Rafał Woś: Jak dobrze być lewakiem…
- Ekonomiczny lewak nie ma u nas dobrej prasy. Zwykło się uważać, że jest oderwanym od realiów zwolennikiem „księżycowej” gospodarki i przeciwnikiem „trzeźwego rachunku ekonomicznego”. To kompletna bzdura – pisze Rafał Woś w felietonie dla Wirtualnej Polski i wyjaśnia, dlaczego. Publicysta przekonuje również, że można byś zadowolonym i cieszyć się życiem, gdy: czeka się na opóźniony pociąg, przepłaca w osiedlowym sklepie spożywczym i płaci podatki.
Powiedzmy, drogi czytelniku, że na trasie wakacyjnych wypraw dotarłeś do Świebodzina. Po zwiedzeniu szeregu niezaprzeczalnych atrakcji tego pięknego miasteczka czekasz więc na pociąg powrotny do Warszawy. Ten jednak przyjeżdża z 60-minutowym opóźnieniem. Powód? Strajk niemieckich kolejarzy. Jeśli wyznajesz liberalny pogląd na gospodarkę, nie zazdroszczę ci. Popołudnie masz na bank popsute. W końcu zapłaciłeś za bilet nie po to, by czekać. I to jeszcze z powodu jakichś obrzydliwych związkowców. Na dodatek niemieckich, którzy i tak zarabiają dużo lepiej od naszych. W głowach im się poprzewracało!
A teraz wyobraź sobie, że jesteś lewakiem. Strajk? To świetnie! Może wreszcie niemieccy związkowcy wymuszą na Deutsche Bahnie poprawę płac. Co może ośmieli pracowników innych branż. Co będzie z korzyścią dla całej europejskiej gospodarki. W końcu nie od dziś wiadomo, że poziom płac w Niemczech był przez dobrą dekadę zbyt mocno dławiony. Co zaowocowało hiperkonkurencyjnością niemieckiej gospodarki i jest podszewką całego kryzysu zadłużeniowego w strefie euro, który stale podkopuje wiarę w przyszłość projektu europejskiego. A poza tym warto, żeby większy nacisk na podwyżki płac promieniował również na polską gospodarkę. Bo to jest coś, czego Polska po 25 latach neoliberalnej transformacji najbardziej na świecie potrzebuje. Bez presji na płace nie ruszą się ani nasza innowacyjność (bo po co być innowacyjnym, gdy przewagę konkurencyjną można budować na taniej pracy?) a szerokie masy naszego społeczeństwa nie mają szans, by wyrwać się z pułapki niskich i średnich dochodów.
Powiecie pewnie, że to jednostronna perspektywa. I że z punktu widzenia pracodawcy cała związkowa historia wygląda zupełnie inaczej. Nie jestem pewien. Jasne, z perspektywy pojedynczego pracodawcy lepiej płacić mniej niż więcej. Ale to co dobre z punktu widzenia jednostki nie musi być dobre dla całej gospodarki. I zazwyczaj nie jest. Bo jak pisał zmarły w 1971 wielki polski ekonomista Michał Kalecki: "pracownik wydaje tyle, ile zarabia. A przedsiębiorca zarabia tyle, ile... wydaje". To znaczy, że jeśli dobrze zapłaci pracownikowi, to w dłuższym okresie się mu to zwróci. Bo będzie mógł swój zysk zrealizować. To znaczy znajdzie kupca na swoje towary i usługi.
Oczywiście, można ze związkami zawodowymi wojować. Taki choćby George Pullman? Facet kontrolował w swoim czasie - koniec XIX wieku - większość światowej produkcji wagonów sypialnych i został jednym z najbogatszych ludzi świata. Jako self-made man postanowił jednak, że on przed lewackimi agitatorami się nie ugnie. W końcu nie wytrzymał kolejnej wielkiej fali strajków w swoich zakładach i umarł przedwcześnie (serce) w roku 1897. A rodzina ukryła jego doczesne szczątki pod kilkoma tonami betonu, żeby zabezpieczyć się przed profanacją ze strony potencjalnego ataku anarchistów. I po co mu to było? Więc o tym wszystkim rozmyśla sobie lewak na tym dworcu w Świebodzinie i nawet się cieszy, że tym swoim, wymuszonym związkową akcją, czekaniem trochę się do poprawy sytuacji makroekonomicznej przyczynia.
