Biden chciał pokoju na Bliskim Wschodzie. Zamiast tego ma wojnę [OPINIA]
Przez ostatnie kilka miesięcy administracja prezydenta Bidena prowadziła intensywne rozmowy z Arabią Saudyjską na temat zawarcia przez Saudów porozumienia pokojowego z Izraelem. Obecne walki między Hamasem a Izraelem nie tylko oddalają perspektywę takiego porozumienia, ale także niosą za sobą ryzyko szerszej regionalnej konfrontacji między Izraelem a Iranem - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Rydelek.
22.10.2023 16:32
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Już wkrótce w ogniu może stanąć nie tylko Strefa Gazy, ale także Liban czy Syria. Echa tych walk mogą dotrzeć także do Zatoki Perskiej.
Marzenie o pokoju
Od kilku miesięcy amerykańscy dyplomaci prowadzili intensywne rozmowy z Rijadem na temat zawarcia pokoju przez Królestwo Arabii Saudyjskiej z Izraelem. Biały Dom liczył, że taki układ mógłby wzmocnić pozycję USA na Bliskim Wschodzie i stanowić swoistą odpowiedź na ostatnie chińskie sukcesy w regionie. Część doradców Bidena miała również nadzieję, że taki historyczny układ mógłby podreperować notowania Bidena przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi.
Na podstawie przecieków do mediów możemy dość dobrze zrekonstruować szczegóły rozmów oraz listę saudyjskich żądań.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W zamian za podpisanie pokoju z Izraelem, Saudowie zażądali od Amerykanów wiele. Przede wszystkim Rijad chciał otrzymać formalne gwarancje bezpieczeństwa od Stanów Zjednoczonych. Saudowie naciskali, aby były to gwarancje analogiczne do tych, które posiadają kraje członkowskie NATO (art. 5 Traktatu). Ponadto zażądali od Amerykanów zgody na rozpoczęcie programu wzbogacania uranu na terenie Królestwa.
Saudyjskie żądania były zatem bardzo wygórowane, a ich spełnienie wręcz niemożliwe. Gwarancje bezpieczeństwa podobne do tych z art. 5 NATO musiałyby zostać bowiem zatwierdzone przez amerykański Kongres, którego przedstawiciele wyraźnie już zasygnalizowali, że nie popierają tego pomysłu. Ponadto pojawiły się obawy, że jeśli pozwoli się Saudom na wzbogacanie uranu na terenie Królestwa, to saudyjski program nuklearny szybko zostanie wykorzystany do konstrukcji broni jądrowej, co z kolei doprowadzi do nuklearnego wyścigu zbrojeń między Arabią Saudyjską a Iranem.
Rozmowy Amerykanów z Saudami były trudne, a postępy bardzo powolne. W ostatnich tygodniach Saudowie zaczęli jednak wykazywać się większą elastycznością w negocjacjach i pojawiła się szansa na pewne kompromisy.
Przykładowo Saudowie zaczęli zastanawiać się nad rezygnacją z żądania gwarancji bezpieczeństwa opartych na zasadach art. 5 NATO i zamiast tego skupiać się na uznaniu Arabii Saudyjskiej za tzw. głównego sojusznika USA spoza NATO (Major non-NATO ally). Nie wymagałoby to zgody Kongresu, a Saudom dałoby dostęp do wielu amerykańskich technologii i projektów, jednocześnie bardzo zacieśniając współpracę wojskową.
Obecne walki między Hamasem a Izraelem postawiły jednak Saudów w trudnej sytuacji. Arabia Saudyjska - jako kraj aspirujący do roli lidera świata arabskiego - nie może pozwolić sobie na normalizację relacji z Izraelem, w sytuacji gdy izraelska armia grozi likwidacją Strefy Gazy, zamieszkałej przez ponad 2 mln Palestyńczyków.
Nie oznacza to jednak, że rozmowy pokojowe uległy całkowitemu załamaniu. Paradoksalnie, Saudowie mają kilka powodów, dla których mogą popierać konfrontacyjną politykę premiera Netanjahu. Wygląda bowiem na to, że Netanjahu idzie nie tylko na wojnę z Hamasem, ale także z Hezbollahem i innymi proirańskimi formacjami w regionie.
Wojna z Hamasem czy wojna z Iranem?
Hamas jest blisko powiązany z Iranem. To właśnie Teheran wspiera finansowo Hamas oraz dostarcza Palestyńczykom uzbrojenie. Wpisuje się to w szerszą politykę Iranu, który od lat stara się otoczyć Izrael siecią proirańskich milicji.
Z wypowiedzi premiera Netanjahu i izraelskich wojskowych wynika, że wkrótce Izrael rozpocznie ofensywa lądową w głąb Strefy Gazy. W odróżnieniu od innych izraelskich operacji w Gazie, których celem było zmniejszenie zdolności bojowych Hamasu, tym razem celem Izraela ma być całkowita likwidacja Hamasu.
Iran nie może pozwolić na taki scenariusz, gdyż - po likwidacji Hamasu - cała uwaga izraelskiej armii skupiłaby się na Hezbollahu, który utworzył w Libanie swoje własne para-państwo.
Amerykański wywiad obawia się, że w momencie, gdy izraelscy żołnierze zaczną wkraczać do Strefy Gazy, Hezbollah otworzy drugi front i zaatakuje na północy, wzdłuż całej granicy libańsko-izraelskiej. Według portalu Axios przed dokładnie takim scenariuszem prezydent Biden miał ostrzegać premiera Netanjahu podczas niedzielnej rozmowy telefonicznej.
Amerykańskie obawy nie są wyimaginowane. Od niedzieli, 8 października, wzdłuż granicy libańsko-izraelskiej dochodzi do licznych prowokacji i wymiany ognia między Hezbollahem a izraelską armią. Hezbollah zaczął także mobilizować swoich bojowników na terenie Libanu oraz Syrii.
Efekt domina
Administracja prezydenta Bidena publicznie zadeklarowała poparcie dla działań premiera Netanjahu. Jednak nieoficjalnie amerykańscy dyplomaci wyrażają obawy, że atak Izraela na Strefę Gazy może doprowadzić do spirali przemocy, którą będzie ciężko zatrzymać.
Po stronie Hamasu mogą opowiedzieć się bowiem nie tylko Hezbollah, ale także inne proirańskie milicje w regionie. Część szyickich milicji z Iraku zagroziła już atakami na amerykańskie bazy na Bliskim Wschodzie. Podobne groźby padły także z ust Abdula Malika al Houthiego, lidera jemeńskiego Ruchu Houthich. Wszystkie te działania zyskałyby z pewnością wsparcie ze strony Irańczyków, którzy - za pośrednictwem Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej - utrzymują ogromne wpływy w Libanie, Syrii, Iraku czy Jemenie.
Włączenie się proirańskich formacji w konflikt między Hamasem a Izraelem groziłoby poważną destabilizacją Bliskiego Wschodu, a także ewentualną blokadą kluczowych szlaków morskich: cieśniny Bab al Mandab (między Afryką a Jemenem) oraz cieśniny Ormuz (między Zatoką Perską a Morzem Arabskim).
Amerykanie nie lekceważą Irańczyków i dlatego w ostatnich dniach wysyłają kolejne siły wojskowe na Bliski Wschód. Już w niedzielę, 8 października, Pentagon wysłał do regionu największy amerykański lotniskowiec USS Gerald R. Ford, wzmocniony jeszcze przez krążownik rakietowy oraz pięć niszczycieli rakietowych. To jednak nie koniec. Według informacji POLITICO, Amerykanie poważnie rozważają przesunięcie na Bliski Wschód jeszcze jednego lotniskowca - USS Dwight D. Eisenhower.
Amerykanie liczą, że już same zwiększenie obecności wojskowej na Bliskim Wschodzie zniechęci Teheran i proirańskie milicje do włączenia się do walk między Hamasem a Izraelem. Ciężko jednak ocenić, na ile taki straszak zadziała.
Wydarzenia poprzednich lat pokazują, że amerykańska doktryna odstraszania nie zawsze działa na Irańczyków. Widać to było na przykład przy ataku na saudyjskie rafinerie w 2019 roku czy przy ostrzelaniu przez Iran bazy wojskowej Al Assad w Iraku w 2020 roku, na której terenie stacjonowali amerykańscy żołnierze.
Bliski Wschód znowu wrze
Administracja Bidena nigdy nie traktowała Bliskiego Wschodu priorytetowo. Na liście priorytetów prezydenta USA dużo wyżej stała rywalizacja z Chinami czy wojna w Ukrainie. Biden chciał, żeby Bliski Wschód stabilizowali przede wszystkim regionalni partnerzy Waszyngtonu - dlatego też Amerykanie zabiegają o normalizację relacji między Izraelem a Arabią Saudyjską, widząc w tym potencjał współpracy obu krajów przeciwko Iranowi.
Wybuch walk między Hamasem a Izraelem oraz ryzyko szybkiej eskalacji tego lokalnego konfliktu w regionalną wojnę, zmusza jednak Amerykę do powrotu na "zdradzieckie piaski" Bliskiego Wschodu.
Amerykanie nie chcą bezpośrednio angażować się w wojnę, jaką Izrael wypowiedział Hamasowi i Strefie Gazy. Chcą przede wszystkim odstraszyć proirańskie formacje i uniknąć regionalnej konfrontacji. Doświadczenia ostatnich lat pokazują jednak, że amerykańska doktryna odstraszania nie robi na irańskich ajatollahach większego wrażenia.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz Rydelek, ekspert ds. Bliskiego Wschodu