Oskarżeni zostali skazani. Karę odbyli. Do winy nigdy się nie przyznali. Powrót do tej sprawy może być niewygodny dla policji, prokuratury i sądów. Mogłoby się okazać, że w majestacie prawa na 25 lat wtrącono do więzienia niewinnych ludzi.
Pracownia badań poligraficznych w Warszawie. Na krześle, podpięty pod wariograf, potężny łysawy mężczyzna. Czujniki przez trzy godziny będą rejestrowały jego reakcje na pytania Macieja Doryka, uznanego eksperta od badań wariograficznych. Jest 22 lutego 2024 roku, godzina 9.20. Po kalibracji urządzenia zaczyna się właściwe badanie.
- Czy znajdujemy się w Warszawie?
- Tak.
- Czy dzisiaj jest czwartek?
- Tak.
- Czy kiedykolwiek zdradził pan żonę?
- Nie.
- Czy ma pan na imię Andrzej?
- Tak.
- Czy teraz mamy luty?
- Tak.
- Czy to pan w lipcu 1995 roku ugodził nożem Zbigniewa Grzybowskiego?
Odpowiedź pada błyskawicznie. 68-letni dziś Andrzej Jaśniewicz, mieszkaniec Chełmna, którego odpytuje biegły, na to badanie czekał 27 lat, z czego 25 w więzieniu.
Zabójstwo przy Dzierżyńskiego
Była noc z 4 na 5 lipca 1995 roku. Krótko po północy Edward Jadwiński wracał ze spaceru. Na klatce schodowej swojego bloku przy ul. Dzierżyńskiego [obecnie Bora-Komorowskiego - red.] w Grudziądzu znalazł nóż z brązową plamą na ostrzu. Podniósł go, ale zaraz odłożył. Kilka schodków wyżej zobaczył krwawy odcisk buta, poręcz umazaną krwią i czerwoną smugę na ścianie.
Szedł dalej. Przed wejściem do mieszkania Zbigniewa Grzybowskiego - kolejny krwawy ślad. Przez niedomknięte drzwi mężczyzna dostrzegł leżące w pokoju ciało sąsiada. Zadzwonił po policję.
Zamordowanemu zadano ponad 20 ciosów. Stwierdzono, że do zabójstwa użyto trzech noży i wysnuto wniosek, że tylu właśnie było sprawców.
"Ofiara desperacko się broniła, podczas walki łapiąc dłońmi ostrza. To jednak do czasu zadania śmiertelnej rany w serce" - podsumowali w aktach sprawy lekarze-patolodzy.
Na podłodze, obok ciała i kałuży krwi, widoczne były zakrwawione odciski butów (długość śladu 27 cm). Ustalono, że są to dwa typy obuwia. Jeden z nich to bazarowa podróbka adidasów. Według śledczych śladów nie zrobili ani świadkowie, ani ratownicy pogotowia. Kolejny wniosek - prawdopodobnie zostawili je zabójcy. Były też odciski palców nienależące ani do ofiary, ani partnerki zamordowanego.
Ważnym dowodem w śledztwie był ślad zapachowy pobrany z rękojeści noża porzuconego na klatce schodowej. Z pozostałych - noża kuchennego oraz sprężynowego w okładzinie z niebieskiego plastiku - odcisków nie pobrano. Nie było to technicznie możliwe.
Dwaj doświadczeni aspiranci z wydziału kryminalnego szukali zabójców przez rok. Zamordowany Zbigniew Grzybowski był zamożnym człowiekiem, przedsiębiorcą budowlanym. Miał charakterystycznego czerwonego forda i siłownię w mieszkaniu. Przesłuchanych zostało 300 świadków, m.in. partnerka, pracownicy firmy i sąsiedzi. Sprawdzono i sfotografowano nawet uczestników pogrzebu.
Ustalono, że wprawdzie Grzybowski zalegał pracownikom z wypłatami, ale ten wątek okazał się ślepym tropem. Budowlańcy nie awanturując się, czekali na obiecaną wypłatę - chodziło o kwoty 300-700 zł. Do wyjaśnienia zbrodni nie przyczyniło się również ustalenie tego, że zamordowany prowadził bujne życie erotyczne.
Podejrzanych o zbrodnię nie wytypowano i rok po zabójstwie śledztwo zostało umorzone.