A jak już mu się znudzi, to może pójść na kawę albo na obiad. Bo lewak bardzo lubi wydawać pieniądze. Nie, nie po to, żeby obsesyjnie konsumować. On po prostu jest popytowcem. Czyli wie, że nie ma lepszego pomysłu na spędzenie popołudnia niż wpuszczenie odrobiny gotówki w obieg gospodarczy. Najlepiej lokalny. Bo dzięki temu lokalny sprzedawca kawy będzie miał na kino lub na buty dla dziecka. A to zwiększa szansę, że właściciel kina czy producent butów będą mieli na fryzjera albo na nowy rower. I znów jesteśmy w ramach teorii efektywnego popytu Michała Kaleckiego. Zgodnie z tą logiką lewaka nie irytują nawet (umiarkowanie) rosnące ceny. Lewak nawet się z tego... cieszy. Wie, że z dwojga złego lepsza umiarkowana inflacja, niż ekonomiczna stagnacja. Paradoksalnie im lewak mniej zamożny, tym jego radość z napędzania popytu większa. To wniosek płynący z tzw. prawa malejącej krańcowej użyteczności. Na które powoływał się już... Jezus Chrystus (było nie było ekonomiczny lewak) przekonując uczniów, że wdowi grosz
więcej "waży" niż bardziej sowita danina złożona przez bogacza z tego, co mu i tak zbywa.
To nie koniec. Bo lewakowi nawet najbardziej prozaiczne zakupy w sklepie spożywczym mogą przynieść wiele nieoczekiwanej radości. Zwłaszcza jeśli zamiast do wielkopowierzchniowego dyskontu pójdzie do lokalnego spożywczaka. Fakt, że zapłaci trochę więcej. Ale ile satysfakcji, że zobaczył coś więcej niż koniuszek własnego nosa. Że wsparł prawdziwą mikroprzedsiębiorczość, przeciwstawił się transferowaniu zysków do i tak zamożnych zagranicznych koncernów i powiedział "nie" prekaryzacji pracowników, której wiele z tych sieci się dopuszcza. Czy to, co poparł, jest lepsze? Niekoniecznie. Ale lewak nie jest fundamentalistą. Tylko pragmatykiem. Wie, że spożywczak ma mniejsze szanse na ucieczkę przed opodatkowaniem i że prawdopodobnie zostawi zyski w kraju. Przynajmniej na tym etapie swojego rozwoju.
I tak dochodzimy do kluczowego elementu, jakim jest stosunek do państwa. Liberał, gdy słyszy słowo "podatki", wpada w białą gorączkę. Fiskus jawi mu się jak jakiś współczesny zaborca, co zniewolił, a teraz każe sobie płacić sowite kontrybucje. A lewak płaci. A nawet się z tego cieszy. Gdy opowiedziałem o tym pewnemu arcyliberalnemu koledze po piórze, orzekł on, że to jakieś zboczenie. Czyżby? A może po prostu realizm? Politolog Benjamin Radcliff z Uniwersytetu Notre Dame przez lata sprawdzał empirycznie, który z mierzalnych czynników ekonomicznych decyduje o ludzkim zadowoleniu z życia. I wyszło mu, że klucze są dwa: po pierwsze, zakres obowiązków państwa dobrobytu. Po drugie zaś, stabilność rynku pracy. Mówiąc krótko: tam, gdzie na państwo dobrobytu wydaje się więcej, tam poziom ogólnej szczęśliwości jest wyższy. Nawet jeśli idzie to w parze z wysokim poziomem podatków. Jeszcze lepiej, jeśli jest to związane z wysokim poziomem uregulowania rynku pracy i silnym uzwiązkowieniem. Znów – im więcej, tym
szczęśliwiej. PKB i inne rynkowe mierniki dobrobytu mają tu znaczenie drugorzędne. Radcliff tłumaczy ten fenomen za pomocą bardzo czytelnej teorii odrynkowienia.
Podsumowując: ludzie są szczęśliwsi wszędzie tam, gdzie nie muszą na każdym kroku boksować się z konkurencją i wymieniać swoich umiejętności na chleb w wielkim rynkowym współzawodnictwie – nawet jeśli w tym współzawodnictwie kryje się milion okazji i szans. I kto tu jest rozsądny? Ten, co rozpędziłby związki zawodowe i zaprowadził konkurencję doskonałą, w której rację ma zawsze zwycięzca, bo skoro wygrał, to zapewne miał rację. Przecież to jakiś absurd. Czy nie lepiej zostać lewakiem? Z jednej strony twardo stąpającym po ziemi. Z drugiej akceptującym fakt, że nie jest na tym świecie sam, a to, co dobre dla niego samego, nie zawsze bywa dobre dla całej gospodarki. Przemyślcie to państwo na spokojnie. Akurat jest ku temu dobra pora.
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski