Andrzej Dybczyński© PAP

Polityczny haracz, czyli desant po kasę ukrytą w nauce. "Upolitycznienie się pogłębiło"

- Skoro w naszym państwie organizacja naukowa musi opłacać polityczny haracz, to trudno. Ale niech ci politycy przynajmniej zdobywają pieniądze dla naukowców, ułatwiają dyrektorom pracę, rozwój badań, zarządzanie instytutami. A nie plądrują je jak porzucony, bezpański dwór i kręcą geszefty na kilku litrach paliwa, zarabiając kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie - mówi Andrzej Dybczyński, były prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz.

Sieć Badawcza Łukasiewicz to państwowa organizacja grupująca kilkadziesiąt instytutów naukowych. W ostatnich tygodniach stało się o niej głośno, jednak nie w związku z sukcesami naukowców, a kadrowymi roszadami, oskarżeniami o upolitycznienie i skandalu, przez który odwołany został jeden z wiceministrów sprawiedliwości zatrudniony wcześniej w Sieci.

Nowym prezesem Sieci jest Hubert Cichocki, do niedawna wiceprezes partii Centrum dla Polski, związanej z Polskim Stronnictwem Ludowym.

Profesor Alicja Bachmatiuk, zarządzająca do 31 lipca Polskim Ośrodkiem Rozwoju Technologii (PORT) we Wrocławiu wchodzącym w skład Sieci, opowiedziała "Gazecie Wrocławskiej", że nowe kierownictwo instytucji wymusiło na niej zatrudnienie działacza Lewicy Bartłomieja Ciążyńskiego. Z kolei w środę w Wirtualnej Polsce ujawniliśmy, że Ciążyński, który w międzyczasie zamienił pracę w Łukasiewiczu na tekę wiceministra sprawiedliwości, pojechał na wakacje służbowym samochodem, a za paliwo zapłacił służbową kartą Sieci. Po naszym tekście złożył dymisję, a prokuratura wszczęła w jego sprawie postępowanie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Paweł Figurski, Patryk Słowik: Czy Sieć Badawcza Łukasiewicz jest upolityczniona?

Andrzej Dybczyński, były prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz: Tak, i to w narastającym stopniu. Była upolityczniona, zanim zostałem prezesem, była, gdy byłem prezesem. I jest teraz, a to upolitycznienie rośnie. Wcześniej nie przeszkadzało ono realizacji przedsięwzięć naukowych, ale teraz weszło w naukę z butami.

Kilkanaście dni temu prof. Alicja Bachmatiuk, była już szefowa wrocławskiej odnogi Sieci - Polskiego Ośrodka Rozwoju Technologii (PORT) - powiedziała "Gazecie Wrocławskiej", że wywierano na nią naciski, żeby zatrudniała konkretne osoby, w tym polityka. Zaskoczyło to pana?

Zaskoczyło w tym znaczeniu, że odkąd odszedłem z Łukasiewicza, wypchnięty przez obecnie rządzących, nie mam kontaktów z prof. Bachmatiuk, z Alą, mimo że dobrze się znamy. Uznałem, że nie powinienem jej obciążać swoją osobą w oczach nowych władz.

Szczegółów więc nie znałem. Ale skłamałbym, gdybym stwierdził, że jestem zaskoczony tym, co z nią zrobiono. Przecież śledzę, co dzieje się w Sieci, a to jest kolejne odwołanie przez prezesa Huberta Cichockiego bardzo dobrego, merytorycznego dyrektora bez jakichkolwiek powiązań politycznych z bardzo wątpliwych powodów. Nie chcę nawet myśleć o tym, czy prezes Cichocki ją odwołał dlatego, że odkryła drobne paliwowe przekręty partyjnego kolegi ministra Wieczorka.

Z perspektywy menedżera to jest niewyobrażalne. Z perspektywy ludzkiej po prostu podłe.

Zatrudnienie polityka czy zwolnienie ludzi?

Zwolnienie ludzi, gdy jednocześnie są pieniądze na zatrudnienie polityka, bo to pokazuje priorytety organizacji. I to widzą pracownicy, naukowcy również spoza Łukasiewicza. Żal tych zwolnionych, ale jeszcze gorszą konsekwencją tego, co się obecnie dzieje w Łukasiewiczu, jest to, że zdolni ludzie nie będą chcieli pracować w Sieci. Oni nie będą chcieli pracować z politykami, którzy nie znają się na robocie, i przychodzić do miejsca, z którego można zostać zwolnionym, bo trzeba sfinansować etat dla ludzi umocowanych w partiach politycznych. Z perspektywy menedżera to jest dewastowanie organizacji na długie lata, cholernie trudne do odrobienia.

A z perspektywy ludzkiej? Niech pan Czarzasty i Wieczorek przyjadą do Wrocławia, staną twarzą w twarz z tymi 30 zwolnionymi z PORT-u ludźmi i wytłumaczą im decyzję prezesa Cichockiego. I zatrudnienie przez niego za 40 tysięcy zł miesięcznie ich politycznego kumpla. I niech tym ludziom opowiedzą, dlaczego chcieli odsunąć PiS od władzy. Jako menedżer zwalniałem w swoim życiu wiele osób. To dla menedżera jest zawsze porażka. Ale żadnej z tych osób nie wstydzę się spotkać na ulicy.

Prof. Bachmatiuk w "Gazecie Wrocławskiej" wskazała, że prezes Sieci Hubert Cichocki chciał, żeby zmieniła stanowisko na niższe, bo jej miał zająć kończący kadencję rektor jednej z uczelni. Cichocki nie znał przy tym nawet nazwiska tego rektora.

Przecież to jest totalna kompromitacja prezesa Cichockiego jako szefa organizacji. Nawet nie zna nazwiska dyrektora, którego kazali mu powołać? Szef ma prawo dobierać sobie współpracowników, to dla mnie jako menedżera jest jasne, ale powody i sposób działania jest kluczowy, bo nie tylko świadczy o menedżerze, lecz także tworzy wizerunek organizacji i wpływa na jej zdolność do przyciągania najlepszych ludzi. A rektor Bosy? Ja zwyczajnie nie rozumiem, jak można po przegranych wyborach dążyć do wyrzucenia z pracy innego naukowca, kobiety o czterokrotnie lepszym dorobku naukowym, żeby zająć jej stanowisko. Dla pieniędzy? Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić, jak ja w takiej sytuacji stanąłbym przed ludźmi pierwszego dnia w nowej pracy. I jak spojrzałbym w twarz innym naukowcom. Dziś pan rektor Bosy musi odpowiedzieć sobie i nam wszystkim na pytanie, jakim jest naukowcem, jakim jest menedżerem nauki, jakim jest człowiekiem i jakim jest mężczyzną.