Pijany świadek sprzed "Bułeczki"
8 lipca 1996 roku, czyli dwa tygodnie po umorzeniu, doszło do nieoczekiwanego przełomu - jeden z policjantów prowadzących dochodzenie, złożył notatkę, że jest osoba, która może mieć wiedzę o zabójstwie. Wskazał Jacka Strzałkowskiego, 27-letniego alkoholika żebrzącego często o drobne pod osiedlowym sklepem "Bułeczka".
Strzałkowski tak zrelacjonował wydarzenia.
4 lipca 1995 roku właśnie "chlapał" (tak określił żebranie), gdy pomiędzy godz. 23.15 a 23.20 przed "Bułeczką" zjawił się 27-letni Artur Niedzielski, którego znał z osiedla. Świadek wyjaśnił, że wszystko pamięta, bo do "urwania się filmu" potrzebuje pięciu-sześciu butelek wina, a tego wieczoru wypił dopiero dwa wina, a butelkę piwa dopiero kończył. Niedzielski miał zaproponować: "Żury, jest do zrobienia kwadrat, pewny".
Strzałkowski wiedział, że "zrobienie kwadratu" to włamanie do mieszkania, a "pewny" oznacza, że jest ono puste. Jego zadaniem miało być stanie na czatach. Licząc, że potencjalny łup uda się spieniężyć i będzie miał za co pić, poszedł "na robotę". Po drodze przyłączył się do nich trzeci mężczyzna - nieco starszy o zawadiackim, kiwającym się chodzie.
Świadek zeznał, że poszli do jakiegoś mieszkania w pobliżu "Bułeczki". Okazało się, że nie było puste i wywiązała się walka z lokatorem. Według zeznań Strzałkowski wszedł tylko do przedpokoju, ale przez szparę widział, że dwójka jego wspólników biła Grzybowskiego pięściami, aż podskakiwało całe jego ciało.
Policjanci wytypowali, że trzecim uczestnikiem złodziejskiej wyprawy mógł być Andrzej Jaśniewicz, 41-letni recydywista karany za włamania i kradzieże. Strzałkowski na okazaniu powiedział, że "rozpoznaje go w 50 procentach".
Kilkakrotnie zmieniał jednak wersję zeznań dotyczących tego, gdzie znajdował się w chwili popełnienia zbrodni. Sąd stwierdził:
"Różnice i niezgodności można tłumaczyć stresem oskarżonego oraz strachem przed posądzeniem o udział w zabójstwie. (…) Wielokrotnie płakał podczas rozprawy. Zeznania są wiarygodne, spójne i logiczne".
Równocześnie sąd przyznał, że odcisków palców, odcisków dłoni z mieszkania oraz śladów butów "nie udało się powiązać z oskarżonymi". Jak i od kogo zdobyli klucze do mieszkania? "Nieznanym sposobem" - sąd odpowiedział sam sobie.
Na sali rozpraw przeprowadzono też "eksperyment" - kazano chodzić Jaśniewiczowi, żeby sprawdzić, czy się kiwa na boki. W aktach odnotowano: "Sąd stwierdza: oskarżony się kiwa".
Ważnym dowodem w sprawie było rozpoznanie śladu zapachowego pobranego z rękojeści noża jako zapachu Andrzeja Jaśniewicza. W próbach wzięły udział psy z czterech ośrodków policyjnych. Za każdym razem autorzy prób zapachowych zastrzegali: "opinia nie jest kategoryczna".
Oskarżeni wielokrotnie prosili sąd o poddanie ich badaniu wariografem. Prośby zostały odrzucone. Choć prokurator żądał 15 lat więzienia, sąd skazał Jaśniewicza i Niedzielskiego na 25 lat.
- Mimo wyroku pierwszej instancji i jego potwierdzenia w apelacji moje wątpliwości co do skazania nigdy nie zostały rozwiane. Nie chodzi o to, że byłem w tej sprawie obrońcą. To samo powiedziałby każdy prawnik po przeczytaniu tych materiałów - powiedział Wirtualnej Polsce po latach mec. Bogdan Rudy, adwokat Artura Niedzielskiego.
W apelacji mecenas wskazywał, że niemożliwe jest, aby główny świadek oskarżenia rok po zabójstwie podawał dokładną godzinę w sklepie "Bułeczka", a zarazem tracił pamięć i mylił się w najważniejszych szczegółach zbrodni.
