby wycofanie się z okupowanych terenów, reparacje czy sąd nad zbrodniarzami wojennymi. Więc w Kijowie nikt nie liczy, że Moskwa go wykona. Ale chodziło o "zacementowanie" planu jako głównej wizji pokoju, by nikt nie sugerował, że Kijów ma zrezygnować ze swoich terytoriów.

Polityka Zełenskiego jest absolutnie zrozumiała. Kijów musi domagać się zwrotu wszystkich terytoriów, w tym Krymu, sądu na zbrodniarzami i tak dalej. To wszystko są dodatkowe karty, które Ukraina będzie mogła położyć na negocjacyjnym stole.

Ale pytanie brzmi: jak zmusić Rosję do jakichkolwiek ustępstw? Bez przemarszu żołnierzy NATO przez Plac Czerwony wydaje się to nierealne. W obecnej sytuacji Putin raczej nie jest skłonny do negocjacji. W jego przekonaniu wszystko idzie po myśli Rosji. Bardzo liczy na powrót Donalda Trumpa do władzy i kalkuluje, że wtedy ewentualne negocjacje będą bardziej produktywne dla Kremla.

Inną zmienną jest zamieszanie w Europie, spowodowane choćby sukcesem skrajnej prawicy w wyborach do Europarlamentu. Do tego dochodzi sytuacja na froncie. Ukraina zatrzymała rosyjskie wojska w obwodzie charkowskim, ale Kreml wciąż ma nadzieję na przełamanie ukraińskich linii obrony.

Czyli Putin liczy, że zdoła odgryźć jeszcze większy kawałek Ukrainy?

Będzie parł, dopóki nie zostanie zatrzymany. Dopiero kiedy Rosja wyczerpie swoje możliwości, a Ukraina będzie miała mgliste perspektywy wyzwolenia okupowanych terytoriów, wtedy pojawią się przesłanki do negocjacji.

Ale sądzę, że nawet wtedy nie będzie to umowa pokojowa. Raczej zobaczymy scenariusz wzorowany na tym z Korei w 1953 roku: zawieszenie ognia i następujący faktyczny podział państwa.

Ewakuacja cywilów z obwodu charkowskiego odbywa się pod stałym ostrzałem
Ewakuacja cywilów z obwodu charkowskiego odbywa się pod stałym ostrzałem © GETTY | Anadolu

Czyli coś, do czego Rosja dążyła od początku inwazji. Dlaczego Zachód, a tym bardziej Ukraina mieliby zgodzić się na takie rozwiązanie?

Nie wszystkie państwa są gotowe realnie wspierać Ukrainę. Zrozumiałe, że Europa Wschodnia i kraje bałtyckie mają najwięcej determinacji. Padały też deklaracje ze strony prezydenta Emmanuela Macrona o większe wsparcie Ukrainy.

Ale świat w jakimś stopniu zmęczył się wojną. I to najbardziej czuć w Stanach Zjednoczonych. Proszę sobie przypomnieć, jak trudne debaty toczyły się wokół ostatniego pakietu pomocowego dla Ukrainy. Trzeba liczyć się z tym, że może on być ostatnim. Nawet jeśli Joe Biden ponownie zostanie prezydentem, nie sądzę, żeby chciał przechodzić przez to jeszcze raz. Dlatego wydaje mi się, że Biały Dom jest coraz bardziej skłonny prowadzić do zakończenia wojny tak, żeby Rosja poniosła porażkę, ale niezupełną.

Znamienne jest to, że Biden nie jedzie na szczyt do Szwajcarii. USA będzie reprezentować wiceprezydenka Kamala Harris.

To akurat łatwo wytłumaczyć. W USA trwa ostra faza kampanii wyborczej i Biały Dom niekoniecznie chce koncentrować uwagę na Ukrainie. Przypomnę, że na początku inwazji republikańscy kongresmeni chętnie jeździli do Kijowa, a potem domagali się od Bidena zwiększenia wsparcia militarnego. Ale podczas kampanii wyborczej nagle zmienili zdanie. Razem z trumpistami, których powiązania z Rosją są ewidentne, głosowali za zablokowaniem pakietu pomocowego. Faktycznie zostawili Ukrainę na pół roku bez amunicji. Gdyby nie to, Rosja nie zajęłaby Awdijiwki, a sytuacja na froncie nie byłaby argumentem do rozmów pokojowych.