Alicja Bachmatiuk to naukowiec o międzynarodowej renomie. Wróciła do Polski z Korei Południowej, by pracować na rzecz państwa. A teraz została zwolniona bez żadnego przekonującego uzasadnienia. Zresztą prezes Cichocki sam sobie przeczy: zarzuca PORT-owi, że po zaledwie 5 latach istnienia ma on niskie przychody z komercjalizacji, a za chwilę sam stwierdza, że na opracowanie technologii trzeba 10 lat.

Podano informację, że zwolnienie prof. Bachmatiuk wynika z art. 25 ustawy o Sieci Badawczej Łukasiewicz - czyli zarzuca się profesor nielegalność działań, niegospodarność lub niecelowość. I nikt nie mówi, co konkretnie źle robiła. To nie tylko sprzeczne z prawem czy nieprzyzwoite. To po prostu głupie.

Podobnie zresztą obecne władze Łukasiewicza postanowiły zrobić z prof. Katarzyną Marzec z Krakowa. I kolejni: Dziugan, Igras i tak dalej… Odwoływanie naukowców, którzy z powodu swojej uczciwości stali się zagrożeniem dla politycznych protegowanych prezesa – co na to premier Tusk?

I teraz najważniejsze – machnijmy brutalnie ręką na Bachmatiuk i Marzec, one sobie bez trudu poradzą bez Łukasiewicza. Ale jaki wybitny naukowiec lub menedżer będzie chciał przyjść do pracy w takiej organizacji? To jest największa szkoda, którą wyrządza Łukasiewiczowi prezes Cichocki. Nie samo ich zwolnienie, tylko długoterminowe skutki tych zwolnień.

Nie ukrywa pan swojej sympatii do prof. Bachmatiuk. Może nowe władze wcale nie upolityczniają Sieci, tylko właśnie czyszczą ją z ludzi, którzy się nie nadają? Fakt bycia wybitnym naukowcem nie oznacza, że jest się wybitnym zarządzającym.

Czyścić to można toaletę. Ludzi się zatrudnia i zwalnia. Gdy politycy mówią o "czyszczeniu" – a ja usłyszałem to również wobec siebie – to przywołuje to najstraszniejsze możliwe skojarzenia historyczne.

Tak, zdolności menedżerskie i naukowe nie muszą iść w parze. Choć tutaj idą. Opowiem panom, jak to było.

Jest 2019 r., jestem dyrektorem PORT-u we Wrocławiu [Sieć Badawcza Łukasiewicz - PORT Polski Ośrodek Rozwoju Technologii - red.]. Prof. Bachmatiuk jest wtedy kierowniczką laboratorium - stanowisko istotne naukowo, ale w organizacji niewysoko. Postanowiłem zrezygnować ze współpracy z pewnym Amerykaninem, wypowiedziałem mu umowę. 15 minut później otworzyły się drzwi do mojego gabinetu, wpadła Alicja Bachmatiuk ze wszystkimi swoimi pracownikami i powiedziała, że albo ja tego człowieka z powrotem zatrudnię, albo ona odejdzie z całym zespołem. Bo to - jak mówiła – nie dyrektor zza biurka będzie decydował, kto się zna na robocie, a kto nie zna.

Pierwsza moja myśl, gdy Ala to zrobiła, była taka, że chciałbym, aby to była przyszła dyrektorka PORT-u. Bo kluczową kompetencją dobrego menedżera jest umieć powiedzieć swojemu szefowi "nie". I ustać to "nie" mimo presji, własnych wątpliwości czy ludzkiego strachu o pracę.

Potakiwacza mogę zatrudnić za 5 tys. zł miesięcznie. Za kogoś o takiej jak u prof. Bachmatiuk zdolności do obrony własnego zdania, o swoich ludzi, za taką siłę płaci się znacznie więcej. Mam wrażenie, że dzisiaj w Łukasiewiczu zatrudnia się na kluczowych stanowiskach potakiwaczy. Tyle że za wielokrotność tych 5 tys. zł miesięcznie. Spójrzmy na decyzje kadrowe podejmowane obecnie w Sieci i zadajmy sobie pytanie, ile razy wymuszający je politycy usłyszeli od ludzi odpowiadających za tę organizację "nie".

Wyjaśnijmy, dlaczego w ogóle rozmawiamy o Łukasiewiczu. Sieć Badawcza Łukasiewicz to ponad 20 instytutów rozsianych w 12 miastach. Budżet na poziomie 1,7 mld zł rocznie, 7000 ludzi. Gigantyczna organizacja naukowa, której celem jest nie tyle pisać artykuły do międzynarodowych periodyków, ile opracowywać rozwiązania przydatne biznesowi.

Trzeba cofnąć się o 30 lat, by zrozumieć istotę istnienia Łukasiewicza. Za komuny w zasadzie przy wszystkich gałęziach przemysłu istniały ośrodki badawcze. Komuna upadła, zaczął się proces transformacji gospodarczej i wiele gałęzi przemysłu upadło, bądź funkcjonowało słabo. Ale ośrodki badawcze pozostały, bo głupio było politykom likwidować placówki naukowe, choć jednocześnie nie zapewnili im wsparcia.

Zaczęło się dziać to, co dzieje się w przyrodzie. Jedni znaleźli swoją niszę i zaczęli się rozwijać. Mieli szczęście do dobrych menedżerów, akurat zajmowali się "lepszymi" branżami, żyli całkiem dobrze. Inni upadli lub wegetowali na krawędzi upadku, pozostawieni sami sobie przez państwo.

Gdy Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, uznało, że można to albo zamknąć w cholerę, albo starać się jakoś ogarnąć i przywrócić do stanu używalności. Słusznie wybrano drugie rozwiązanie.

W ten sposób w 2019 r. powstała Sieć Badawcza Łukasiewicz, w skład której wchodzą 23 jednostki. To największy organizm naukowy w Polsce, większy od uniwersytetów, Polskiej Akademii Nauk.

Minęło pięć lat i fakty są takie, że musimy tłumaczyć czytelnikom, co to jest Łukasiewicz. Nie podbiliście ani rynku, ani serc Polaków.

Oczekiwanie od jednostek, które ledwo przeżyły ostatnie 30 lat, że po pięciu latach zaczną wymyślać technologie konkurencyjne w skali międzynarodowej, jest - ujmę to delikatnie - dość brawurowe.

Na to potrzeba 15, 20, być może w przypadku niektórych zaawansowanych technologii nawet 30 lat.

A za 20 lat okaże się, że nie warto było tworzyć Sieci.