Adwokat zarzucił sądowi, że dowolnie oceniał dowody, przyjmując te, które prowadziły do skazania, a odrzucając bez wyjaśnienia towarzyszące sprawie wątpliwości, jak niezgodność odcisków palców.
Apelację odrzucono.
Pani Renata: zabójcą jest mój mąż
Znów jest lipiec, ale 2022 roku. Ochroniarz, fan seriali kryminalnych i opiekun starszej pani w jednym, pisze mail do Wirtualnej Polski:
"Sprawa zabójstwa w Grudziądzu. Kto inny zabił, a kto inny siedział za to morderstwo. Renata Całka, świadek tej historii, jest chora i chce zeznawać, ale nikt jej nie chce słuchać. Choruje, ale jeszcze jest czas, aby ruszyć tę sprawę".
W rozmowie telefonicznej mężczyzna dodaje, że kobieta od lat powtarza historię ze szczegółami.
Jadę na spotkanie z panią Renatą. Jest tak słaba, że przeważnie leży całymi dniami, skacząc pilotem po kanałach telewizyjnych. Przez drgawki nie może samodzielnie jeść. To objawy choroby neurologicznej. Z wielką trudnością mówi:
- 20 lat temu było takie zabójstwo w Grudziądzu, kiedy w bloku przy dawnej ulicy Dzierżyńskiego, za kioskiem ruchu, nożami zamordowano mężczyznę. Poszli za to siedzieć dwaj włamywacze, a tak naprawdę to był mój mąż z kolegą.
Choć to ledwie dwa zdania, ich wypowiedzenie trwa wieczność, bo kobieta przerywa i wzdycha niemal po każdym słowie.
- Tamtej nocy mąż wrócił do domu w zakrwawionej kurtce, spodniach i butach. Zamknął drzwi i powiedział: "Poderżnąłem mu gardło od ucha, patrz, ile krwi z niego chlusnęło". Kazał mi spalić buty w piecu, a sam pobiegł się umyć w Wiśle. Po powrocie powiedział, że kurtkę wyrzucił na dach garaży przy parku niedaleko naszego mieszkania na Toruńskiej, gdzie wtedy mieszkaliśmy.
Na pytanie, dlaczego zdecydowała się mówić dopiero teraz, wybucha płaczem: - Ciężko mi z tym żyć. Naprawdę ciężko, że inni, niewinni ludzie, poszli za to siedzieć.
Mąż miał latami grozić jej, dręczyć i szantażować, że w razie czego pójdzie siedzieć razem z nim za spalenie dowodów. Rozwiedli się dawno temu.
- Jestem sama, niewiele mi życia zostało, nie mam już powodu, aby go chronić.
Podaje motyw zbrodni. Nie kradzież i włamanie, ale zazdrość.
- Zabity miał na imię Zbigniew, na nazwisko chyba Rafalski albo jakoś podobnie. Ja się nim spotykałam, bywałam u niego w domu. Ten mój, jak wrócił, to rzucił mną o ścianę i powiedział: "Nie masz już swojego Zbyszka".
Kobiecie najbardziej utkwiło w pamięci palenie zakrwawionych adidasów i to, że wyglądała przez okno, bo mąż kazał pilnować, czy ktoś nie zwraca uwagi, że latem z komina leci dym.
Relacje Renaty Całki, która zaznaczyła, że jest gotowa ponieść wszystkie konsekwencje prawne, opisaliśmy w październiku 2022 roku.
Prokurator Jarosław Kilkowski, naczelnik wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Toruniu napisał wtedy: "opis wskazuje, że może chodzić o zabójstwo z 5 lipca 1995 roku w mieszkaniu przy ul. Bora-Komorowskiego w Grudziądzu. W sprawie zapadł wyrok skazujący".
Dalej prokurator Kilkowski przekazał: "Skazanie opierało się na wyczerpujących zeznaniach jednego z uczestników przestępstwa".
Nikt nie próbował dopasować krwawych śladów butów oraz odcisków palców do potencjalnego innego podejrzanego. Te dowody nadal są w magazynie sądu.
"Jakaś baba zeznała, że Grzybowskiego zaje... jej mąż"
Lato 2022 roku. Drzwi do mieszkania otwiera postawny mężczyzna. Siwe, krótko przystrzyżone włosy, kraciasta koszula. To 52-letni Artur Niedzielski, jeden ze skazanych za zabójstwo na 25 lat więzienia. Od niedawna jest na wolności.
- Czy pan słyszał, że może być nowy świadek w sprawie zabójstwa przy Dzierżyńskiego? - pytam.
Patrzy badawczo. - Wchodź - rzuca. - Ja tego nie zrobiłem. Nigdy nie zgadzałem się z wyrokiem. Ale po 10-15 latach w więzieniu musiałem pogodzić się z karą. Inaczej bym zwariował. Sporo skazanych dostaje w ten sposób świra - mówi Niedzielski.
Darowano mu rok kary. Z więzienia w Bydgoszczy wyszedł na wolność 8 czerwca 2020 roku o godzinie 9.30. Niedzielski jest precyzyjny, bo "takich chwil się nie zapomina". Wrócił do swojego starego mieszkania w Grudziądzu. Większość sąsiadów już go nie pamiętała. Pierwszy raz dowiaduje się, że historia może mieć ciąg dalszy.
Relacjonuję mu to, co usłyszałem od pani Renaty. Z każdym słowem mężczyzna coraz głębiej zapada się w fotel. Chowa twarz w dłoniach. Na przemian parska śmiechem, kręci głową, ciężko wzdycha.
- Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze do mnie przyjdzie w tej sprawie - teraz już płacze.
Rozmowę przerywa telefon. To jego partnerka prosi, żeby zrobił zakupy.
- Kochanie, przepraszam cię, ale jest u mnie dziennikarz. Mówi, że jakaś baba zeznała, że Grzybowskiego zaje... jej mąż.
- No coś ty!? Czyli jest dowód, że siedziałeś niewinnie? Jezu, Artur! - słychać, jak kobieta podnosi głos.
Zapada milczenie. Artur Niedzielski zastanawia się, co tu powiedzieć. Wyciera oczy: - Moim jedynym marzeniem jest spotkać się z tym policjantem, który to wszystko uknuł. Powiedziałbym mu: patrz chu…, tak było.
Artur Niedzielski walczy teraz o życie, nie o prawdę - stwierdzono u niego nowotwór.
Nazywam się Andrzej Jaśniewicz, syn Romana
Wiosna 2023 roku.
- Dzień dobry, nazywam się Andrzej Jaśniewicz, syn Romana. Dopiero teraz mogłem do pana zadzwonić. To ja jestem skazany za niewinność - słyszę w telefonie. - To o mojej sprawie mówi ta pani Renata. Daj jej Boże długie zdrowie. Niech tylko zezna to, co mówiła do artykułu.
To, że przedstawia się jako "syn Romana", wynika z więziennego przyzwyczajenia. Nerwy puszczają mu po kilku minutach. Wybucha, a po chwili płacze: - Panie redaktorze, czy coś da się z tym zrobić? Czy z tego coś wyjdzie? Coś takiego, że ja jestem niewinny? Nikt nie wie, co to znaczy taka kara. 25 lat...
Po telefonie próbuję umówić się na spotkanie z więźniem.
"Informuję, że Dyrektor Aresztu Śledczego w Koszalinie nie wyraża zgody na widzenie ze skazanym Andrzejem Jaśniewiczem. Zgodnie z kkw art. 105. § 1. Skazanemu należy umożliwiać utrzymywanie więzi przede wszystkim z rodziną i innymi osobami bliskimi" - przekazała mjr Magdalena Obrębska, rzecznik prasowy aresztu.
Widzimy się dopiero po 5 grudnia 2023 roku, gdy więzień skończył odbywanie kary. Na powitanie mówi: - Andrzej Jaśniewicz, syn Romana. Daj Boże panu zdrowie. To ja.
- Jak przeczytałem, co powiedziała ta pani, wyłem. Nocami płakałem w łóżku jak dziecko. Trzy dni chodziłem po celi, o mało nie oszalałem - opowiada Andrzej Jaśniewicz. - Myślałem: Boże, pierwszy raz po tylu latach jest nadzieja. Niech to wreszcie wyjdzie na jaw. Niech ta kobieta żyje i zezna w mojej sprawie. Przecież prawdziwy zabójca chodzi sobie po Grudziądzu, nie poniósł kary!
Telefon do świadka Strzałkowskiego
Andrzej Jaśkiewicz zwierza się, że w kryminale, jako skazany za zabójstwo, był poniżany przez strażników. Bratnich dusz miał niewiele. W jego niewinność wierzyły tylko osoby, które lepiej go poznały m.in. więzienna psycholog i jeden strażnik.