Prądy w środowisku republikańskim są bardzo różne. Są tacy, którzy uważają, że Ukraina to drugorzędny front i USA nie mogą rozpraszać swoich sił, kiedy najważniejsza jest koncentracja uwagi na Pacyfiku i Chinach. Ukrainą zaś powinna zająć się Europa. I ci ludzie wcale nie mają marginalnej pozycji w partii.

Jeśli chodzi o Trumpa, to on byłby skłonny zawrzeć porozumienie nawet za plecami Ukrainy. Ale z drugiej strony jest kompletnie nieprzewidywalny. Są obawy, że może wyprowadzić USA z NATO. Ale słyszę też opinie, że Trump może zbudować sukces swojej polityki zagranicznej zupełnie odwrotnie. Na przykład wykorzystując fakt, że zmusił Europejczyków, aby płacili więcej do budżetu NATO, a Rosję zmusi do zakończenia wojny. Scenariusze mogą być różne.

Dotychczasowa retoryka Stanów Zjednoczonych brzmiała mniej więcej tak: Ukraina nie powinna przegrać, a Rosja wygrać. Co to oznacza konkretnie? Jak w praktyce ma wyglądać "porażka, ale niezupełna"?

Myślę, że Amerykanie powitaliby z ulgą zamrożenie wojny. Wtedy oni nadal mogliby wspierać Ukrainę, a UE - kontynuować prace nad dołączaniem jej do Wspólnoty. Wyzwolenie Donbasu i Krymu jest bardzo ważne, ale realnie jest niewielu amerykańskich polityków gotowych wspierać Kijów do zwycięskiego końca. O ile oczywiście nie zacznie wygrywać, jak podczas kontrofensywy jesienią 2022 roku. Wtedy politycznie wyglądałoby to zupełnie inaczej.

Ale dopóki nie jest to osiągalne, Biały Dom będzie prowadził do zamrożenia wojny. Sankcje zostaną przedłużone, co oznacza strategiczną porażkę Rosji. Mosty z Europą Putin ma spalone, więc Kreml będzie się coraz bardziej uzależniał od Chin. Dla USA to całkiem dobre wyjście.

 Rosja trzeci rok ściera Ukrainę po kawałku
Rosja trzeci rok ściera Ukrainę po kawałku© GETTY | Libkos

To brzmi raczej jak zupełna porażka Zachodu. Ukraina podzielona – to słabe, wykastrowane i pogrążone w traumie państwo. Putin czuje się zwycięzcą, bo Rosja nauczyła się obchodzić sankcje, nadal swobodnie handluje z Zachodem, a jej gospodarkę napędza przemysł zbrojeniowy. Może Putin nie pojedzie do Normandii świętować z przywódcami Zachodu rocznicy lądowania aliantów, ale to akurat przeżyje. Więc tylko kwestia czasu, aż przejdzie do kolejnego etapu wojny. Historia pokazuje, że półśrodki kończą się tym, że ostatecznie i tak trzeba zapłacić cały rachunek.

Historia pokazuje różne rzeczy i każdy interpretuje je inaczej. Nie ma wątpliwości, że Putin będzie chciał podbić całą Ukrainę. Ale przy odpowiednich warunkach – wspieraniu Ukrainy i silnych gwarancjach bezpieczeństwa czy dołączenia Kijowa do NATO – po prostu nie będzie w stanie tego zrobić, nawet przy wszystkich swoich imperialistycznych ambicjach. Myślę, że wojna do zwycięskiego końca znalazłaby wsparcie na Zachodzie, gdyby to był realistyczny scenariusz.

Ukraina już trzeci rok powstrzymuje Rosję, drugą najsilniejszą armię świata, więc taki scenariusz mógłby być realistyczny. Oczywiście pod warunkiem, że wszystkie amerykańskie obietnice o wsparciu militarnym nie będą kończyły się na dozowaniu broni małą łyżeczką. Co zresztą napędziło zwolenników teorii, że USA kosztem Ukrainy osłabiają Rosję, by nie stała się sojusznikiem Chin na wypadek inwazji na Tajwan.

Nie sądzę, by Stany Zjednoczony miały w planach kontynuowanie wojny do ostatniego Ukraińca. Ale kiedy amerykańscy politycy mówią, że interesy USA i Ukrainy są zbieżne, pobrzmiewa w tym nieszczerość. Dla Ukrainy głównym celem jest ocalenie kraju, a dla Stanów Zjednoczonych uniknięcie eskalacji. Dlatego tak reagują na prośby Ukrainy o dostawy broni. Zamiast natychmiast przekraczać czerwone linie Putina, Waszyngton je najpierw testuje: a może te linie wcale nie są czerwone, tylko różowe?