Być może, choć nie sądzę. Ale oczywiście zawsze alternatywą jest nic nie robić. Możemy bazować na technologiach z Azji, USA czy państw europejskich, być w tym łańcuszku na samym końcu. Możemy być Meksykiem Niemiec. Ale warto mieć większe ambicje.

Zastanawiamy się, czy w 2019 r. tą ambicją nie było przypadkiem zbudowanie struktur przede wszystkim z myślą o nowych miejscach dla partyjniaków.

Grzechem pierworodnym Łukasiewicza było to, że jego pierwszym prezesem został polityk, Piotr Dardziński. Przesiadł się z fotela wiceministra nauki w fotel prezesa Sieci Badawczej Łukasiewicz. To nie powinno mieć miejsca, mimo że mam dużo szacunku do dr. Dardzińskiego. W wielu sprawach kłóciliśmy się tak, że leciały wióry. Ale Dardziński był wizjonerem. To on, Emilewicz i Gowin wymyślili Łukasiewicza, i go stworzyli. I nikt im tego nie odbierze, bez względu na to, z jakiej tam partii nie byli i bez względu na to, ilu błędów nie popełnili. Ale dla dobra swojego dziecka, Dardziński powinien je zostawić innym, ochronić je od politycznych wpływów. Tymczasem postanowił chuchać i dmuchać na to swoje dziecko, w efekcie czego Sieć jawiła się jako instytucja związana z PiS-em.

Kulawe dziecko.

Jestem w stanie z tym się zgodzić, choć - podkreślę raz jeszcze - gdyby nie dr Dardziński nie byłoby Łukasiewicza (tylko jeśli to czyta, to niech sobie nie myśli, że przyznaję mu rację w naszych sporach o organizację).

Gdy zostałem prezesem Sieci, miałem marzenie, by wprowadzić w Łukasiewiczu profesjonalne metody zarządzania dużą organizacją badawczą i powoli wypłukać go z politycznego nalotu. Ochronić to, co moim zdaniem poprzednik robił dobrze, poprawić to, co uważałem, że można robić lepiej, zrobić samemu jak najmniej błędów. To prawo i obowiązek każdego menedżera na takim szczeblu. Powoli to się udawało. Wierzyłem, że zmiana władzy pomoże w odpolitycznieniu Sieci. Okazało się jednak, że upolitycznienie się pogłębiło.

Na razie wszyscy mówią o jednym przypadku, z Wrocławia.

Takich przypadków jest więcej. Nie wiem, dlaczego media tak mało o nich mówią.

Słuchamy.

Radom. 15 kwietnia 2024 r. dyrektorem tamtejszego Instytutu Technologii Eksploatacji został Adam Duszyk. Wcześniej startował w wyborach z ramienia Trzeciej Drogi na posła, ale nie zdobył mandatu. Jeszcze wcześniej był kandydatem Polskiego Stronnictwa Ludowego na stanowisko prezydenta Radomia.

Jest doktorem i wykładowcą na wydziale prawa w Radomiu.

Oraz popularyzatorem historii Radomia. I dlatego będzie zajmował się trybologią. Wspaniale.

Czym?

Trybologią. Nauką o tarciu.

Może nie musi znać się na tarciu, żeby dobrze zarządzać instytutem?

Na tarciu nie, bardziej pewnie na dotarciu. Do stanowiska. Ale sami sobie, panowie, odpowiedzcie, czy zostałby dyrektorem instytutu badawczego, gdyby nie był związany z PSL-em.

Jeszcze jakiś przykład?

Łódzki Instytut Technologiczny. 7 maja 2024 r. na stanowisko wicedyrektora ds. komercjalizacji powołano Jarosława Bergera. To były policjant, kandydat Koalicji Obywatelskiej w wyborach samorządowych. Nie zdobył mandatu, dostał stanowisko w Łukasiewiczu.

To źle, że były policjant?

Ależ doskonale. Mój kolega z Platformy Obywatelskiej zażartował: "przez rok, będąc dworską gnidą PiS-u, mówiłeś nam, że boisz się, że w Sieci są złodzieje. No to wstawiliśmy policjanta".

Były policjant na pewno znakomicie zna się na komercjalizowaniu badań naukowych, w szczególności w obszarze oczyszczania produktów białkowych z endotoksyny bakteryjnej, czym między innymi zajmuje się ten instytut.

Na komercjalizowaniu, czyli: mamy pomysł na badania, ale trzeba jeszcze mieć pomysł, jak z tego zrobić kasę.

Otóż to. To bowiem istota istnienia Łukasiewicza. Nie badać, żeby badać, ale badać, żeby sprzedawać, żeby biznes chciał kupować wyniki tych badań i żeby Sieć zarabiała na siebie.

Prawda jest taka, że w sektorze publicznym cholernie ciężko jest znaleźć fachowca, który zna się na komercjalizacji badań naukowych. Takich osób jest garstka w całej Polsce i one, jeśli mają prawdziwe, a nie pompowane doświadczenie w komercjalizacji technologii, oczekują wynagrodzeń po 60-80 tys. zł miesięcznie.

Bądź co bądź, mówimy o ludziach, którzy mają usiąść przy stole z najlepszymi fachowcami z AstraZeneca, Mercka, LG Electronics, Boeinga, Orlenu, Azotów, odpowiedzieć na ich wszystkie pytania i przekonać, że właśnie tego, nad czym pracuje instytut, potrzebują te korporacje.

No i przekonywać do tego - zdaniem prezesa Huberta Cichockiego - mogą były policjant z Łodzi i radny walczący z mową nienawiści z Wrocławia. Ale za to za połowę tej kasy. Gratuluję serdecznie.

Prezesem całej Sieci, czyli "czapki" nad instytutami, został wspomniany już Hubert Cichocki. 33-letni doktor z SGH. Dobry wybór?

Jest stara zasada menedżerska, że o następcach należy mówić dobrze albo wcale. Już i tak ją łamię, i nie jest mi z tym dobrze. Poproszę więc o kolejne pytanie.

Mimo wszystko powtórzymy to: dobry wybór?

W panów charakterystyce zabrakło jednego kluczowego faktu. Hubert Cichocki do niedawna był wiceprezesem partii politycznej - Centrum dla Polski - związanej z PSL-em. To polityk, tak jak politykiem był Dardziński. Choć może powinienem powiedzieć, że Cichocki politykiem był tylko do końca lipca, a od sierpnia jest już bezpartyjnym fachowcem. Za PiS-u opozycja to krytykowała i obiecywała zmienić. Teraz już krytyki nie słyszę.

Cichocki to młody menedżer, może zasługuje na kredyt zaufania.

Menedżer? To polityk. Minister Wieczorek nie mógł znaleźć lepszego fachowca. Przecież prezes Cichocki napisał doktorat z tego, jak wykonywać polecenia polityków - sprawdźcie, jeśli nie wierzycie. Moim zdaniem w Łukasiewiczu zdobył już materiał na habilitację.

Proponuję prosty eksperyment. Proszę wziąć CV wszystkich dyrektorów, których prezes Cichocki już zwolnił. A nazwalniał sporo. I z tych CV proszę wybrać życiorys najmniej doświadczonego i najmłodszego spośród zwolnionych dyrektorów. Następnie proszę porównać ten najsłabszy życiorys z zawodowym życiorysem prezesa Cichockiego według trzech choćby kryteriów, które powinny być istotne na stanowisku prezesa instytucji badawczej: jakimi zespołami zarządzali porównywani w swoim zawodowym życiu, za jakie budżety odpowiadali oraz jaki mają dorobek naukowy i wdrożeniowy. Porównajcie najsłabszego ze zwolnionych dyrektorów z prezesem, który ich zwolnił. Na liczbach. Nie na opiniach.

Nie da się mieć 30 lat doświadczenia, mając 33 lata.

To może posadźmy 20-latka za sterami Jumbo Jeta, bo młodość ma mnóstwo zalet, a chłopak nie boi się ryzyka? Wsiądą panowie do samolotu?

Wielu ludzi około trzydziestki zajmuje kluczowe stanowiska, choćby wiceministrów.

Wiceminister to stanowisko polityczne. Przypadek byłego wiceministra Ciążyńskiego pokazuje, że nie wymaga nawet szczególnego rozsądku. Prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz to wymagające stanowisko menedżerskie z najwyższej półki, na którym zarządza się ponad 20 instytutami, odpowiada za los 7000 ludzi i prawie dwa miliardy budżetu.

Może trzeba mieć otwartą głowę, patrzeć na świat inaczej niż - przepraszamy, proszę się nie gniewać - leśne dziady, które chciałyby czekać 20 lat na efekty działań. W sporcie leśne dziadki kierują większością związków sportowych i wszyscy widzimy efekty.

Dla mnie "leśny dziad" to określenie mentalności, nie wieku. Leszek Pacholski [były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego – red.] ma 80 lat, a w sporze z nim muszę się intelektualnie pilnować przy każdym zdaniu. Jacek Kuźnicki [były szef Międzynarodowego Instytutu Biologii Molekularnej i Komórkowej w Warszawie – red.) ma 72 lata, a wytyka mi brak energii i ględzenie zamiast działania. Chciałbym w ich wieku być takim samym "leśnym dziadem". Panowie zakładają, że wybór jest tylko między ludźmi bez doświadczenia i kompetencji a leśnymi dziadami. Myślę mimo wszystko, że da się znaleźć ludzi doświadczonych i kompetentnych, którzy jednocześnie nie są tymi leśnymi dziadami.

Miał pan swój czas. Teraz od zarządzania jest Cichocki.

Absolutnie tak! Ale przepraszam, czym zarządzał Cichocki, skoro mówicie, że jest od zarządzania?

Niczym nie zarządzał. Teraz będzie.

Aha. A dlaczego IBM, Boeing, Airbus, a w organizacjach naukowych Fraunhofer, VTT czy ITRI nie wsadzają na fotel prezesa 30-latków z otwartą głową, którzy niczym wcześniej nie zarządzali, tylko leśnych dziadów około sześćdziesiątki?

Bez trudu znajdziemy wielu młodych prezesów.

Błagam, zostawmy w końcu ten wiek, bo to droga donikąd. To wy macie z tym jakiś problem. Przecież to nie o wiek chodzi, chodzi o kompetencje. Podam panom trzy przykłady.

Pierwszy: gdy byłem prezesem Łukasiewicza, przygotowaliśmy strategię, w której jednym z najważniejszych celów na obecnym etapie rozwoju organizacji jest umiędzynarodowienie. Prezes Cichocki powiedział podobno na spotkaniu z dyrektorami we Wrocławiu, że umiędzynarodowienie nie będzie zasadniczym celem Sieci. Uzasadnienie było ponoć takie, że Łukasiewicz ma pracować dla polskich firm. Jeśli ktoś zarządza współczesną nauką i faktycznie mówi coś takiego o organizacji, która jak tlenu potrzebuje umiędzynarodowienia, to albo kilka osób, które mi o tym mówiły, to przeinaczyły, albo to jest szokujące. Równie dobrze możemy bronić tezy, że dziennikarz nie ma umieć czytać, bo przecież jest od tego, żeby pisać, a nie czytać. Od czytania są czytelnicy, jak sama nazwa wskazuje. Dla mnie to jest totalne niezrozumienie potrzeb i problemów Łukasiewicza oraz mechanizmów rozwoju i funkcjonowania współczesnej nauki.

Przykład drugi, również podaję za relacjami dyrektorów: obecny prezes podobno uważa, że Łukasiewicz powinien przejmować z Polskiej Akademii Nauk projekty na niskim poziomie gotowości technologicznej. Mamy dziewięć poziomów, od jedynki do dziewiątki. I Łukasiewicz brałby od PAN-u projekt gdzieś w okolicy czwórki – piątki i dalej rozwijał.

Brzmi sensownie.

Brzmi świetnie. Jedyny kłopot jest taki, że rozwój technologii nie przebiega tak jak produkcja bułek, linearnie. To nie tak, że najpierw Boryna wysiewa pszenicę na polu, Jagna z Antkiem ją zbiorą, wymłócą tę pszenicę, a następnie przechodzimy przez kolejne etapy, przez młyn i piekarza, aż na samym końcu posypujemy świeżo pachnącą bułkę sezamem czy kminkiem i sprzedajemy odbiorcy technologii.

Technologii tak się nie rozwija, powie to wam każdy doświadczony menedżer z sektora badań. Oczywiście PAN i uniwersytety są potrzebne, ale nie jako ktoś wykonujący początkową robotę, lecz w trakcie całego procesu badań, od początku do końca. Łukasiewicz musi z nimi współpracować cały czas, a nie coś od nich "przejmować". Przykładowo jeśli w instytucie lotnictwa zbyt szybko przegrzewa się chłopakom booster do rakiety na poziomie badań TRL 7, to oni mogą potrzebować kontaktu ze specjalistami od badań podstawowych (TRL 1-3) w obszarze inżynierii materiałowej, żeby im dobrali lub zaprojektowali materiał o innych właściwościach. Przecież to jest ABC rozwoju technologii!