On historię swojej niewinności powtarzał współwięźniom do znudzenia. Kompani z celi nie mogli już znieść gadania, że siedzi wrobiony w zabójstwo. Któregoś dnia podczas gry w karty Jurek, stary kryminalista, rzuca do Jaśniewicza: - Jeśli jest, jak mówisz, to chodź. Dzwonimy do tego świadka i ja go przepytam, dlaczego cię wrobił.
Adres znali z akt, telefon podało im telefoniczne biuro numerów. Z więziennego automatu zadzwonili do Jacka Strzałkowskiego. Odebrała jego partnerka, ale przekazała słuchawkę.
Jurek nawijał: - Dzień dobry, nazywam się mecenas Deptuła i jestem adwokatem. Proszę pana, dlaczego pomówił pan Andrzeja Jaśniewicza i Artura Niedzielskiego o zabójstwo, skoro w Gdańsku do tej sprawy właśnie aresztowano dwóch innych sprawców?
Strzałkowski miał się zmieszać i powiedzieć, że kazano mu tak mówić, kazano mu ich rozpoznawać, kazano pokazywać, że był na miejscu zbrodni. "Mecenas" Jurek zapowiedział: - To ja za kilka dni do pana przyjadę i pan mi to wszystko opowie.
Jaśniewicz i kumple, których dopiero wtedy zaciekawiła historia, nie znaleźli adwokata, który pojechałby do Strzałkowskiego, aby pociągnąć go za język. Próbowali jeszcze raz zadzwonić i tym razem nagrać rozmowę na magnetofon pożyczony od strażnika. Skończyło się na krótkiej rozmowie z partnerką Strzałkowskiego: - Proszę tu nie wydzwaniać. Powiedział, co powiedział i koniec na tym.
Dziś nie wiadomo nawet, czy Jacek Strzałkowski jeszcze żyje. W kamienicy komunalnej w Szubinie, gdzie mieszkał, sąsiedzi powiedzieli nam, że nadal zapijał się na umór, miał sprawę za wyłudzenie kredytu. "Ponad 10 lat temu wyjechał w Polskę, prowadząc życie żula". Jego partnerka wraz z dzieckiem wyprowadziła się do innego miasta.
Tymczasem w kolejnych latach Andrzej Jaśniewicz wielokrotnie prosił o wyznaczenie adwokata z urzędu, który przygotowałby kasację do Sądu Najwyższego. Świadczą o tym listy i notatki z jego prośbami. Jeden adwokat zgodził się nawet zapoznać z aktami, ale uznał, że materiału na wznowienie śledztwa "nie widzi". Z kolei na listy i zgłoszenia od Jaśniewicza prokuratura nie reagowała. Na wynajęcie prywatnej kancelarii nie było go stać - Służba Więzienna odnotowała, że skazany dysponuje kwotą 21 zł, która nie pozwala na wynajęcie obrońcy z wyboru.
- W więzieniu zgłaszałem się do sprzątania. Tak, żeby chociaż pochodzić z mopem po korytarzach. Kiedyś przyjechał na kontrolę kierownik penitencjarny. Znaczy szycha - wspomina Jaśniewicz. - Usiadł u oddziałowego, spojrzał na mnie i mówi: Andrzej, my wiemy, że ty tego nie zrobiłeś, myślisz, że miałbyś takie luzy? Miejsce zabójców jest gdzie indziej.
Na to wspomnienie Jaśniewicz znów się załamuje i mówi przez łzy: - Jakby mi nóż w serce wbił. Wiedzą, ale nie wypuszczają. Przecież ja całe te 25 lat odsiedziałem, co do dnia.
"On został właściwie sam"
Na spotkanie ze mną Jaśniewicza przywiózł bratanek, który załatwił mu pracę u rolnika pod Chełmnem. Były więzień jest złotą rączką od drobnych napraw w gospodarstwie: - Praca w przestrzeni na polach uspokaja mnie. Dawno temu, zanim trafiłem do więzienia, myślałem, że fajnie byłoby być rolnikiem.
Bratanek pomógł wujowi nie tylko w znalezieniu pracy. Gdy w Wirtualnej Polsce przeczytał historię opowiedzianą przez Renatę Całkę, od razu zadzwonił do więzienia w Koszalinie: "Ten tekst jest o sprawie wujka! Poznaję wątki". Potem zaczął działać. Znalazł adwokata, który będzie dążył do uznania wuja za niewinnego.