USA chciałyby, żeby Kijów zwyciężył, ale głównym celem amerykańskiej polityki jest uniknięcie wojny jądrowej z Rosją. Próbują pomóc Ukrainie, żeby zachować swoją wiarygodność. Dla nich bardzo ważne jest, żeby nikt nie podważył statusu USA. Bo przegrana w Ukrainie tworzy ryzyko podkopania amerykańskiego prestiżu w innych częściach świata, przede wszystkim w Tajwanie zagrożonym przez Chiny. USA balansują więc pomiędzy wspieraniem Ukrainy a niedrażnieniem Rosji.

A Rosja na to tylko liczy, bo nie ma w odwodzie niczego oprócz nuklearnego szantażu.

To fakt, nie ma.

Rosyjska propaganda trafia więc na bardzo podatny grunt. Główna teza, którą Rosjanie rozpowszechniają w Stanach Zjednoczonych, sprowadza się do tego, że Waszyngton nie powinien wspierać Ukrainy, bo to wywoła III wojnę światową.

Z jednej strony Putin blefuje z użyciem broni jądrowej, ale z drugiej USA nie mogą na to nie reagować. Amerykańscy politycy stoją przed pytaniem: czy istnieje ryzyko, że Rosja zastosuje broń jądrową? Odpowiedź brzmi: Tak, to ryzyko istnieje. Ale czy ją zastosuje? To już zupełnie inne pytanie i w tej sytuacji jest ono drugorzędne.

Więc Amerykanie wychodzą z założenia, że skoro takie ryzyko jest, to należy prowadzić dialog z Rosją o wzmocnieniu strategicznego bezpieczeństwa. I wagę tego bardzo dobrze rozumieją w Waszyngtonie.

W porównaniu do zimnej wojny teraz mamy zdecydowanie lepszą sytuację, ponieważ istnieją sprawne kanały komunikacji. Dla przykładu, kiedy we wrześniu 2022 roku zaczęły krążyć plotki, że Rosja przygotowuje się do wykorzystania taktycznej broni jądrowej w Ukrainie, reakcja ze strony USA była bardzo stanowcza. Bo nikt nie jest zainteresowany rozpoczęciem wojny jądrowej na terytorium Ukrainy czy za jej granicami.

Idąc tym tropem, USA również nie powinny być zainteresowane zakończeniem wojny w Ukrainie na wzór koreański. "Zgniły" kompromis miał swoje skutki, bo napędził zimną wojnę, wyścig zbrojeń i w końcu zwiększył nuklearne zagrożenie dla świata. Pozostaje ono do dziś w postaci nieobliczalnej Korei Północnej. Co szkodzi Putinowi umieścić broń jądrową w jakiejś pseudorepublice i szantażować tym Zachód?

Bardzo ciekawa paralela. Faktycznie po rozpoczęciu inwazji na południe Korei zimna wojna nabrała tempa. Wtedy USA zrozumiały, że Związek Radziecki stanowi ogromne zagrożenie. Zamiast miękkiej polityki Biały Dom przeszedł w stadium aktywnej konfrontacji z ZSRR. Ale podwaliny pod to zostały położone jeszcze przed wojną w Korei. W 1950 roku Rada Bezpieczeństwa Narodowego opracowała słynny dokument NSC-68 [przedstawiał konflikt pomiędzy ZSRR a USA jako długotrwały oraz nakreślał plan działań - red.]. Więc kiedy Korea Północna napadła na Południową, te dokumenty stały się podstawą polityki wstrzymywania przez następne dziesięciolecia.

Atakując Ukrainę, Putin popełnił dokładnie ten sam błąd co Stalin, kiedy dał zielone światło Kim Ir Senowi na inwazję na południe. Teraz polityka Zachodu wobec Rosji przez długie lata będzie konfrontacyjną.

Rok temu Kreml miał umieścić taktyczną broń jądrową na Białorusi. Źródła w amerykańskim wywiadzie twierdzą, że "nie ma powodu, by w to wątpić".

Dla mnie to jednak blef, bo Putin doskonale rozumie, że waga Rosji jako gracza na arenie międzynarodowej, zależy od tego, jak wiele państw dysponuje głowicami jądrowymi. Dlaczego miałby tracić swoją regionalną pozycję monopolisty, rozdając broń sojusznikom czy innym dziwnym tworom? To nie miałoby sensu.

Ukraiński żołnierz
Ukraiński żołnierz© GETTY | Libkos

Mówi pan, że Zachód jest gotów do zamrożenia wojny, ale dwa miesiące temu w "Foregin Affeirs" pan i Samuel Charap dokładnie opisaliście kulisy negocjacji między Ukrainą i Rosją. Stwierdzacie, że obie strony były gotowe na daleko idące ustępstwa. Rosji najbardziej zależało, by Ukraina przyjęła status państwa nienuklearnego i neutralnego, co de facto oznaczało zrzeczenie się drogi do NATO. Kijów mógłby zaakceptować te warunki, ale tylko w przypadku silnych gwarancji bezpieczeństwa. Wypracowano nawet wspólny komunikat, który miał się stać podstawą przyszłego traktatu pokojowego. Ale Waszyngton i sojusznicy byli "głęboko sceptyczni" co do perspektyw ścieżki dyplomatycznej. Napisaliście: "Zamiast zaakceptować komunikat ze Stambułu i następujący po nim proces dyplomatyczny, Zachód zwiększył pomoc wojskową dla Kijowa i zwiększył presję na Rosję". Czy poszło o gwarancje bezpieczeństwa, których Zachód nie chciał dać Ukrainie, a więc popchnął ją ku dalszej wojnie?

Gdyby nie wsparcie USA w pierwszych dniach wojny, ona zakończyłaby się już na warunkach bardzo niekorzystnych dla Ukrainy. Mowa nie tyle o dostawach broni w tamtym czasie, co o danych wywiadowczych, które pozwoliły Ukrainie obronić Kijów. Więc nie winię Ameryki.

Negocjacje, które zaczęły się w marcu 2022 roku, faktycznie odbywały się w warunkach, w których Kijów miał pistolet przy skroni. Więc uznał, że skoro musi podpisać porozumienie, to i USA również. Bez konsultacji z Białym Domem opracowano gwarancje bezpieczeństwa, które - co ciekawe - były skonstruowane lepiej i konkretniej niż art. 5. NATO. Ale kiedy Ukraina przedstawiła projekt, Amerykanie pomyśleli zapewne: a z jakiego powodu mamy dawać jakieś gwarancje, które mogą wmanewrować nas w wojnę z Rosją?

Choćby z tego powodu, że Stany Zjednoczone podpisały Memorandum Budapesztańskie, na mocy którego Ukraina zrzekła się swojej broni nuklearnej? Gdyby ją dziś miała, prawdopodobnie wojny nie byłoby w ogóle.

Memorandum nie było gwarancją bezpieczeństwa, tylko "security assurances", czyli zapewnieniem. Nie oznaczało to automatycznego uruchomienia pomocy w razie ataku, jak tego chciała Ukraina w 2022 r.

Rzeczywiście administracji Billa Clintona [prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1993–2001 - red.] zależało, by zmniejszyć liczbę państw posiadających broń jądrową. Naciskali więc na Ukrainę, by przekazała swoje rakiety Rosji. Wtedy z punktu widzenia Waszyngtonu Moskwa była partnerem, a Jelcyn - dobrym przyjacielem Clintona. Nie było mowy o tym, że Rosja może napaść na Ukrainę.

Tylko wasz Lech Wałęsa miał taką wizję. Jeszcze w 1993 roku mówił, że co drugi Rosjanin myśli jak Władimir Żyrinowski [nieżyjący radykalnie prawicowy polityk rosyjski, który nawoływał do rozbioru Ukrainy i atakowania Europy – red.] i Polska musi dołączyć do NATO, dopóki Moskwa nie obudziła się ze śpiączki i nie powróciła do imperialistycznej polityki.

Ale wracając do pytania - tak, Amerykanie naciskali na Kijów, ale tu też jest ważny niuans. Ukraina miała głowice, ale de facto wszystkie guziki znajdywały się na Kremlu. Oprócz tego Kijów nie miał pełnego systemu wzbogacania uranu. Więc nie wiadomo było, jak podtrzymywać zdolność bojową tych rakiet. Dlatego nie warto wszystkiego zwalać na USA.

Ale ostatecznie - po ponad dwóch latach - Kijów zdołał podpisać umowy bezpieczeństwa z Wielką Brytanią, Niemcami, Francją, Kanadą, Włochami, Holandią, Finlandią i Łotwą. Z USA nadal trwają negocjacje. Czy nie był to stracony czas, w którym Rosja stała się o wiele silniejsza, niż na początku inwazji?