Przykład trzeci. Cichocki kompletnie nie odróżnia problemów politycznych od problemów zarządczych. Po aferze z Ciążyńskim, za którą przecież sam współodpowiada, bo ściągnął tego polityka do Sieci, na polecenie ministra zarządził w 23 instytutach audyt wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z paliwem i samochodami. Ale w jaki sposób? Oto instytuty w ciągu ośmiu dni mają dostarczyć masę szczegółowych dokumentów za ostatnie pięć lat, co za chwilę sparaliżuje im pracę administracji. To tak jakby Sikorskiemu w MSZ ktoś ukradł ryzę papieru do drukarki, a on osobiście nakazał wszystkim polskim ambasadorom na świecie dokładnie policzyć, ile kartek wydrukowano w ambasadach przez ostatnie pięć lat i obiecał dokładnie to przeanalizować.

Porozmawiajmy o panu.

Myślałem, że pomówimy o nauce.

Zarabiał pan 54 tys. zł jako prezes Sieci.

56 tys. zł. Brutto.

Bardzo dużo.

Bardzo. Tyle, ile płaci się zawodowym menedżerom na najwyższym szczeblu za 18 godzin pracy na dobę, siedem dni w tygodniu. I tyle, ile postanowił płacić na tym stanowisku polski parlament.

Obecny prezes zarabia mniej.

Kurczę, wy naprawdę macie jakiś problem z tym facetem… Tak, zarabia trochę mniej. Politykom zazwyczaj płaci się mniej niż doświadczonym menedżerom, choć w sumie dla społeczeństwa to wychodzi drożej.

A pan znowu o Cichockim.

Ja? Sami panowie prowokują. Jak nie chcecie usłyszeć odpowiedzi, to nie zadawajcie pytań.

Powołał pana na stanowisko prezesa Przemysław Czarnek.

Tak. W walentynki 2023 r.

Jest pan człowiekiem Czarnka.

Równie dobrze mogę powiedzieć, że wy jesteście ludźmi Czarnka. Przyczepianie etykiet jest kuszące, ale bywa zwodnicze. Nie jestem człowiekiem Czarnka.

Mamy uwierzyć, że to jedyny przypadek za rządów PiS-u, gdy na ważne i dobrze opłacane stanowisko powołano niepisowca?

Ani jedyny, ani wcale nie tak rzadki. Chrapkę na stanowisko prezesa Sieci miało podobno kilka frakcji w Zjednoczonej Prawicy. Tak się wzajemnie poblokowali, że nie byli w stanie nikogo wybrać. I ostatecznie wszyscy odpuścili, stwierdzili, że wezmą człowieka z wewnątrz Łukasiewicza. Byłem szefem wrocławskiego PORT-u, miałem swoje sukcesy, miałem doświadczenie menedżerskie. I padło na mnie.

Mogę anegdotę?

Śmiało.

Gdy spotkałem się z panem ministrem Dariuszem Wieczorkiem, jego pierwsze pytanie brzmiało: "od kogo pan jest?". Chyba jego ludzie nie byli w stanie wcześniej tego rozpracować. Gdy odpowiedziałem, że od nikogo, że od siebie samego jestem, nie uwierzył, to było widać. Bo w mentalności polityków nie ma ludzi na stanowiskach "od nikogo". A smutna obserwacja menedżera: dostałem pytanie, od kogo jestem, a nie pytanie, jakie mam plany czy problemy. Takich pytań nie usłyszałem ani razu.

Wróćmy do pańskiego powołania. Wybrali pana, idzie pan do Przemysława Czarnka, a on mówi, że się cieszy, iż to pan będzie prezesem Sieci. Tak?

Nie, usłyszałem coś innego. Ale nie powiem co, bo nie wypada, żebym publicznie mówił, co mi ówczesny szef powiedział w swoim gabinecie podczas zamkniętego spotkania.

Pozytywnie zaskoczył czy negatywnie?

Powiem tak: odpowiedziałem mu, że jeszcze dzisiaj, w tej chwili mogę wrócić do Wrocławia. Nie muszę być prezesem.

Czyli powiedział: "będziesz moim człowiekiem, będziesz robił to, co każę, wsadzał pisowców, gdzie wskażę, tylko nie w zapyziałym Wrocławiu, lecz w Warszawie. Do tego oczywiście mieszkanie, kierowca i 56 tys. zł".

To wasza Warszawa jest zapyziała, nie mój Wrocław! A Czarnek tak nie powiedział. Dziś wygodnie jest krytykować Czarnka, ale z nim jedna rzecz mnie fundamentalnie dzieli i jedna fundamentalnie łączy. Kompletnie różnią nas poglądy polityczne, widzenie Polski i świata. I cholernie łączy nas temperament. Zresztą chyba obaj płacimy za to swoją cenę.

I przekonał się pan o tym w walentynki 2023 r.?

Minister Czarnek potrafi nie wyrzucić z gabinetu człowieka, który mu powie "nie", potrafi się spierać z kimś niższym rangą. Ba, mam wrażenie, że szanuje tych, którzy potrafią mu się sprzeciwić. Ja się sprzeciwiłem już na samym początku współpracy. A gdy Czarnek usłyszał moją odpowiedź, to wyciągnął rękę i powiedział, żebyśmy mówili sobie po imieniu, jak wszyscy moi szefowie poprzednio. I zaczęliśmy normalnie rozmawiać jak szef z podwładnym.

Zostaje pan prezesem Łukasiewicza, a tam na wielu kluczowych stanowiskach PiS-owska "śmietanka".

Zgadza się. Nie zaprzeczam faktom, szanuję inteligencję i panów, i czytelników.

Nie był to dla pana kłopot?

Mogłem być rycerzem na białym koniu, który się nie skala, nie usiądzie do stołu z pisowcami i nie obejmie w roku wyborczym najwyższej funkcji w organizacji, na której mu zależy. A mogłem też wejść w to, wierząc, że uczynię organizację trochę lepszą. Wybrałem to drugie. Pieniądze nie były motywacją, bo we Wrocławiu zarabiałem tyle samo.

To nie naiwność?

W tym przypadku to nie była naiwność. Znów: zapewne dzisiaj nieopłacalne jest mówienie czegokolwiek dobrego na temat ludzi związanych z poprzednią władzą, ale nie powiem złego słowa na swoich politycznie umocowanych współpracowników. Nie przeszkadzali w pracy, nie szkodzili Łukasiewiczowi, nie opowiadali głupot o funkcjonowaniu Sieci w mediach.

Ba, gdy o coś prosiłem, to pomagali. Ja nie miałem takich politycznych kontaktów i znajomości, by gdzieś zadzwonić i załatwić dodatkowe fundusze na badania czy na remont w jakimś instytucie. Oni mieli. I oczywiście wolałbym, żeby w Łukasiewiczu nie było ludzi według politycznego klucza, ale skoro już byli, to cieszę się, że pomogli w załatwieniu kilku milionów na rakietę, co pozwoliło popchnąć badania nad nią do przodu, albo na budowę hali badawczej czy remont laboratorium w jakimś instytucie.

Może obecni politycy, którzy obsiedli Łukasiewicza, mają tę samą moc: nie znają się na robocie, ale potrafią załatwić kasę?

Trafne i bolesne dla mnie spostrzeżenie. Mogę jedynie - o ile w ogóle można niuansować zło - powiedzieć, że pisowcy w Łukasiewiczu to nie byli czynni politycy, kandydaci w wyborach, którzy się nie dostali; raczej byli to ludzie związani z pewnymi środowiskami w PiS-ie. Nie zastępowali też wybitnych ekspertów na stanowiskach, nie wyrzucano wtedy ludzi, żeby zrobić dla nich miejsce.

Jeśli nowe, polityczne władze załatwią dla instytutów zwiększenie subwencji, pieniądze na badania i wzrost wynagrodzeń naukowców, jeśli Bachmatiuk nie będzie musiała zwalniać trzydziestu osób, żeby zatrudniać polityka z pensją 40 tysięcy, to niech sobie już oni będą tymi politykami, niech dostają te niewyobrażalne dla zwykłego człowieka pieniądze, trudno.

Może myślę źle, ale ja jestem od dowożenia rezultatów w okolicznościach istniejących, a nie w okolicznościach idealnych. Skoro w naszym państwie organizacja naukowa musi opłacać polityczny haracz, to trudno. Ale niech ci politycy przynajmniej zdobywają pieniądze dla naukowców, ułatwiają dyrektorom pracę, rozwój badań, zarządzanie instytutami. A nie plądrują je jak porzucony, bezpański dwór i kręcą geszefty na kilku litrach paliwa, zarabiając kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie.

Minister Czarnek dwa razy chciał pana odwołać. Dlaczego?

Myślę, że nie on chciał mnie odwołać, tylko niektóre środowiska w PiS naciskały na niego, by mnie odwołał. Gdyby chciał, to odwołałby, to twardy polityk.

Dlaczego więc niektóre środowiska w partii chciały pana odwołać?

Bo nie wykazywałem się polityczną empatią.

A jakiej politycznej empatii od pana oczekiwano?

Takiej samej, jakiej teraz zapewne oczekuje się od prezesa Cichockiego.

Pan już miał tylu pisiorów, że więcej już się chyba nie dało wsadzić.

Podczas jednego ze spotkań, tuż przed moim powołaniem, powiedziałem, że nie zgodzę się na wsadzanie mi do organizacji politycznych nominatów. Usłyszałem wtedy, żebym się nie martwił, bo już wszyscy, którzy mieli być gdzieś wsadzeni na stanowiska, dawno zostali na nie wsadzeni. I że już nie ma kogo wsadzać.

A jednak było?

Było kilka takich prób.

Niech pan opowie, jak to w praktyce wygląda.

Miałem do obsadzenia ważne stanowisko w jednym z instytutów, nie było to tajemnicą. Dostałem telefon z rekomendacją.

Politycy dzwonili?

Nie, oni zazwyczaj są ostrożni. Dzwonią ich współpracownicy, czasem fajni ludzie, czasem kompletni idioci. No i zadzwonił taki współpracownik, mówi mi, kogo warto zatrudnić, że to świetny kandydat, ale oczywiście nie naciska. Wiecie, panowie: "warto" oznacza, że po prostu powinienem przyjąć tę osobę.

Poprosiłem o CV i się bardzo ucieszyłem, bo ten człowiek zwyczajnie nie spełniał wymogów formalnych. Prosta sprawa: choćbym najbardziej chciał, to nie mogę go zatrudnić. Powiedziałem to temu kandydatowi naprawdę bardzo uprzejmie i usłyszałem, dosłownie, że chyba nie wiem, że poprzedni prezes "przewrócił się" właśnie przez niego.

I co pan zrobił?

No, strasznie się… wkurzyłem. Wyrzuciłem go z gabinetu. Zaczęto mnie uspokajać, żebym się "nie odpalał". Przyznaję, w niektórych sytuacjach mam strasznie krótki lont i chyba trochę przesadziłem wtedy z reakcją.

Zadzwoniłem, gdzie trzeba, trochę poprzeklinałem, powydzierałem się i powiedziałem, że mogą mnie odwołać, nie mam z tym kłopotu. Ale nie podpiszę się własnym nazwiskiem pod czymś takim, chociażby dlatego, że to się będzie zawsze za mną ciągnęło. Dokładnie tak, jak teraz za Cichockim będzie ciągnęło się zatrudnienie byłego policjanta na wicedyrektora ds. komercjalizacji – do końca życia.

Wezwali pana?

Nie. Chyba uznali mnie za wariata, ale minął może kwadrans, przychodzi sekretarka i mówi, że ten pan, który tak wybiegł, przyszedł i prosi o 5 minut spotkania. Wpuściłem go, a on zaczął przepraszać. Musiał ktoś do niego zadzwonić i go zbesztać.

A druga historia?

Z początku podobna. Miałem do obsadzenia wysokie stanowisko w innym z instytutów. Pojawił się taki sam telefon z rekomendacją dla pewnego kandydata. Patrzę, a tu CV świetne. No ale pewnie, jak to każdy związany z PiS-em, musiał nakłamać.

Zaprosiłem go na spotkanie, cały najeżony po poprzednim przypadku. A on zaczyna rozmowę od tego, że wie, iż był polecony przez polityków, ale chce, żebym uczciwie go ocenił. I że gdyby miał dostać robotę tylko ze względu na to polecenie, to on tak zdobytej pracy nie chce. Ja znowu nie utrzymałem języka za zębami i wypaliłem, czy on w ogóle ma jakieś związki z ludźmi z PiS-u, bo gada, jakby nie miał.

Powołałem go i do dziś uważam, że to była świetna decyzja. Przyciągnął do instytutu w niecały rok 27 mln zł w nowych projektach, uruchomił drugą zmianę przy produkcji pewnych elementów dla przemysłu. A tym swoim politykom z PiS-u skakał do oczu, by załatwić pieniądze na remont dachu czy kupno nowych urządzeń w instytucie.

Mnie jest obojętne, czy facet jest z PiS-u, Platformy Obywatelskiej, PSL-u czy innej partii. Ważne, żeby gryzł trawę, żeby budować instytut. Ten człowiek taki właśnie był.

Był?

Nowa władza go zwolniła. Miał złych znajomych.

Wróćmy do rozmów z Przemysławem Czarnkiem. Wzywał pana i mówił "dyrektorze, wicie-rozumicie, niezależność Łukasiewicza jest ważna, ale nie możecie aż tak niezależnie"?

Zapraszał, a nie wzywał, mówił, co musi powiedzieć w takiej sytuacji polityk, a ja robiłem to, co musi w takiej sytuacji zrobić menedżer.

Czyli co?

Postawić się szefowi. Jak prof. Bachmatiuk mi w 2019 roku. Jak moi dyrektorzy, gdy byłem ich prezesem, a oni się ze mną fundamentalnie nie zgadzali. On mówił, że powinienem złożyć rezygnację, a ja mówiłem, że nie złożę i jak chce, to niech mnie odwołuje.

I nie odwoływał.

Dlatego mówię, że nie chciał, bo gdyby naprawdę chciał, to odwołałby. To jest Czarnek, jeden z najważniejszych polityków PiS-u, a nie jakiś nieznany poseł z ostatniego rzędu.

Łatwo było się postawić?

Czarnkowi? To dużo trudniejsze wyzwanie niż odszczeknąć się podczas komisji sejmowej politykowi opozycji. To jeden z tych momentów, gdy się zarabia na te 56 tys. zł miesięcznie, które tak panów kłują. Nie zarabia się tej kasy podczas kolacyjki z zagraniczną delegacją, udzielając wywiadu czy wysłuchując peanów na swoją cześć od fałszywego podwładnego. Zarabia się je, stając przed konstytucyjnym ministrem, który - co by o Czarnku nie mówić - jest twardym politycznym graczem, i odmawia mu się.

Społeczeństwo płaciło mi 56 tys. zł miesięcznie między innymi za to, żebym jako zawodowy menedżer ustał nacisk polityczny, a nie radośnie meldował ministrowi wykonanie politycznego zadania, dewastując powierzoną mi organizację.

Zmienia się władza, ministrem nauki zostaje Dariusz Wieczorek. I pan się nie ostał.

Zadziałały inne mechanizmy, ale też mechanizmy zawodowego menedżera.

Gdy ministrem został Dariusz Wieczorek, poprosiłem o spotkanie. Chciałem mieć jasność, czy mam kontynuować projekty i rozpoczynać nowe, czy się pakować. Miałem uzgodnione z partnerami cztery nowe, duże przedsięwzięcia, które chciałem rozpocząć. Przecież niepoważne byłoby zaczynać nowe rzeczy, by je porzucić po chwili.

Minister nie miał dla mnie czasu przez prawie dwa miesiące. Uważam to za dość oryginalne, bo mowa o spotkaniu ministra nauki z prezesem podlegającej mu największej instytucji badawczej w Polsce. Ale może problem był natury higienicznej, za bardzo czuć było ode mnie PiS-em, więc rozumiem, że musiałem trochę się przewietrzyć.

W końcu do spotkania doszło i dowiedziałem się, że dalsza współpraca nie leży w planach pana ministra, choć było to wyrażone innymi słowami. W takiej sytuacji zawodowy menedżer na takim szczeblu ma psi obowiązek złożyć rezygnację. W środę rozmawiałem z Wieczorkiem, w piątek rano złożyłem rezygnację.

Rozstanie przebiegło w zgodzie?

Tak początkowo sądziłem. Minister podziękował mi za decyzję i zadeklarował, że będzie chciał mnie wykorzystać w innej roli. Potem dowiedziałem się, że są szukane na mnie haki.

Nowe szefostwo Łukasiewicza już złożyło zawiadomienie do prokuratury, uznając, że mógł pan popełnić przestępstwo urzędnicze.

Tak. Moją winą jest to, że dbałem o podległych mi dyrektorów i chciałem ich chronić przed politykami, co było "przekroczeniem uprawnień". Więcej haków przez pół roku nie znaleźli. W sumie to nawet zabawnie brzmi, gdy mi zarzucają, że przekroczyłem swoje uprawnienia, broniąc przed nimi ludzi. Ja i moi prawnicy mamy nadzieję na jak najszybsze spotkanie z prokuratorem.

Tuż przed październikowymi wyborami dał pan części pracowników "złote spadochrony" - wydłużył wypowiedzenie z trzymiesięcznego na sześciomiesięczne.

Zmiany umów miały miejsce "tuż przed wyborami" na takiej samej zasadzie, na jakiej "przed wyborami" Doda rozstała się z kimś tam, a pijany nożownik z Żagania powiesił się w Żarach.

W fachowej literaturze ta technika manipulacji nosi nazwę "fałszywej atrybucji", mądrze użyta jest bardzo skuteczna.

Fakty są takie, że proces zmian umów dyrektorów trwał od marca do września 2023 r., był weryfikowany i jawny, a ja od początku deklarowałem, że musi być zakończony do początku września, by uniknąć czyichkolwiek oskarżeń o motywacje polityczne i związek z wyborami. Wynik wyborów był wówczas nieprzewidywalny ze wskazaniem na PiS, ja zaś we wrześniu wstrzymałem cały proces na poziomie zastępców dyrektorów instytutów, oczekując na wybór nowych władz i ich decyzję w sprawie kontynuacji. Nie mam niestety umiejętności realizacji takiego procesu w ciągu kilku dni.

Czy naprawdę przestępstwem jest zaoferowanie lepszych warunków pracy polskim naukowcom i menedżerom, o których biją się prywatne firmy? Czy przesadą jest to, że zwalniany pracownik, z habilitacją lub profesurą i doświadczeniem na międzynarodowych rynkach, ma zapewnione sześciomiesięczne wypowiedzenie – i to tylko w wypadku, gdy zostanie zwolniony przed upływem jego kadencji na stanowisku dyrektora? Przecież to jest strategicznie korzystne dla organizacji.

Pytanie, dlaczego wcześniej miał dostać trzymiesięczne wypowiedzenie, a pan wprowadził sześciomiesięczne.

Pytanie raczej powinno brzmieć, dlaczego w sektorze prywatnym odprawy na takich stanowiskach sięgają nawet kilkunastu miesięcy, a w sektorze publicznym zastanawiamy się, czy sześciomiesięczne wypowiedzenie to nie jest zbyt wiele. Łatwiej nam będzie wówczas odpowiedzieć na kolejne pytanie: dlaczego sektor publiczny nie jest w stanie rywalizować o najlepszych pracowników z prywatnym? Dlaczego ludzie z sektora prywatnego, z firm i przemysłu, boją się przychodzić do pracy w sektorze publicznym, do pracy dla polskiego państwa? Dlaczego moi znajomi menedżerowie, prezesi i wiceprezesi, mówią, że mój przypadek uczy, że nigdy nie powinni przechodzić do sektora publicznego?

Prezes Cichocki mówił publicznie o niewłaściwym wydatkowaniu środków - na mieszkania dla pracowników, samochody służbowe, ubezpieczenia zdrowotne.

Nie wiem nic o tym, by dyrektorom instytutów "przysługiwały mieszkania". Potwierdzam natomiast, że przysługiwały im samochody służbowe, a niektórzy z nich korzystali w instytutach z pakietów ubezpieczeń zdrowotnych oferowanych wszystkim pracownikom. Nie znam natomiast przypadku, by moi dyrektorzy kręcili na paliwie. Ja takich dyrektorów nie miałem. A gdybym miał, to kazałbym im wypić to paliwo. Rozumiem, że pan prezes Cichocki zwolni dyscyplinarnie oraz złoży zawiadomienie do prokuratury przeciwko panu Ciążyńskiemu, którego powołał, a który - co pokazaliście w WP - za instytutowe pieniądze tankował paliwo w drodze na wakacje, zanim został wiceministrem sprawiedliwości?

Z poczucia obywatelskiego obowiązku ujawnię przy okazji naszej rozmowy, że dyrektorom przysługiwały też służbowe telefony komórkowe. Ponadto, według mojej wiedzy, niektórzy z dyrektorów żłopali w pracy kawę kupowaną za instytutowe pieniądze, czemu się nie sprzeciwiałem. W gabinecie dyrektora Pawła Pichniarczyka w Krakowie widziałem raz na stole ciastka, u dyrektora Arkadiusza Kawy w Poznaniu zauważyłem nieudolnie ukryte świętomarcińskie rogale. U dyrektor Marleny Maślanki w Toruniu widziałem – o zgrozo! – pierniki. Podejrzewam, że wszystko to było kupione za pieniądze instytutów. PiS-owskie złodziejstwo.

Nie macie, panowie, wrażenia, że jesteśmy w oparach demagogii i absurdu?

Według prezesa Cichockiego dziesięciokrotnie zawyżaliście przychody z komercjalizacji.

To akurat bardzo sprytna manipulacja – brzmi dobrze, a przecież nikt z czytelników nie będzie tego szczegółowo analizował. Tymczasem nowe władze przeniosły definicję komercjalizacji obowiązującą uczelnie na Łukasiewicza i uznały, że przez pięć lat Łukasiewicz kłamał, a nadzorujący go przez pięć lat urzędnicy ministerstwa to głupcy.

Trzeba przecież koniecznie znaleźć jakieś przekręty. Nie mówiąc już o tym, że w analizie parametru finansowego metodologia pomiaru jest ważna, ale jeszcze ważniejsze jest to, by tę metodologię stosować konsekwentnie rok do roku. Mniej ważne jest, czy mierzymy wagę dziecka w kilogramach, czy w funtach – ważniejsze, by zawsze mierzyć ją tak samo.

Mamy wrażenie, że w 2019 r. utworzono wielką Sieć Badawczą Łukasiewicz, a jest ona nieznana z osiągnięć naukowych, tylko z przepychanek między byłym szefostwem a obecnym oraz z politycznych kłótni.

To ja teraz się panom odwinę, zobaczymy, czy to puścicie. Macie bowiem sto procent racji, ale wina jest nie tylko moja i polityków, lecz także wasza.

Ile razy w trakcie tej rozmowy zapytaliście mnie o strategię Łukasiewicza?

Ani razu, bo nikogo ona nie obchodzi.

Ile razy mnie zapytaliście o to, gdzie są siły Łukasiewicza w sensie technologicznym, a gdzie słabości? Jaka jest nasza najbardziej obiecująca technologia? Kto jest najzdolniejszym naukowcem Łukasiewicza? Wspomniałem o rakiecie opracowanej przez Instytut Lotnictwa. W zeszłym miesiącu przecięła linię Kármána, granicę kosmosu. Zespół naukowców w jednym z instytutów opracował technologię wytwarzania przeciwciał monoklonalnych do celów badawczych. Inny zespół opracował projekt recyklingu baterii, co będzie potężnym problemem w utylizacji samochodów elektrycznych.

Ale wy to macie w nosie. Wy pytacie mnie o spotkania z Czarnkiem, o to, czy odpalał mnie dwa razy, czy dwadzieścia. Czy Cichocki ma 33, czy 133 lata.

Okej, ja rozumiem, to jest dla was sexy, czytelnicy też będą więcej klikać albo się pooburzają - jedni na złego pisowca Dybczyńskiego, inni na dobrego antypisowca Cichockiego.

Ale nie rozmawiamy w ogóle o tym, że dla długoterminowego bezpieczeństwa tego kraju inwestycje w naukę, rozwój Łukasiewicza, PAN-u, uczelni są znacznie ważniejsze niż oczywiście potrzebne inwestycje w armię. Bo armia jest tylko odbiciem tego, czym jest gospodarka i społeczeństwo. A siłę gospodarki i społeczeństwa długoterminowo buduje właśnie nauka i edukacja. Nie rozmawiamy o tym, jak przekonać Wieczorka, żeby posadził Tuskowi małpę na ramieniu, dopóki ten nie podwoi albo nie potroi do końca kadencji nakładów na naukę, zamiast chwalić się odbieraniem uczelniom pieniędzy. Napisałem projekt, jak zwiększyć nakłady na naukę o 100 proc. i kogo on obchodzi? Wyobrażacie sobie, gdyby każdy rektor dostał dwa razy większy budżet? Co mogliby zrobić na uczelniach? Ale ciekawsze jest to, czy Czarnek chciał mnie odwołać, czy nie chciał.

Ma pan wrażenie, że Łukasiewicz pomaga dziś w rozwoju polskiej nauki?

Miałem taką nadzieję jakiś czas temu. Napisałem w pożegnaniu, że życzę nowemu prezesowi, by, gdy będzie odchodził, zostawiał organizację w lepszym stanie, niż przejął ja ode mnie. Dziś ta nadzieja chwilowo gaśnie, ale kiedyś wróci – nauka przetrwa każdego prezesa i ministra. Jesteśmy takim narodem, że czym trudniej, tym lepiej. Jesteśmy krnąbrni, a w nauce to bardzo ważne. Czasem żartuję, że polskim naukowcom należałoby ustawowo zakazać otrzymania Nagrody Nobla pod groźbą surowej kary. Wtedy zdobędziemy ich tuzin. Zamiast co cztery albo osiem lat zaczynać budowę naszego państwa od nowa.

Paweł Figurski i Patryk Słowik są dziennikarzami Wirtualnej Polski

Napisz do autorów:

Pawel.Figurski@grupawp.pl

Patryk.Slowik@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (496)