- Ja dopiero niedawno zrozumiałem tragedię naszej rodziny. Kiedy wujek Andrzej był w więzieniu, zmarła jego żona, ciocia Helena. Potem zmarły jego trzy siostry i brat, mój ojciec. Wujek dzieci nie ma. On został właściwie sam - mówi bratanek.
Mecenas na kawałeczki rozbiera postępowanie i wyrok
Początek roku 2024. Pokój spotkań warszawskiej kancelarii adwokackiej.
Mecenas Bartłomiej Trafalski jest już po lekturze całości akt. Rozkłada na stole kartki z kluczowymi fragmentami. To pomaga w porządkowaniu wątków sprawy. Chwali początkową robotę policjantów, którzy w pierwszych tomach szczegółowo odtworzyli życie ofiary - wątki z licznymi kochanki, niewypłacanymi pensjami, spostrzegawczymi sąsiadami.
- W karierze słyszało się wiele historii o niewinnych ludziach w więzieniu. Podchodzi się do tego z ostrożnością - mecenas Trafalski pociera brodę i twarz, zawiesza głos. - Ale, rany boskie, że na podstawie tego skazano tych ludzi na 25 lat!
Trafalski rozbiera postępowanie i wyrok na kawałeczki. Luki w wyroku i śledztwie. Można wyliczać długo. Krwawa zbrodnia i dziesiątki ciosów nie pasują do włamania. Skąd włamywacze mieli klucze do mieszkania? Dlaczego odciski palców nie pasują do żadnego z oskarżonych? Dlaczego nie pasuje do żadnego z nich krwawy odcisk buta z miejsca zbrodni (noszą obuwie kilka rozmiarów większe)?
Zdaniem adwokata sąd nie powinien przejść - choć to zrobił - do porządku dziennego nad niezgodnościami w relacji świadka. Jacek Strzałkowski miał widzieć bicie pięściami, a ofiara zginęła od wielu ciosów nożem. Śladów po pięściach nie było w sekcji zwłok. Z zeznań wynika, iż błędnie opisywał ułożenie ciała. Zeznał, że podczas wizji lokalnej źle wskazał piętra, gdzie doszło do zbrodni.
Mówił również, że uciekał po ciemku, a to było niemożliwe - na klatce schodowej w bloku ofiary światło zapalało się automatycznie, czujnikiem na ruch. Nie wiadomo również, dlaczego Strzałkowski, który miał być w mieszkaniu, nie zostawił żadnych odcisków palców, ani śladów zapachowych. Nie było ich nawet na drzwiach do mieszkania, choć początkowo twierdził, że je zamknął.
Adwokat Trafalski ocenia, że aby wznowić stare śledztwo na podstawie zeznania Renaty Całki, potrzebne byłoby przepytanie jej w bardziej szczegółowy sposób. Tak, aby ewentualnie dało się umiejscowić ją w historii morderstwa. Przygotowuje pytania.
Pani Renata podaje nowe szczegóły
W ponad rok od naszego pierwszego spotkania pani Renata mieszka już w domu opieki w Grudziądzu. Jej choroba postępuje. Już nie chodzi. Mówi z jeszcze większym trudem niż wcześniej.
- Czy to już? Będzie ta sprawa? - dopytuje. - Ja jestem gotowa zeznawać.
Zadaję pytania przygotowane przez adwokata. Szczegóły może znać tylko osoba, która wiele wie o sprawie.
- Skoro mąż poderżnął gardło Zbyszkowi, to czy chodził z nożem i jak on wyglądał?
- Nóż... wyskakujące ostrze. Sprężynowiec.... niebieska rękojeść. Zawsze go miał.
- Była pani u Zbigniewa Grzybowskiego w mieszkaniu? Jak się tam wchodzi?
- Z trzech drzwi na klatce, te środkowe.
- Jak wyglądało mieszkanie?
- Normalnie, przedpokój, pokoje i taki pokój, gdzie on miał przyrządy do ćwiczenia.
- Jak się poznaliście?
- Szłam ulicą, on jechał samochodem. Zatrzymał się i pogadaliśmy.
- Jakiego koloru i marki to było auto?
- Czerwony ford. Pamiętam, bo pojechaliśmy na wycieczkę pod Grudziądz.
Rozmowa trwa ponad godzinę. Po powrocie do Warszawy odpowiedzi Renaty porównujemy z aktami sprawy. Wszystko pasuje. Nawet zdjęcie noża sprężynowego z niebieską rękojeścią jest w aktach sprawy.
Pismo do Prokuratury Krajowej
Mec. Trafalski pod koniec lipca 2024 roku złożył do Prokuratury Krajowej zawiadomienie o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa związanego z zabójstwem Zbigniewa Grzybowskiego. Jako potencjalnego sprawcę zabójstwa wskazuje męża Renaty Całki. Wnosi o jego przesłuchanie, skonfrontowanie go z dowodami zebranymi w 1995 roku na miejscu zbrodni. Mecenas liczy na wszczęcie śledztwa, którego wynik spowoduje uniewinnienie Andrzeja Jaśniewicza.
"Należy także zwrócić uwagę, że Jacek Strzałkowski składał zeznania, które były wyraźnym odtworzeniem innych dowodów zgromadzonych w sprawie, w mojej ocenie zostały złożone na potrzeby ich potwierdzenia i uwiarygodnienia wyjaśnień samego Jacka Strzałkowskiego" - odnotowuje mec. Trafalski.
Podaje przykład takiego odtwarzania: "Jeden ze świadków określił kolor kurtki rzekomego sprawcy jako kawa z mlekiem i z cytrynowymi elementami, co powtórzył Jacek Strzałkowski. Podobnie zresztą jak określenie rodzaju kurtki tj. "angielka" czy wyrażenie "włosy zakrywające uszy". Tak skonstruowane wyjaśnienia Jacka Strzałkowskiego miały pasować do materiału już zgromadzonego, przy wykorzystaniu tak precyzyjnych i dość wyszukanych określeń, których użył świadek.
Zdaniem prawnika świadek Strzałkowski chaotycznie odtwarzał w zeznaniach materiał zebrany w pierwszym etapie śledztwa. Policjant organizujący okazanie Andrzeja Jaśniewicza prosił świadka o "wskazanie osoby najbardziej podobnej" do uczestnika włamania do mieszkania ofiary. To wtedy padała odpowiedź, że Strzałkowski rozpoznaje Jaśniewicza w pięćdziesięciu procentach. Z profilu.
- Jak to najbardziej podobnej!? Tak nie można formułować pytań! - oburza się adwokat Trafalski.
Prawnik wskazuje niekonsekwencję śledczych, która może wskazywać na "ślad" umowy pomiędzy policjantem a świadkiem oskarżenia.
- Skoro śledztwo dotyczyło zabójstwa, to dlaczego Jackowi Strzałkowskiemu od początku przedstawiono tylko zarzut udziału we włamaniu? - pyta adwokat. Gdy skazani trafiają do więzienia na 25 lat, Strzałkowski wychodzi z sądu wolny. Wyrok dla niego - za włamanie rok w zawieszeniu na cztery lata.
Prawdopodobieństwo - mniej niż 1 procent
Jest 22 lutego 2024 roku, godzina 9.20. Zaczyna się badanie poligraficzne Andrzeja Jaśniewicza.
- Czy to pan w lipcu 1995 roku ugodził nożem Zbigniewa Grzybowskiego?
- Nie.
W przerwie pomiędzy seriami pytań (badanie trwa trzy godziny) nagrało się, jak biegły pyta Jaśniewicza: - Jakieś myśli się pojawiły? Skojarzenia?
- Nie, poza tym, żeby to wszystko wyszło na jaw. Bo ja widzę, że jednak ci wszyscy ludzie wierzą... adwokat i pan też.
Opinia biegłego: "(...) ani bezpośrednia obserwacja badanego, ani manualna analiza zapisów reakcji wspomagana komputerowo nie wykazały symptomów, które mogłyby świadczyć o jakichkolwiek rozmyślnych próbach zniekształcania danych rejestrowanych przez poligraf. (…) Prawdopodobieństwo wystąpienia błędu w przypadku testu nr 2 określa się na poziomie 0,1 proc., a testu nr 3 na poziomie 0,3 proc.".
Tomasz Molga, dziennikarz Wirtualnej Polski
Andrzej Jaśniewicz nalegał, aby w tekście wystąpić pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Renata Całka, Artur Niedzielski, Jacek Strzałkowski, Zbigniew Grzybowski - dane tych osób zostały zmienione.