To zupełnie inne gwarancje. Weźmy na przykład umowę z Wielką Brytanią. Nie ma w niej wzmianki o tym, że Londyn realnie weźmie udział w wojnie po stronie Ukrainy w przypadku ponownej napaści Rosji. Są to zapewnienia, a nie gwarancje. Bardziej przypominają Memorandum Budapesztańskie, niż art. 5. Więc te umowy są bardzo daleko od pierwotnego zamysłu Ukrainy.

Innymi słowy, wszystko idzie zgodnie z planem Kremla? Wystarczyło zaczekać, aż Zachód się zmęczy. Tylko jakie będą tego skutki? Zacytuję zdanie z pańskiej książki "Rządzić Światem" ("To Run the world"): "Przy odpowiedniej kombinacji bezczelności i szczęścia Rosja mogłaby pewnego dnia odzyskać swoją iluzoryczną wielkość i nienasyconą, autodestrukcyjną ambicję rządzenia światem".

Obecna sytuacja bardzo przypomina początek zimnej wojny. Stalin chciał rozszerzyć strefę wpływów w Europie Wschodniej, ale gdyby Amerykanie nie zaczęli prowadzić polityki powstrzymania, możliwe, że Związek Radziecki próbowałby podbijać kolejne państwa. Jak mówi stare powiedzenie: apetyt rośnie w miarę jedzenia. Podobnie jest z Putinem. Teraz chce rządzić i dzielić, mieć całą Ukrainę i Białoruś, ale z czasem jego apetyt może urosnąć.

Nie warto przeceniać realnych możliwości Rosji, ale ignorowanie tego zagrożenia też jest nieodpowiedzialne. Całkowicie zgadzam się ze stanowiskiem Polski czy krajów bałtyckich, które mówią o konieczności podniesienia swoich obronnych zdolności w długoterminowej perspektywie.

I zatrzymaniu Rosji w Ukrainie.

Oczywiście.

Tu zataczamy koło. Zagrożenie jest, a broni - nie ma.

To akurat jestem w stanie zrozumieć. Wszystkie europejskie kraje są demokratyczne, mają własne wewnętrzne problemy ekonomiczne. Więc mówienie wyborcom, że musimy teraz zrobić z Europy obóz wojskowy, jak podczas zimnej wojny, i przygotowywać się do długotrwałej konfrontacji z Rosją, jest trudnym zadaniem. I Putin bardzo na to liczy.

Co nie oznacza, że tej świadomości nie ma w Europie. Chociażby dlatego, że nie wiadomo, co się będzie działo dalej w USA, i co jeśli Trump znowu dojdzie do władzy.

I wtedy Europa może zostać sam na sam z Rosją?

Tak. Najlepszym wyjściem dla Europy jest łączyć siły. Razem jej potencjał jest o wiele większy od Rosji. Oznacza to, że Moskwa będzie wydawać więcej i więcej, aby wytrzymać tę konfrontację, co w końcu może zmusić jej elity do przemyślenia polityki zagranicznej.

Nikt nie wie, ilu cywilów zabiła Rosja w Ukrainie. Oficjalnie potwierdzono śmierć ponad 10 tysięcy osób. Jednak te liczby nie obejmują żołnierzy i tysięcy mieszkańców zniszczonych miast, które dziś kontroluje Rosja
Nikt nie wie, ilu cywilów zabiła Rosja w Ukrainie. Oficjalnie potwierdzono śmierć ponad 10 tysięcy osób. Jednak te liczby nie obejmują żołnierzy i tysięcy mieszkańców zniszczonych miast, które dziś kontroluje Rosja© GETTY | Libkos

Na razie im bliżej było szczytu w Szwajcarii, tym częściej Kreml mówił o powrocie do ustaleń wypracowanych w 2022 r. w Stambule. Więc ten dokument nadal jest postrzegany przez Rosję jako model tego, jak powinna wyglądać Ukraina po zakończeniu wojny?

Rosja chce utrzymać Ukrainę w swojej strefie wpływu. A te ustalenia były tego gwarancją. Dlatego Putin ciągłe do nich wraca. Oprócz tego przedstawia Rosję jako tę, która prowadzi wojnę, ale tak naprawdę chce pokoju.

