Szpital dziecięcy na wojnie. "Mamy do wyboru: śmierć albo śmierć"
Ktoś krzyczał, że dzieci przeżyły. Ale Oksana nie uwierzyła. Stała przed oddziałem toksykologii i wyła z bólu. Z okna wystawało czyjeś ciało. Gdzieś tam, pod gruzami, była też jej córka.
Przypominamy tekst Tatiany Kolesnychenko: "Szpital dziecięcy na wojnie. Mamy do wyboru: śmierć albo śmierć". To jeden z reportaży wchodzących w skład cyklu o wojnie w Ukrainie, za który dziennikarka Wirtualnej Polski została laureatką nagrody Grand Press 2024 w kategorii "Reportaż prasowy/internetowy".
NOC
Noc była duszna, lepka. Spało się ciężko, więc kiedy nad ranem zawyły syreny, Anna Brudna obudziła się natychmiast.
Spojrzała na zegarek w telefonie: dochodziła 2:30. Przypadek? Przecież specjalnie to robią! Znęcają się. Jest pora najgłębszego snu, regeneracji, a gdzieś na lotnisku w Murmańsku czy innym Saratowie w powietrze wzbiły się samoloty bojowe. Może MiG-31, a może Tu-95. Mają ich setki. Podobnie jak wszelkiej maści rakiet i bomb. Ale nie zawsze je odpalają. Krążą w pobliżu granicy, aż niemal skończy się im paliwo. A cała mapa Ukrainy jest na czerwono od alarmów.
Syreny wyją. Niby trwa to tylko siedem sekund, ale wydaje się, że co najmniej kwadrans. Dźwięk jest równomierny, paraliżujący. Przechodzi chłodem po plecach. Chce się zerwać i biec. Ale gdzie? Do zatęchłej piwnicy? Na korytarz, schować się za podwójną ścianą? Za parę godzin pobudka. Nie, lepiej odwrócić się na drugi bok, zapaść w niespokojny, płytki sen.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wpadli do rosyjskich okopów. Kamera na hełmie nagrała moment starcia
Anna wie, że czeka ją intensywny dzień. Poniedziałki na oddziale transplantacji szpiku kostnego w Ohmatdycie, największym szpitalu dziecięcym w Ukrainie, zawsze są takie.
Zaraz spłyną wyniki badań pacjentów. Trzeba je przeanalizować, dopasować leczenie. W tym tygodniu wszystkie ręce na pokład. W planach cztery przeszczepy. Na operację czeka też Serhij, 6-letni pacjent Anny ze zdiagnozowaną białaczką.
Zanim Anna wejdzie do jego boksu, zdezynfekuje ręce, nałoży nowy czepek, fartuch, maseczkę. Serhij nie ma odporności, każda infekcja to śmiertelne zagrożenie. W boksie ma więc sterylne warunki. Odpowiednio dobraną wilgotność i temperaturę powietrza.
Przy łóżku małe centrum dowodzenia. Pompy iniekcyjne, ekran, aparatura stale monitorująca saturację, ciśnienie krwi, temperaturę ciała. Sala nowoczesna: nowe kolorowe meble, łóżko dla rodzica, własna łazienka i duże okno z widokiem na Kijów.
O ukraińskiej służbie zdrowia można powiedzieć wiele złego. Szpitale są niedofinansowane, straszą obskurnymi korytarzami, brakiem leków, sprzętu. Ale Ohmatdyt to wyjątek na skalę krajową. Jest jak miasteczko złożone z dziesiątków gmachów, w których rocznie leczy się 18 tysięcy dzieci. Najcięższe przypadki z całej Ukrainy.
W 2019 roku do użytku oddano nowy gmach. Pięć oddziałów onkologii, hematologia, diagnostyka, dziesięć sal operacyjnych. Wszystko w "eurostandardzie", jak mówią w Ukrainie. Po europejsku, nowocześnie, przyjaźnie.
PORANEK
Rano niewyspane miasto rusza do pracy. Słońce pali bezlitośnie. W powietrzu czuć topiący się asfalt. Tłumy wlewają się do metra, wylewają na przystankach autobusowych.
Wśród tego morza ludzi przebija się Oksana, niewysoka brunetka o owalnej twarzy. Zdyszana pędzi na oddział toksykologii. Chce zdążyć przed siódmą, żeby ucałować córkę, zanim pielęgniarki zabiorą ją na dializę.
Dwa lata temu Sołomija usłyszała diagnozę: niewydolność nerek, stadium terminalne. Od tego czasu praktycznie nie opuszcza terenu Ohmatdytu.
- To nasz "dom 2". Tak go nazywamy – mówi Oksana.
Dializa potrwa cztery godziny, więc matki idą na kawę do najbliższego kiosku. Niektóre tkwią w szpitalu latami. Są zżyte jak rodzina.
O 9:52 znowu zaczynają wyć syreny. Część dzieci schodzi do ukrycia. Inne nie mogą przykute do łóżek na intensywnej terapii. W czterech salach trwają operacje. Na toksykologii dzieci podłączone do dializy.