Prezydent Andrzej Duda przeciwko polskiej tradycji [OPINIA]
W demokracji zwycięzcą wyborów jest ten, kto uzyskuje większość zdolną do powołania rządu, a przegranym ten, kto rządu nie jest w stanie powołać. Ta prawda jednak z trudem przebija się do świadomości prezydenta Andrzeja Dudy i przedstawicieli odchodzącej władzy - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Jacek Czaputowicz, były minister spraw zagranicznych w rządzie PiS.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Świadczy o tym dobitnie powierzenie misji utworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiemu. Od posiedzenia Sejmu 13 listopada 2023 roku wiemy jednak dobrze, że Prawo i Sprawiedliwość nie ma większości, a misja Mateusza Morawieckiego jest skazana na porażkę.
Prezydent Andrzej Duda twierdzi, że Donald Tusk nie będzie jego premierem. To oczywiste, ponieważ w polskim systemie politycznym to nie prezydent, lecz naród decyduje o tym, kto będzie sprawować rządy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kompetencje prezydenta ograniczają się do ściśle określonego procedurą udziału w przekazaniu władzy tym, którzy uzyskali poparcie w wyborach. Prezydent może to ułatwić i zrobić sprawnie lub utrudnić, działając destrukcyjnie. Andrzej Duda obrał tę drugą drogę.
Prezydent głosi, że zachowuje się zgodnie z tradycją, ponieważ Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Komorowski i Lech Kaczyński powierzali misję utworzenia rządu zwycięskiemu ugrupowaniu.
Jednak wszyscy oni kierowali się przede wszystkim zdolnością kandydata do utworzenia rządu i uzyskania poparcia większości parlamentarnej. A że osoby te wywodziły się z ugrupowania, które uzyskało największą liczbę głosów, było wynikiem przypadku. Tak jak wynikiem przypadku było to, że byli oni np. blondynami lub nie byli łysi. Decydowała zawsze większość sejmowa, co obrazowały głosowania w Sejmie.
Przypomnijmy też, że Marek Belka (któremu prezydent Aleksander Kwaśniewski powierzył misję utworzenia rządu) nie uzyskał wotum zaufania za pierwszym razem. Został premierem w trzecim kroku, gdy Sejm nie zaproponował swego kandydata. Nie była to więc sytuacja, że premierem zostaje inna osoba niż wskazana przez prezydenta.
Z kolei prezydent Bronisław Komorowski, któremu przypadał obowiązek powierzania misji tworzenia rządu, nie kierował się samym wynikiem wyborów, lecz "realną zdolnością koalicyjną danego ugrupowania".
Podobnie prezydent Lech Kaczyński po wyborach w 2007 roku przeprowadził konsultacje z liderami czterech największych ugrupowań.
Gdy przekonał się, że Platforma Obywatelska zawarła porozumienie z PSL i ma większość, to jej liderowi powierzył misję utworzenia rządu. Rzecznik Kancelarii Prezydenta Michał Kamiński powiedział wtedy: "Pan Prezydent Rzeczypospolitej Lech Kaczyński podtrzymuje wolę desygnowania Pana Donalda Tuska na premiera przed końcem tego tygodnia". Zapewne byłoby inaczej, gdyby "Prawo i Sprawiedliwość" mogło zawrzeć koalicję z pominięciem Platformy Obywatelskiej.
Andrzej Duda zerwał więc z polską tradycją, która nakazuje powierzenie misji utworzenia rządu sejmowej większości.
Mimo że Kancelaria Prezydenta cały czas informuje na swoich stronach internetowych: "W myśl art. 154 Konstytucji, Prezydent desygnuje Prezesa Rady Ministrów. Jest to zazwyczaj osoba wskazana przez większość parlamentarną". Sejm powoła zatem po raz pierwszy pod rządami obecnej konstytucji premiera, który nie był wskazany przez prezydenta.
Zapewne prezydent Andrzej Duda myśli, że zachowuje się sprytnie. Inaczej jednak niż prezydent Lech Kaczyński występuje on otwarcie przeciwko woli suwerena, wyrażonej w wyborach. Porażka misji Mateusza Morawieckiego będzie także porażką prezydenta, co ograniczy jego możliwości wpływania na politykę rządu.
Analogii do obecnej sytuacji należy raczej szukać w okresie powstawania III RP. Otóż w wyborach 6 czerwca 1989 roku zwyciężyła Solidarność, jednak to PZPR miało w sejmie kontraktowym największą liczb posłów - 173 wobec 161, którzy się dostali z ramienia Komitetu Obywatelskiego. Poparcie dla komunistów według dzisiejszych standardów nie było małe, o czym świadczy fakt, że kandydaci z listy krajowej uzyskiwali po 40-50 proc. głosów.
PZPR nie była mentalnie przygotowana na oddanie władzy.
Jak wiemy, prezydent Wojciech Jaruzelski zaproponował na stanowisko premiera Czesława Kiszczaka, który uzyskał akceptację w Sejmie. Gdy jednak ZSL i SD cofnęło mu poparcie, a kluby te miały odpowiednio 76 i 27 posłów, Czesław Kiszczak zaproponował funkcję premiera Romanowi Malinowskiemu. Przewodniczący ZSL uznał jednak, że jego partia uzyska więcej, gdy utworzy koalicję z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. Gdy stało się jasne, że nie uzyska większości w Sejmie, Czesław Kiszczak zrezygnował.
Dziś Prawo i Sprawiedliwość nie może pogodzić się z utratą władzy. Prezydent powierzył misję utworzenia rządu Matuszowi Morawieckiemu, który - gdy okazało się, że PiS nie ma większości - podobnie jak Czesław Kiszczak zgłosił chęć wejścia do rządu kierowanego przez lidera ludowców.
Tak jak wcześniej Roman Malinowski, także Władysław Kosiniak-Kamysz odmówił, uznając, że PSL więcej skorzysta na sojuszu z Platformą Obywatelską. W obu wypadkach przewodnim motywem była chęć odsunięcia od władzy odrzuconych przez społeczeństwo formacji - PZPR i Prawa i Sprawiedliwości.
Nie wiemy jednak, czy na tym porównania się skończą.
Czesław Kiszczak w końcu pogodził się z porażką i honorowo zrezygnował jeszcze przed exposé, czym otworzył drogę do powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego. Wkrótce zobaczymy, jak zachowa się Mateusz Morawiecki.
Andrzeja Dudę czeka trudny okres. Mijają czasy, kiedy aparat państwa pozostawiał prezydentowi pewne pole do inicjatywy i stał na straży jego wizerunku. Choć prezydent ciągle może liczyć na Prawo i Sprawiedliwość, ugrupowanie to będzie jednak miało ograniczone możliwości działania. Podobnie jak PZPR po wyborach w 1989 roku, która stopniowo traciła możliwość obrony Wojciecha Jaruzelskiego.
Prof. Jacek Czaputowicz dla Wirtualnej Polski
Prof. Jacek Czaputowicz jest politologiem, profesorem nauk społecznych, pracownikiem naukowym Wydziału Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2018-2020 był ministrem spraw zagranicznych w pierwszym i drugim rządzie Mateusza Morawieckiego.