Pięć lat Zełenskiego. Harań: Od populisty do państwowca. Zobaczyliśmy ewolucję prezydenta
- Wołodymyr Zełenski doszedł do władzy, wyobrażając sobie siebie jako zbawcę Ukrainy. Rzeczywistość szybko sprowadziła go na ziemię. Z początkiem wojny wszystko się powtórzyło. Poczuł się nieomylny, ale teraz społeczeństwo przenosi na niego całe niezadowolenie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską profesor Ołeksij Harań.
"Chciałbym, żeby nasze rządy zapisały się na kartach historii" - mówił w 2019 roku Wołodymyr Zełenski, świeżo wybrany prezydent Ukrainy. Dochodził do władzy z rekordowym poparciem i ambitnym, ale prostym programem - poprawić jakość życia Ukraińców, odsunąć skorumpowane elity, wprowadzić kraj do Unii Europejskiej. Kluczem do sukcesu miało być zakończenie wojny w Donbasie trwającej od 2014 roku. Wtedy młody i pełny energii Zełenski nie mógł wiedzieć, że o jego rządach faktycznie będą pisać w podręcznikach, ale jako o najcięższych w historii Ukrainy.
Jego kadencja - naznaczona pandemią COVID-19 i wyniszczającą wojną z Rosją - dobiegła formalnie końca w nocy z 20 na 21 maja 2024 roku. Ustawa o stanie wojennym wyraźnie zabrania jednak przeprowadzenia teraz wyborów i stanowi, że w przypadku wygaśnięcia kadencji prezydenta, uprawnienia dotychczasowego przywódcy zostają przedłużone do czasu objęcia urzędu przez nowego.
Problem tkwi w nieprecyzyjnych zapisach ukraińskiej konstytucji. O ile w przypadku Rady Najwyższej, której kadencja wygasła jesienią 2023 roku, przepisy konstytucji są jednoznaczne - w czasie stanu wojennego lub stanu wyjątkowego jej uprawnienia zostają przedłużone - to w przypadku prezydenta takiego zapisu nie ma.
Zdaniem prof. Ołeksija Harania, profesora nauk politycznych na kijowskiej Akademii Mohylańskiej i dyrektora naukowego Fundacji Inicjatyw Demokratycznych, nie jest to kolizja prawna. Zarówno w Ukrainie, jak i na Zachodzie nikt nie podważa legalności dalszych rządów Zełenskiego. Robi to jedynie Rosja.
Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: Kiedy w 2019 roku Wołodymyr Zełenski został prezydentem Ukrainy, oceniał go pan jako "populistę, który nie ma pojęcia jak zarządzać państwem". Nadal tak go pan ocenia?
Prof. Ołeksij Harań: Nie. W ciągu tych pięciu lat widzieliśmy różnych Zełenskich. Na początku faktycznie był to populista. Wątpiliśmy, czy będzie potrafił bronić interesów Ukrainy.
Jak na ironię losu, dochodząc do władzy, Zełenski uważał, że kluczem do wszystkiego jest pokój z Rosją. Ludzie z jego otoczenia mówią, że wtedy szczerze wierzył, że by zakończyć wojnę w Donbasie, wystarczy "spojrzeć Putinowi w oczy" i "po prostu przestać strzelać".
Zełenski nie rozumiał, na czym polega polityka. Podjął się negocjacji z Putinem i był gotowy pójść na kompromisy, których społeczeństwo nie akceptowało - wycofać część wojsk z Donbasu. Na szczęście dość szybko zrozumiał, że Rosja ciągle będzie chciała więcej i więcej, bo jej ostatecznym celem jest zniszczyć Ukrainę albo postawić na jej czele marionetkę podporządkowaną Kremlowi.
To wtedy Zełenski zaczął się zmieniać, dryfować w stronę państwa. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja, zobaczyliśmy patriotę. Utrzymanie ciągłości rządów w pierwszych dniach rosyjskiej napaści było kluczowe.
A teraz jakiego Zełenskiego widzimy? Zmęczonego, wycofanego?
Krytykowanego. Po sukcesie ofensywy z 2022 roku wszyscy wierzyliśmy, że wojna zaraz się skończy. Ale to się nie wydarzyło. W kolejnym roku ofensywa nie przeniosła oczekiwanych efektów. Pojawiło się rozczarowanie, które społeczeństwo przenosiło na Zełenskiego jako głównodowodzącego.
21 maja pierwsza kadencja Zełenskiego formalnie się zakończyła. Nikt nie podważa jego prawa do dalszych rządów, jednak część zachodnich komentatorów uważa, że prezydent, pozostając na stanowisku bez przeprowadzenia wyborów, wpada w pułapkę. Nie został rozliczony przez społeczeństwo, więc przy każdym kryzysie ten argument będzie powracał?
Ludzie piszą różne dziwne rzeczy, choć często nie mają o tym pojęcia. Mamy wojnę, jakiej Europa nie widziała od 70 lat, i po prostu nie możemy przeprowadzić wyborów. Ukraińskie prawo wyraźnie zabrania głosowania podczas stanu wojennego. Inny artykuł wskazuje, że prezydent pozostaje na stanowisku do momentu wybrania następcy. Mówiąc krótko: wyborów nie będzie, dopóki trwa wojna, a dalsze rządy Zełenskiego są całkowicie zgodne z prawem.
Co do obu kwestii mamy pełny konsensus społeczny, polityczny i prawny. Eksperci, konstytucjonaliści wypowiadają się jednoznacznie - nie ma żadnej kolizji między przepisami. Nie podważa tego nawet opozycja. Pod koniec ubiegłego roku szefowie wszystkich frakcji parlamentarnych podpisali memorandum, że kolejne wybory będą miały miejsce dopiero po zakończeniu stanu wojennego.
Na tym można postawić kropkę. Deputowani od opozycyjnych partii Głos czy Europejska Solidarność Petra Poroszenki mogą krytykować Zełenskiego, ale nikt nie neguje, że jest prezydentem. Robi to tylko Rosja.
Putin, choć sam został wybrany w marcu w nieuznanych przez świat wyborach, już zadeklarował, że ewentualne rozmowy pokojowe będzie prowadzić tylko "z prawomocnymi władzami" Ukrainy. Te spekulacje, co do kolizji w ukraińskim prawie, można byłoby uciąć, zwracając się do Sądu Konstytucyjnego o wyjaśnienie. Jednak frakcja prezydenckiej partii - Sługa Narodu - nie chciała tego zrobić. Dlaczego?
Rzeczywiście decyzja sądu postawiłaby wszystkie kropki nad "i". Nie wiem, dlaczego tego nie zrobili. Mam wrażenie, że po prostu źle ocenili rozwój sytuacji. W 2023 roku żyli nadzieją na rychłą deokupację i koniec wojny, a zatem i na wybory. Niezwrócenie się do Sądu Konstytucyjnego to był błąd.
Bo zostało to odebrane tak, że Zełenski może się obawiać werdyktu sądu, z którym ma historię długą i pełną konfliktów?
Jeszcze raz powtórzę: dla ukraińskich prawników sytuacja jest jednoznaczna. Nie ma kolizji prawnej i nie sądzę, by Sąd Konstytucyjny mógł wydać inny werdykt. Dlaczego ludzie Zełenskiego nie dopilnowali tego? Po prostu nie przewidzieli, przegapili, a teraz znaleźli się w takiej sytuacji.
Badania, które Centrum im. Razumkowa przeprowadziło w marcu tego roku, pokazały, że prawie 60 proc. Ukraińców nie chce wyborów, bo one podzielą kraj. Te liczby mogą się zmieniać, ale według stanu na dziś, nie ma podstaw, by rozmawiać o wyborach.
Wyborów przeprowadzić nie można, ale poparcie dla Zełenskiego ciągłe spada. Nie widzi pan w tym zagrożenia?
Ostatnie przeprowadzone badania pokazały zaufanie do Zełenskiego na poziomie 58 proc. To mało?
Nie, ale też nie jest to poparcie na poziomie 93 proc., jak na początku inwazji i ma ciągłą tendencję do spadku.
Popularność Zełenskiego przychodziła falami. Został wybrany z rekordowym wynikiem - 73 proc. Potem - w trakcie kadencji - te słupki malały, jak w przypadku wszystkich ukraińskich prezydentów. Znowu w pierwszym roku inwazji widzieliśmy gwałtowny wzrost, zwłaszcza po sukcesie kontrofensywy w 2022 roku.
Teraz popularność Zełenskiego stopniowo spada, ale już mówiłem: to łatwo wyjaśnić. Ludzie nie otrzymali tego, czego się spodziewali. Zamiast szybkiego zakończenia, wojna przechodzi w fazę długotrwałą, bo nie otrzymujemy zachodniej pomocy na tyle dużo, by odzyskać okupowane terytoria. Dochodzą do tego skandale korupcyjne oraz czasem nieudolna komunikacja ze społeczeństwem. W efekcie całe to kumulujące się niezadowolenie, jest przenoszone na Zełenskiego.
Więc te spadki są naturalne i ta tendencja nadal będzie się utrzymywać. Ale ciekawe jest to, że nawet wśród ludzi, którzy nie ufają Zełenskiemu, dominuje zdanie, że nie należy przeprowadzać wyborów podczas wojny. Tu mogłoby się sprawdzić zupełnie inne rozwiązanie.
Na przykład stworzenie szerokiej koalicji z opozycją i powołanie rządu narodowej jedności? Zupełnie jak w Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej - albo w październiku ubiegłego roku w Izraelu?
Izrael nie jest najlepszym przykładem, bo tak naprawdę główna partia opozycyjna nie weszła do koalicji. Ale stworzenie takiego rządu mogłoby być nie najgorszym rozwiązaniem dla Ukrainy.
Czy jest to realne? Rozmowy na ten temat zaczęły się jeszcze pod koniec zeszłego roku i skończyły na niczym.
Do tej pory ze strony władz nie padła żadna propozycja. Nie wiadomo też, jak zachowałaby się opozycja, gdyby negocjacje się zaczęły. Politycy pozostają politykami nawet podczas wojny. Rywalizacji między nimi nikt przecież nie odwoływał. Niestety. Pomysł połączenia sił nie jest zły, ale może być trudny w realizacji.
Na razie opozycja oskarża Zełenskiego i jego otocznie o to, że pozbawili zarówno parlament, jak i rząd, podmiotowości, i że obie instytucje stały się filią biura prezydenta. A sam Zełenski ma władzę większą niż jakikolwiek prezydent w historii Ukrainy.
Wojna sprawiła, że władza jest skoncentrowana wokół prezydenta. To nieuniknione. Ale faktycznie niepokojące jest to, że rząd i parlament są zarządzane z ul. Bankowej [tam znajduje się siedziba prezydenta - red.]. Oznacza to, że wszystkie najważniejsze decyzje są podejmowane w biurze Zełenskiego - przez wąskie grono jego zaufanych doradców.
Czy powodem jest tylko wojna? Już w 2019 roku pan uważał, że istniało ryzyko uzurpacji władzy przez otoczenie Zełenskiego.
To różne sytuacje. Wtedy Zełenski został prezydentem, a jego partia zdobyła bezwzględną większość w Radzie Najwyższej. Więc ryzyko było, ale zawsze powtarzałem, że utrzymanie tak dużej władzy będzie trudne. I faktycznie z czasem ona rozpadała się na mniejsze grupy.
Oprócz tego każda taka próba uzurpacji władzy w Ukrainie nieuchronnie prowadziła do Majdanu. Przed inwazją, kiedy pojawiały się sporne kwestie, jak choćby nieuzasadnione kompromisy z Rosją, opozycja ściągała ludzi na protesty. Pod tym naciskiem władza korygowała swój kurs. Teraz jest tak samo: choć opozycja jest mniejszością, nadal nie daje władzy robić wszystkiego, czego ta władza chce. Ale też trzeba przyznać, że dochodzi do prób nadużywania uprawnień.
Chyba nikt nie uosabia tego lepiej niż Andrij Jermak, szef biura Zełenskiego. Człowiek fanatycznie mu oddany i tak samo fanatycznie usuwający każdą konkurencję. Dymisje, które odbyły się w ostatnich miesiącach, pokazały, że Zełenski nie boi się zwalniać swoich byłych współpracowników z czasów show-biznesu, ale problem jest w tym, że na ich miejsce przychodzą ludzie związani z Jermakiem.
Niestety, Zełenski opiera się przede wszystkim na swoim biurze i na Jermaku. W sytuacji, kiedy potencjalni konkurenci Jermaka zostali usunięci, może to prowadzić do niebezpiecznych tendencji. Jak na przykład do tego, że prezydent otrzymuje informacje tylko z jednego źródła - albo że wpływ na jego decyzje ma tylko jeden ośrodek władzy. To nigdy nie jest dobre dla państwa.
Już od dłuższego czasu krążą plotki, że Jermak może zostać nowym premierem Ukrainy. Widzi go pan w tej roli?
Nie wydaje mi się, by sam Jermak był tym zainteresowany. Premier ponosi odpowiedzialność za gospodarkę, mobilizację, wypłaty socjalne. Po co mu nieunikniona krytyka i odpowiedzialność? Teraz Jermak ma o wiele ciekawszą sytuację.
Bo jest szarą eminencją?
Nawet nie szarą, bo przecież wszystko jest jasne. On po prostu jest człowiekiem numer dwa w państwie. Jeśli prezydent gdzieś występuje, można mieć stuprocentową pewność, że po jego prawej stoi Jermak. Oni wszędzie pojawiają się razem. Znają się z czasów show-biznesu [Jermak był jednym z głównych specjalistów w Ukrainie w dziedzinie prawa autorskiego – red.]. Zełenski ufa mu bezgranicznie i myślę, że jest to błąd. Owszem, może polegać na swoim najbliższym doradcy, ale we władzy powinny być różne ośrodki wpływu, by zachować równowagę.
Za Jermakiem ciągnie się długa seria skandali, łącznie z oskarżeniami, że gra na stronę Rosji. Z drugiej strony jest chwalony przez Amerykanów. "Jest de facto premierem, ministrem spraw zagranicznych i szefem personelu. Wiem, że wszyscy narzekają na Jermaka. Ale powiedziałbym, że drugą stroną jest wojna. I myślę, że jest cholernie skuteczny w swojej pracy" – powiedział w rozmowie z "Washington Post" Michael McFaul, były ambasador USA w Rosji, współpracujący teraz z administracją Bidena.
Niektóre zachowania Jermaka przez inwazją dawały do myślenia. Podczas negocjacji w Mińsku podpisał projekt dokumentu o stworzeniu rady konsultacyjnej, do której miało wejść dziesięciu przedstawicieli Ukrainy i tyle samo separatystów.
Innymi słowy złożył swój podpis obok watażków, przedstawionych jako "pełnoprawnych przedstawicieli" lugańskiego i donieckiego obwodów. Była to pełna porażka. Ukraińska dyplomacja latami ciężko pracowała, żeby świat nie uznał watażków, a on ich uwiarygodnił jednym podpisem. W końcu pod naciskiem społeczeństwa władza się wycofała z tego, ale niesmak pozostał.
Czy w tym wszystkim Jermak jest skutecznym menadżerem? To oczywiste, że umie zarządzać, ale to nie zmienia faktu, że w jego rękach jest skoncentrowana zbyt duża władza.
Według źródeł ukraińskich mediów, to właśnie on do ostatniej chwili przekonywał Zełenskiego, że inwazji nie będzie, bo negocjacje z Rosjanami przebiegają dobrze. Byli współpracownicy określają Jermaka, że jest wygodny jak "włoskie pantofle", bo nigdy nie przynosi złych wieści. Czy zarzuty, że Zełenski staje się odrealniony mają podstawy?
Zełenski nie jest Putinem. Jemu nikt nie przynosi teczki z dobraną informacją. On jeździ po kraju, spotyka się ze światowymi przywódcami, czyta, co piszą media. Nie jest oderwany od rzeczywistości. Kiedy przyszedł do władzy, wyobrażał sobie siebie w roli zbawcy Ukrainy. Oczywiście, to się nie wydarzyło. Kiedy zaczęła się inwazja, stał się szalenie popularny. To znowu mogło uruchomić w nim takie myślenie - dać poczucie, że wszystko wie i może opierać się na zdaniu pięciu-sześciu menedżerów, którym ufa. Właśnie to podejście doprowadziło do wielu błędów.
W 2023 roku, choć bardzo liczyliśmy na sukces, musieliśmy przygotowywać społeczeństwo na to, że wojna może się przeciągnąć - że Rosja jest podstępna i nie należy jej lekceważyć. Biuro prezydenta przejechało się na własnej pewności. I otrzymaliśmy falę rozczarowania.
Z drugiej strony łatwo jest krytykować, kiedy przyglądasz się wszystkiemu z boku i nie musisz podejmować tak trudnych decyzji, jakie spoczywały na Zełenskim. Weźmy pierwszy okres inwazji. Nie wyobrażam sobie, jak psychologicznie on i jego ludzie wytrzymywali tę presję. Przecież każda ich decyzja mogła zaważyć na losach całego państwa. Wytrwaliśmy dzięki odwadze i poświęceniu narodu ukraińskiego, ale Zełenskiemu i jego ludziom trzeba oddać, co należne – wnieśli swój wkład w obronę Ukrainy, zachowali się jak należało.
Tylko to było ponad dwa lata temu. Z perspektywy czasu i skandali korupcyjnych, już mało kto pamięta, że Zełenski był powodem do narodowej dumy. Zwłaszcza żołnierze, którzy obiektywnie mają powody do niezadowolenia choćby z braku demobilizacji, czy kłopotów z dostawami broni, ale oni też często powtarzają fejkowe informacje albo wierzą w półprawdy.