Inne pytanie - czy powrót do ustaleń ze Stambułu jest realny. Jednym z warunków, które stawiała Rosja, była znaczna redukcja ukraińskich sił zbrojnych, co Kreml mógłby odtrąbić jako "demilitaryzację". Już wtedy było to nie do przyjęcia dla Kijowa, a tym bardziej nie będzie teraz, ponieważ ukraińskie wojsko jest o wiele silniejsze niż na początku inwazji. Więc jakakolwiek "demilitaryzacja" jest scenariuszem absolutnie nierealistycznym z punktu widzenia Kijowa. Bez realnych gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy nie ma sensu zaczynać rozmów pokojowych.

Ale sam pan powiedział, że Zachód nie jest gotowy dać tych gwarancji, ani zaprosić Ukrainy do NATO.

Niestety, ale tak jest. Nawet po ponad dwóch latach wojny, kiedy Ukraina pokazała, że może powstrzymywać Rosję, USA i Niemcy wciąż są przeciwni zaproszeniu Kijowa do NATO. Cała Europa Wschodnia wspiera ten pomysł, ale Waszyngton i Berlin obawiają się konfliktu z Rosją.

Parafrazując brytyjskiego premiera Henry Temple’a, żaden kraj nie ma wiecznych sojuszników, są tylko interesy.

Być może kwestia gwarancji pojawi się w agendzie dopiero podczas rozmów pokojowych. Tak naprawdę powinna być najważniejsza, bo bez niej nie będzie ani bezpieczeństwa, ani rozwoju Ukrainy. Dlatego trzeba, aby to wreszcie dotarło do świadomości amerykańskich elit. Zmiana ich nastrojów jest kluczowa dla przyszłości Ukrainy.

Oprócz Rosji na szczyt w Szwajcarii nie przyjedzie część państw globalnego Południa, w co Kreml włożył niemało wysiłku. Ale najbardziej widoczna będzie nieobecność Chin. Dlaczego Pekin odrzucił zaproszenie?

Chiny chcą zademonstrować swoją niezależność i neutralność. Dla nich uczestniczenie w szczycie bez Rosji byłoby gestem wsparcia dla Ukrainy. Dlatego też Pekin konsekwentnie odrzucał zaproszenie na wszystkie poprzednie szczyty.

Chiny absolutnie nie są zainteresowane porażką Rosji w tej wojnie. Xi Jinping widzi w Moskwie strategicznego sojusznika, albo raczej pomocnika w konfrontacji z USA. Więc nie chciałby rzucać Putina pod koła pędzącego pociągu. Ale Chiny też nie są zainteresowane eskalacją wojny, bo mają interesy w Europie. Duże ekonomiczne więzi łączą ich choćby z Niemcami i Francją. Stanowisko Pekinu jest takie, że wojnę należy zakończyć, czyli w obecnych warunkach - zamrozić.

To postawiłoby Rosję w położeniu bardzo wygodnym dla Chin, bo w sytuacji, w której mosty między Rosją a Zachodem są spalone, Kreml będzie od nich zależny. I zmiana tej sytuacji długo by nie nastąpiła.

Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski

Tymczasem w piątek rosyjski dyktator Władimir Putin ogłosił, że armia rosyjska wstrzyma ogień, jeśli ukraińskie wojska wycofają się z anektowanych przez Rosję ukraińskich terytoriów, a Kijów zobowiąże się do niewstępowania do NATO. Na te słowa od razu zareagowały Kijów, Stany Zjednoczone oraz NATO, odrzucając "pokojową" propozycję Putina. Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski oświadczył, że jego zdaniem Putin nie zaprzestanie ofensywy wojskowej, nawet gdyby jego żądania dotyczące zawieszenia broni zostały spełnione.

Sergey Radchenko
Sergey Radchenko© Licencjodawca

Sergey Radchenko - urodzony na wyspie Sachalin brytyjsko-rosyjski historyk. Kształcił się w Stanach Zjednoczonych, Hongkongu i Wielkiej Brytanii. Obecnie jest profesorem nadzwyczajnym na Wydziale Zaawansowanych Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Waszyngtonie, a także współpracuje z Henry A. Kissinger Center for Global Affairs. Jest również profesorem wizytującym na Cardiff University. Wcześniej pracował w amerykańskim think tanku Wilson Center oraz wykładał na Wschodniochińskim Uniwersytecie Pedagogicznym w Szanghaju. Naukową uwagę skupia na okresie zimnej wojny, broni nuklearnej oraz rosyjskiej i chińskiej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Jego książka "To Run the World: the Kremlin's Cold War Bid for Global Power" (Cambridge UP, 2024) odbiła się na Zachodzie szerokim echem.

Źródło artykułu:WP magazyn