Rzeczniczka PiS pokazała, jak działa "fake news". Zaprzecza istnieniu sondażu, który jest im nie na rękę
Politycy tam mocno wtłoczyli wyborcom do głów hasło "fake news", że mogą za jego pomocą zbywać każdą niewygodną dla siebie historię. Taką, jak z zamówionym przez PiS sondażem prezydenckim w Warszawie. Beata Mazurek, rzeczniczka partii, skłamała nazywając go "fake newsem". Po co? Bo to dla PiS niewygodny temat. Politycy regularnie krzyczą "media kłamią", sami kłamiąc.
Najlepiej wyjaśniać mechanizmy na przykładzie. W poniedziałek 16 października serwis 300polityka.pl i portal Polskiego Radia niemal równocześnie poinformowały o wewnętrznym sondażu zamówionym przez Prawo i Sprawiedliwość. Badano w nim, jak poradziliby sobie w wyborach na prezydenta Warszawy dwaj typowani na kandydatów politycy: marszałek Senatu Stanisław Karczewski i wiceminister Patryk Jaki. Ten pierwszy podał też dokładne wyniki sondażu, drugi ograniczył się do ogólnego poinformowania kto wygrywa w pierwszej i drugiej turze.
Sondaże, jak to sondaże, stały się przyczynkiem do ożywionej dyskusji. Szczególnie, że obaj kandydaci wyraźnie mają ochotę na start, co dość nieporadnie starają się ukrywać pod deklaracjami typu "jeśli partia zdecyduje, to podejmę wyzwanie" czy "nie wykluczam startu". Dyskusja zaczęła się rozkręcać, kolejni zainteresowani komentowali swyniki sondażu, aż nagle - dobę po pojawieniu się newsa, rzeczniczka PiS Beata Mazurek wystosowała dementi. - PiS nie zlecał i nie robił żadnego sondażu wyborczego o którym napisała 300polityka, to Fake News - napisała na Twitterze. Oczywiście część internautów dała jej wiarę i nie zostawiła suchej nitki na dziennikarzach.
Problem w tym, że to nie "fake news", jak przekonuje posłanka Mazurek. Prawdziwość sondażu - już po dementi - potwierdziła Wirtualna Polska. Próbowaliśmy skontaktować się z posłanką, by spytać, dlaczego zaprzecza istnieniu sondażu, który był. Po wymianie SMS-ów posłanka zadzwoniła oburzona, że bardziej wierzymy anonimowym posłom niż jej. Zarzekała się, że Nowogrodzka nie zamawiała sondażu. Ale to nie znaczy, że sondaż nie został zamówiony przez PiS, bo rzeczywiście zamówili go lokalni politycy obozu rządzącego. Później Beata Mazurek przeszła do argumentów ad presonam i się rozłączyła.
"Bzdury" Beaty Mazurek
Równie żarliwie posłanka zaprzeczała pod koniec czerwca, kiedy "Fakt" opisał wewnętrzny sondaż PiS pokazujący, jaki wynik osiągnęłaby zjednoczona opozycja (wyższy niż PiS). Wówczas Beata Mazurek także zarzekała się, że to "fake news" i bzdura. Prawdy było w tym tyle, co w zapewnieniach, że Jarosław Gowin po wyborach pokieruje resortem obrony. Przypomnijmy, że taką deklarację złożyła kandydatka PiS na premiera Beata Szydło na kilkanaście dni przed wyborami.
To tylko jeden z wielu przykładów sytuacji, gdy politycy próbują niewygodne dla siebie informacje zdyskredytować krzycząc "fake news". Te dwa słowa stały się jedną z podstawowych broni polityków. Tak długo powtarzali, że dziennikarze kłamią, że duża część odbiorców po prostu w to uwierzyła. Nie ma co ukrywać, że są dziennikarze którzy kłamią. Zdarza się, że popełniamy błędy albo piszemy coś w pośpiechu i bez pełnej wiedzy na temat faktów. I w niemal każdej redakcji takie oczywiste błędy i pomyłki są jak najszybciej poprawiane. Zdarzają się wyjątki - politycy PiS powinni spojrzeć na kierowaną przez ich byłego partyjnego kolegę TVP.
W służbie polityków
Politycy skwapliwie wszelkie błędy dziennikarzy wyłapują, nagłaśniają, a przede wszystkim przypisują ich autorom umyślne działanie. Dzięki temu utrwalają przekonanie, że niemal każdy dziennikarz to ordynarny kłamczuch. Pomagają im w tym zwolennicy, którzy prowadzą wyraźnie określone politycznie profile na Twitterze czy Facebooku typu "Nagroda Złotego Goebbelsa", "Demaskator Propagandy" czy "Żelazna Logika". Początkowo przedstawiały się jako bezstronni strażnicy dziennikarskiej rzetelności, z czasem przestali ukrywać pro-PiS-owskie sympatie. Przy wytykaniu "kłamstw i manipulacji mainstreamu" sami uciekają się do ostrego naginania rzeczywistości. Norma to przypisywanie autorom tekstów intencji, których nikt nie miał. Spotkało to mnie i moich kolegów oraz koleżanki z redakcji wielokrotnie.
Duża część błędów wynika też z tego, że w błąd wprowadzają nas nasi informatorzy. I nie zawsze pomaga weryfikacja w innym źródle. Zdarza się też, że co innego politycy mówią na tzw. offie, a co innego kiedy zostaną o daną sprawę spytani przed kamerami. Niektórzy wycofują się ze swoich twierdzeń, kiedy zobaczą że przesadzili i narazili się na gniew partyjnych bossów. W takiej sytuacji winę zrzuca się na dziennikarza, oskarżając go o przekręcenie słów czy wyrwanie czegoś z kontekstu. Patryk Jaki po ostrym wpisie na temat gwałtu z Rimini (postulował przywrócenie kary śmierci), zarzekał się, że jego słowa przekręcono.
"Łapać złodzieja"
Dlaczego politycy to robią? Bo dziennikarze patrzą im na ręce. Kiedy więc zostaną przyłapani na tym, że tą ręką robią coś nieprzyzwoitego, krzyczą "fake news". Dzisiaj niemal każdy tekst śledczy, ujawniający mniej lub bardziej skandaliczne działania polityków, składa się z dwóch odcinków. Pierwszy to właściwy materiał, a drugi to polemika z oświadczeniem wydanym przez polityka bądź kierowaną przez niego instytucję, prostujący manipulacje popełnione przez rzecznika w obronie swojego szefa.
Stąd, kiedy widzimy polityka krzyczącego "łapać złodzieja", warto zastanowić się, czy aby tym złodziejem nie jest poseł czy minister, a krzyczy tylko po to, by odwrócić od siebie uwagę. Bo politycy kłamią, kiedy uznają, że przyniesie im to korzyść.