Ta sytuacja zaczyna mi przypominać 2019 rok, kiedy informacyjne pole było już tak rozbujane, że nikt nie chciał słuchać racjonalnych argumentów. Nawet podczas stanu wojennego mamy wolność słowa i każdy może krytykować władzę. W takiej mierze, że zaczyna to szkodzić bezpieczeństwu narodowemu. Ciężko jest mi wyobrazić sobie izraelskiego żołnierza, który otwarcie krytykuje władzę, a u nas takie komentarze są we wszystkich mediach.
Problem w tym, że obecnie 70 proc. informacji o wojnie ludzie czerpią z mediów społecznościowych. O ile na YouTubie są sprawdzone źródła, to na Telegramie jest po prostu zlew ścieków. Anonimowe kanały, na których przeczytamy, że to już koniec, że Ukraina przegrywa, że wszędzie zdrada. Jest tak źle, że tylko można załamać ręce i się poddać. Nietrudno się domyśleć, skąd ta narracja pochodzi.
Z Rosji. Ale czy ten problem nie jest częściowo wynikiem błędu władz, które chciały kontrolować telewizję? Po inwazji uruchomiono Telemaraton, wspólny kanał wiadomości, który szybko się stał tubą propagandową władz. Może dlatego ludzie zaczęli śledzić to, co pisze się w internecie?
Zawsze krytykowałem Telemaraton, bo nie zaproszono do niego trzech opozycyjnych stacji. Tak się nie robi. Więc nie dziwi, że popularność Telemaratonu systematycznie spada, ludzie nie mają do niego zaufania. Co nie oznacza, że nie mogą oglądać opozycyjnych stacji. One nadal są dostępne w kablówce.
Nie wiem, co powoduje, że szukają wiedzy na Telegramie. Jest jednak najwyższy czas, by opracować strategię jak temu przeciwdziałać.
W Ukrainie trwa aktywna dyskusja nad zablokowaniem Telegramu. Uważa pan, że to byłby dobry ruch?
Lepsze rozwiązanie proponuje Mykoła Kniażycki, deputowany z partii Petra Poroszenki. Opracował projekt ustawy, który zakłada, że anonimowe kanały z dużymi zasięgami, skoro funkcjonują jako media, to też powinny być odpowiednio zarejestrowane. Skończy się anonimowość.
Rosjanie co najmniej od grudnia 2023 roku forsowali w mediach społecznościowych hasło "Majdan 3". Na niezliczonych kanałach i kontach wyśmiewano Zełenskiego, przedstawiano jako uzurpatora i nawoływano, by w dzień zakończenia jego kadencji wychodzić protestować na Majdan. Według ukraińskich służb była to najdroższa i najbardziej zmasowana operacja Kremla. 21 maja nikt nie wyszedł protestować. Ale czy to można uznać za porażkę Rosji?
Rosji nie udało się doprowadzić do "Majdanu 3" i nie myślę, że uda się w przyszłości. Ludzie zachowują czujność, co nie oznacza, że nie czytają bzdur w internecie. Kreml dalej będzie prowadzić tę operację dezinformacji. Ich celem jest zdyskredytowanie ukraińskich władz zarówno w kraju, jaki i na Zachodzie. A że władze popełniają błędy to Rosjanie mają materiał. Biorą jakieś fakty, tworzą do nich otoczkę teorii spiskowych, uwypuklają wszystko, co negatywne. I ludzie zaczynają w to wierzyć, bo "przecież to są fakty".
Ukraińcy mają powody do niezadowolenia. Weźmy choćby skandal wokół zawyżonych cen żywność dla żołnierzy. To budzi duże emocje. We mnie też, ale przedstawianie Ukrainy jako państwo upadłe, w którym wszyscy tylko kradną, to duża przesada.
W pewnym momencie zaczęliśmy się skupiać na tym, co jest złe. I to jest sukces Rosji, która chce przekonać nas i cały świat, że Ukraina przegrywa. Tak, być może stracimy Czasiw Jar albo Wołczańsk, bo jesteśmy uzależnieni od zachodniej broni, której ciągłe brakuje. Z drugiej strony wojna trwa już trzeci rok. Rosja jest wielokrotnie większa i silniejsza, ale wciąż nie zdołała zająć ani Charkowa ani Sum, które leżą 40 km od granicy. Kto tu przegrywa?
Ich pierwotny plan - wziąć Kijów, przepołowić kraj - legł w gruzach. Wyzwoliliśmy połowę okupowanych terytoriów. Co będzie dalej? Będzie ciężko. Ale musimy rozumieć jedno: wytrwaliśmy. Ukraina będzie istnieć jako niepodległe państwo. Teraz musimy przetrwać walkę informacyjną i nie dać się podzielić.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski