Władimir Putin wita szpiegów uwolnionych podczas wymiany między USA a Rosją na lotnisku Moskwa-Wnukowo, 1 sierpnia b.r.© Getty Images

Szpiedzy tacy jak my

Michał Fedorowicz
11 sierpnia 2024

- Spektakl na moskiewskim lotnisku miał pokazać, że Matuszka Rosija zawsze opiekuje się swoimi dziećmi, zwłaszcza tymi, których "zły Zachód" odrzuca. W rzeczywistości jednak Rosja pomaga jedynie tym, którzy w danym momencie pasują do jej medialnych i propagandowych potrzeb. A jeśli chodzi o całą resztę, nie wiadomo nawet, jak dalej funkcjonuje i czy w ogóle żyje – mówi ppłk Marcin Faliński, były oficer Agencji Wywiadu o słynnej już wymianie szpiegów między USA a Rosją.

  • 1 sierpnia b.r. w Ankarze dokonano największej wymiany szpiegów i więźniów od czasów zimnej wojny. Łącznie w transakcji USA i Rosja przekazały sobie aż 24 osoby, w tym wielu tzw. "nielegałów", głęboko zakonspirowanych agentów od lat udających obywateli innych państw.
  • Wśród uwolnionych Rosjan znalazło się małżeństwo z dwójką dzieci, które nie zdawały sobie sprawy z prawdziwych tożsamości swoich rodziców, a także skazany na dożywocie w Niemczech rosyjski zabójca.
  • - Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, czy w grupie uwolnionych przez Rosję osób też nie było faktycznych szpiegów. Czy to współpracowników, czy to kadrowych funkcjonariuszy wywiadu – mówi Marcin Faliński.
  • - W Polsce mamy tendencję do ujawniania danych oficerów i współpracowników WSI. Ale poważni gracze, jak Wielka Brytania, Francja, USA czy Chiny, nigdy nie ujawniają takich informacji. Zawsze będą szły w absolutne zaparte – dodaje.

Michał Fedorowicz, Wirtualna Polska: Zna pan serial "Zawód: Amerykanin"?

Marcin Faliński: Nie oglądałem, ale słyszałem o nim.

To amerykańska produkcja opowiadająca o zakonspirowanych radzieckich szpiegach KGB, udających amerykańskie małżeństwo. Mają też dwójkę dzieci, które nie wiedzą, czym naprawdę zajmują się ich rodzice. Coś panu ta historia przypomina?

Nie trudno skojarzyć tej historii z niedawną amerykańsko-rosyjską wymianą szpiegów w Ankarze. Wśród przekazywanych przez Amerykanów osób była m.in. czteroosobowa rodzina, witana później na lotnisku w Moskwie przez samego Władimira Putina.

Chodzi o rodzinę Dulcewów, przed aresztowaniem mieszkających w Słowenii "emigrantów z Argentyny", a tak naprawdę od lat działających na terenie Unii Europejskiej rosyjskich "nielegałów". Czym sobie zasłużyli na tak gorące powitanie?

To nie kwestia ich zasług, lecz tego, co Putin chciał osiągnąć dzięki temu widowisku. Spektakl na moskiewskim lotnisku był oczywiście skierowany do szerszej publiczności. Miał trafić nie tylko do innych agentów operujących na Zachodzie, ale także do rosyjskiego społeczeństwa. Ojciec narodu chciał pokazać, jak dba o swoich rodaków i jak nie zapomina o tych, którzy bez wahania realizują jego rozkazy daleko od granic ojczyzny.

To ma być dowód na to, że Matuszka Rosija zawsze opiekuje się swoimi dziećmi, zwłaszcza tymi, których "zły Zachód" odrzuca. W rzeczywistości jednak Rosja pomaga jedynie tym, którzy w danym momencie pasują do jej medialnych i propagandowych potrzeb. A jeśli chodzi o całą resztę, nie wiadomo nawet, jak dalej funkcjonuje i czy w ogóle żyje.

W przypadku Dulcewów sytuacja była wręcz kabaretowa. Pieskow oświadczył, że byli tak dobrze zakonspirowani, że nigdy przy dzieciach nie wypowiedzieli słowa po rosyjsku, a one same nie znają ani słowa w tym języku. Sam Putin był dla nich zupełnie anonimowy, a mimo to na lotnisku witał zapłakaną matkę, 11-letnią Sofię i 8-letniego Daniela hiszpańskim "buenas noches".

Piękny, sielankowy obrazek. Ale zaraz po wyłączeniu kamer sytuacja zapewne przestała być tak idylliczna. My tu sobie rozmawiamy, a tam od tygodnia trwa szczegółowa analiza i przesłuchania.

Jak doszło do dekonspiracji? Co poszło nie tak? Takie dochodzenie z pewnością nie należy do przyjemnych, zwłaszcza dla dzieci, które prawdopodobnie zostały oddzielone od rodziców i także są przesłuchiwane, aby zweryfikować fakty. Możliwe, że rodziców zamknięto w odrębnych pomieszczeniach, gdzie są dokładnie przepytywani o każdy szczegół. Potem następuje kolejna weryfikacja, a po niej jeszcze więcej pytań.

Czyli te wszystkie informacje o hagiograficznych filmach dokumentalnych wyświetlanych w telewizji, książki opiewające brawurowe życie rosyjskich agentów czy nawet stawianie im pomników, to zwykły pic na wodę? Przecież Anna Chapman wymieniona w 2010 roku w Wiedniu została po powrocie do Rosji celebrytką, którą na okładce w negliżu umieścił magazyn "Maxim".

Przykład mamy bliżej, na naszym podwórku, z sędzią-zdrajcą Tomaszem Szmydtem.

Ale jego nie wymieniono w żadnej transakcji, tylko sam uciekł na Białoruś.

Ale przecież nie jest uciekinierem politycznym, tylko szpiegiem. W tamtejszych mediach przedstawiano go jako pozytywną postać, która chce odbudować polsko-białoruskie relacje. Mówiono, że takich Polaków potrzeba – tych, którzy będą dążyć do przyjaźni, sprawiając, że ziemniaki, jabłka i marchewka popłyną pełnym strumieniem na Białoruś.

A teraz? Szmydt coś tam jeszcze próbuje robić PR-owo, choć chwilowo jeszcze zaistnieć, ale jego czas szybko się skończy. Już teraz jego zasięgi spadają. Może jeszcze popracuje jako doradca czy konsultant, przeprowadzi szkolenia dla adeptów różnych szkół czy służb specjalnych Rosji i Białorusi. Ale pomnika mu nikt nie postawi, a po wykorzystaniu przez służby stanie się bezużyteczny. A bezużytecznych ludzi Baćka nie potrzebuje. Wkrótce skończy, zapijając się na śmierć w jakimś szarym mieszkaniu na blokowisku w Mińsku.

Tuż po ucieczce z Polski sędzia-zdrajca Tomasz Szmydt zaczął wyrażać ogólny zachwyt nad Białorusią (zdjęcie z lewej z Mińska), a później Rosją (zdjęcie z prawej z Placu Czerwonego w Moskwie)
Tuż po ucieczce z Polski sędzia-zdrajca Tomasz Szmydt zaczął wyrażać ogólny zachwyt nad Białorusią (zdjęcie z lewej z Mińska), a później Rosją (zdjęcie z prawej z Placu Czerwonego w Moskwie)© X

Niedawna wymiana szpiegów miała być największa od zakończenia zimnej wojny. Jak często do nich dochodzi? Pamięcią sięgam jedynie do roku 2010, kiedy jedną z wymienianych osób była wspomniana Chapman, czyli Anna Wasiljewna Kuszczenko.

Wymiany są różne. Niektóre, jak ta, są większe, ale zazwyczaj nie chodzi o wymianę jeden za jednego – liczy się jakość czy wartość danej osoby dla którejś ze stron. W związku z tym, częściej jest to jeden więzień za kilku.

Jeśli dochodzi do takich wymian, to najczęściej organizuje się je po cichu, żeby nie zniszczyć różnych kanałów komunikacji. Ale kiedy informacje o wymianie wychodzą na jaw, to najczęściej dlatego, że jednej ze stron na tym zależy.

A komu tu zależało bardziej? Bidenowi czy Putinowi?

Tego nie wiemy. Możemy jedynie spekulować. Jednak fakt, że informacja została upubliczniona, na pewno nie zaszkodził ani jednemu, ani drugiemu.

Putinowi na pewno zależało na Wadimie Krasikowie, skazanym w Niemczech za zabójstwo byłego czeczeńskiego dowódcy Zelichmana Changoszwilego. Krasikowa Putin też zresztą witał na lotnisku, obiecując na płycie odznaczenia państwowe. Mówi się, że ma zostać również członkiem Dumy.

Mówi się, że Krasikow to przyjaciel Putina, więc jego sytuacja może być nieco inna niż w przypadku Dulcewów. Jego uwolnienie wywołało szok w społeczeństwie i polityce niemieckiej, gdzie idee poprawności politycznej, jak mówią moi znajomi, osiągnęły absurdalne rozmiary. Niemcy jednak na pewno coś na tej wymianie zyskali, podobnie jak inne kraje, które na prośbę Amerykanów wydały aresztowanych u siebie szpiegów.

Co pan ma na myśli?

Tu nie chodziło wyłącznie o zysk osobowy – wymiany więźniów za więźniów. Na pewno oprócz uwolnienia opozycjonistów, na które Berlin długo naciskał, nie chcąc wydać Krasikowa, doszło do innych nieoficjalnych porozumień, zwłaszcza między sojusznikami.

Myślę, że szczegółów nie poznamy nigdy, bo taka jest natura tych działań, ale kraje, które zgodziły się na współpracę – Słowenia, Norwegia, Polska – z pewnością coś otrzymały lub wkrótce otrzymają. Nie oznacza to, że dostaną coś osobowego, ale raczej korzyści gospodarcze. Może chodzić o współpracę zbrojeniową, przemysłową, a może szybszy dostęp do pewnych technologii, na przykład priorytet w kolejce do F-35. Tego nigdy się nie dowiemy, ale jedno jest pewne – Polska nie oddała Pawła Rubcowa wyłącznie za kilka miłych słów od Bidena.

Częścią niedawnej wymiany miał być też Aleksiej Nawalny. "New York Times" pisze, że zgodę na jego transakcję w zamian z Krasikowa miał wyrazić Putin. I to ten Nawalny, a nie inne ustalenia osobowe czy gospodarcze miały zaważyć na tym, że Olaf Scholz wyraził zgodę na uwolnienie mordercy.

I tydzień później Nawalny już nie żył.

Pogrzeb Aleksieja Nawalnego w Moskwie, 1 marca b.r.
Pogrzeb Aleksieja Nawalnego w Moskwie, 1 marca b.r.© Getty Images

Sugeruje pan, że to nie była przypadkowa zbieżność dat?

Proszę sobie nie żartować. To przecież logiczne. Na miejscu Putina zrobiłbym to samo. To typowe rosyjskie podejście: najpierw wyrażamy zgodę, popieramy, wszystko jest w porządku. A kiedy przychodzi co do czego, kiedy ma nastąpić "sprawdzam", dzieją się rzeczy "niespodziewane". Takie jak śmierć Nawalnego.

W zastępstwie za Nawalnego Rosja wypuściła trzech innych opozycjonistów: Władimira Kara-Murzę, Andrieja Piwowarowa i Ilję Jaszyna. Czy na taki zysk osobowy nie naciskali Niemcy? Czy nie lepiej mieć na wolności trzech opozycjonistów chcących coś zmienić w Rosji, niż w więzieniu mordercę?

Z politycznego punktu widzenia, naciski Niemiec na uwolnienie Nawalnego w ramach takiej wymiany byłyby niedopuszczalne. Więźniów tego typu wymienia się, targując na zupełnie innym poziomie. Równie absurdalnie brzmią teraz głosy niektórych polskich polityków, że Polska powinna się domagać w tej wymianie uwolnienia Andrzeja Poczobuta.

Zresztą sam Poczobut podkreśla, że nie chce wyjeżdżać z Białorusi. Podobnie mówił Nawalny, dlatego też wrócił do Rosji. I podobnie postąpili Kara-Murza, Piwowarow i Jaszyn, którzy na pierwszej konferencji po uwolnieniu powiedzieli, że de facto zostali deportowani, wyrzuceni z kraju, i wszyscy "mają wielkie pragnienie powrotu do Rosji".

Ale z drugiej strony uwolniono też m.in. dziennikarza "The Wall Street Journal" Evana Gershkovicha, byłego żołnierza piechoty morskiej Paula Whelana, Niemców oskarżonych o szpiegostwo czy działania terrorystyczne, takich jak Dieter Voronin, Rico Krieger i Patrick Schoebel, a także kilku byłych współpracowników Nawalnego. Oni z pewnością nie chcą wracać do Rosji. Byli po prostu zakładnikami Putina.

Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, czy w grupie uwolnionych nie było faktycznych szpiegów. Czy to współpracowników, czy to kadrowych funkcjonariuszy wywiadu.

Sugeruje pan, że oskarżenia o szpiegostwo wobec niektórych z nich były zasadne?

A skąd pan wie, że nie byli szpiegami? To, że sekretarz stanu w rozmowie z Ławrowem zapewnia, że Amerykanie nie wykorzystują dziennikarzy jako szpiegów, to tylko słowa. Szpieg nie jedzie do innego kraju z legitymacją Centralnej Agencji Wywiadowczej. My nie wiemy, co były żołnierz piechoty morskiej robił w Moskwie. Nie wiemy nic o jego specjalizacji. Skąd mamy wiedzieć, że on tam nikogo nie zlikwidował?

Nie przesadza pan z tymi podejrzeniami?

Spójrzmy na to chłodnym okiem. Amerykanie nigdy nie przyznają, że ktoś dla nich pracował jako szpieg. W Polsce mamy tendencję do ujawniania danych oficerów i współpracowników WSI, udostępniamy tzw. bazy zastrzeżone. Ale poważni gracze, jak Wielka Brytania, Francja, USA czy Chiny, nigdy nie ujawniają takich informacji. Zawsze będą szły w absolutne zaparte.

Zresztą, uwalnianie i wymiana "zakładników" zamiast "szpiegów" prezentuje się moralnie lepiej. "Szpieg" ma negatywne konotacje, a "zakładnik" to ktoś, kto został porwany i jest niewinną, niczego nieświadomą ofiarą. To też element walki informacyjnej obu stron.

Nawet jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, przekaz w świat idzie niezbyt korzystny. A idzie taki: Putin dostaje mordercę i szpiegów, a my ludzi, których porwał i więził. Daje mu to sygnał, że jakiegokolwiek potwora puściłby z misją na Zachód, porwie potem parę niewinnych osób i go odzyska.

Powtórzę: z perspektywy USA uwalnia się zakładników, z perspektywy Rosji – bohaterów narodowych. Prawdy, która stoi za tym wszystkim, prawdopodobnie nigdy nie poznamy.

Ilu takich "nielegałów" Rosja może mieć jeszcze na Zachodzie? Szacuje się, że od początku inwazji na Ukrainę z krajów zachodnich wydalono blisko 500 osób podejrzewanych o szpiegostwo. Czy pół tysiąca to duża liczba?

Podzielmy tę liczbę na kraje Unii Europejskiej i NATO. Wychodzi około trzynastu na kraj. Czy to dużo? W Polsce mieszka 38 milionów ludzi, trzynaście osób to kropla w morzu. Nawet gdyby z każdego kraju wydalono po 30 osób, wciąż byłoby to niewiele.

Gdyby wydalono pięć tysięcy osób, po 130-150 z każdego kraju, można by mówić o poważniejszym uderzeniu. Ale realnie dopiero przy kilkunastu tysiącach wydalonych osób moglibyśmy mówić o skutecznym ataku, który rosyjski wywiad by realnie poczuł.

Dobrym przykładem skali działania Rosji było wydalenie z Czech dyplomatów podejrzanych o współpracę z wywiadem rosyjskim. Ujawniono wtedy, ilu rosyjskich dyplomatów pracuje w ambasadzie w Pradze. Kraj nieduży, czterokrotnie mniejszy od Polski, a liczba dyplomatów była taka sama, jeśli nie większa, niż Rosja posiada w Polsce.

Jak Rosja rekrutuje takie osoby do współpracy? Jak bardzo zmieniły się metody i skala, o której pan mówi? Niedawno "Politico" pisało, że paradoksalnym skutkiem nałożenia sankcji na Rosję był wzrost liczby szpiegów w Europie Zachodniej. Jak oni to robią?

To skomplikowany proces. Przede wszystkim wyszukuje się osoby o odpowiednich predyspozycjach, oferuje im pieniądze i perspektywę dostatniego życia za granicą. Taka osoba szybko przyzwyczaja się do nowych standardów i nie chce z nich rezygnować.

W czasach zimnej wojny rekrutowanych przerzucano do obozów dla uchodźców, korzystając z ruchów migracyjnych zza żelaznej kurtyny. Kierunkami były Grecja, Niemcy, Austria, Szwecja i inne kraje Skandynawii. Wtedy jednak takie osoby były drobiazgowo sprawdzane, więc kluczowe było odpowiednie przygotowanie "nielegała" czy agenta.

W tamtych czasach nie popełniano też takich błędów, jakie widzieliśmy niedawno w Polsce, gdzie masowo wpuszczano niemal każdego Ukraińca przekraczającego naszą granicę, i to nie tylko od wschodu. Dawniej nikt nie dawał pracy, świadczeń socjalnych czy mieszkań od ręki. Wszyscy musieli przejść odpowiednią filtrację. Wzrost liczby szpiegów w ostatnich latach to efekt zaniedbań po wybuchu wojny w 2022 roku.

I gdzie ci szpiedzy poszli? Bo przecież nie siedzą w Polsce na socjalu.

Zapewne ich losy są różne, zależnie od wyznaczonych zadań. Polska stała się dla Rosji priorytetem, co związane jest oczywiście z wojną na Wschodzie. Wywiad rosyjski może interesować się także takimi kierunkami jak Hiszpania, Portugalia, oba kontynenty amerykańskie – to potencjalne miejsca, gdzie szpiedzy mogą legalizować swoją działalność na Zachodzie, w USA czy Kanadzie. Przykładem może być oficer GRU Paweł Rubcow, który niedawno został oddany w ramach wymiany. Ale to tylko jeden człowiek. Tak jak mówiłem, w każdym kraju mogą być setki takich osób, każda z innym zadaniem.

Przykładowo, w razie potrzeby przeprowadzenia dywersji, wystarczy mieć współpracownika w postaci kierowcy ciężarówki, który cysterną może doprowadzić do katastrofy w rafinerii. Inny może przez lata zdobywać w Polsce wykształcenie, wtapiać się w społeczeństwo i podjąć pracę w tym czy innym urzędzie, gdzie będzie miał dostęp do danych osobowych Polaków. Dla potencjalnego wroga, taka wiedza jest bezcenna.

Nie od dziś wiadomo, że najcenniejsi szpiedzy to tacy, którzy przez wiele lat budują swoją legendę, nie rzucają nawet cienia podejrzeń na siebie. Tak jak było w przypadku wspomnianych tu przez nas Dulcewów.

Budowanie przez szpiega legendy i jego legalizacja może zaczynać się w odległym kraju. W przypadku Rubcowa, który został schwytany w 2022 roku, było to podawanie się za hiszpańskiego dziennikarza. Jego matka zaczęła budować tę legendę w Katalonii jeszcze w latach 80. Była córką Hiszpanów, którzy przybyli do ZSRR sto lat wcześniej, skąd ona wróciła w owych latach na Zachód.

Działający w Polsce pod przykrywką Paweł Rubcow podawał się za hiszpańskiego dziennikarza Pablo Gonzaleza
Działający w Polsce pod przykrywką Paweł Rubcow podawał się za hiszpańskiego dziennikarza Pablo Gonzaleza© laSexta

Dulcewowie, których pan przywołuje, pierwsze kroki stawiali w Argentynie, a dopiero potem przenieśli się do Słowenii, skąd mogli swobodnie działać w całej Europie. Mąż podawał się za informatyka, żona prowadziła galerię sztuki online. To, dlaczego wpadli, wyjaśnią wspomniane przeze mnie przesłuchania, już poza obiektywem kamer i świateł reflektorów.

Polacy też mają swoich uśpionych czy aktywnych "nielegałów" w innych krajach?

Mam taką nadzieję. Podczas zbierania materiałów do jednej z książek, wraz z Markiem Kozubalem dotarliśmy do ciekawych enuncjacji prasowych w Skandynawii. Okazało się, że w Norwegii i Danii odkryto starych polskich "nielegałów" – panów, którzy mieli już pewnie ponad 80 lat. I, jak twierdzili dziennikarze, władze obu krajów zastanawiać mieli się, co z tym fantem zrobić.

To były osoby z rodzinami, dziećmi, a nawet wnukami. Jak postąpić z nimi z prawnego punktu widzenia? To ludzie, którzy nie pracowali już od lat, ale wcześniej aktywnie działali dla obcych służb, w tym przypadku polskiego wywiadu z czasów PRL.

Rozumiem, że Rosja i USA wzajemnie nasyłają na siebie szpiegów – to duże mocarstwa, które mają wiele do stracenia. Ale jaki interes miała Polska w wysyłaniu swoich "nielegałów" do Skandynawii? Co mogło nam dać ich zakotwiczenie w Danii czy Norwegii?

Bardzo dużo. To nie tylko kwestia szpiegowania, ale także zdobywania informacji praktycznych – o legalizacji obywateli, technologiach, życiu społecznym i politycznym. Mogli też prowadzić działania dywersyjne na korzyść naszego kraju lub "zaprzyjaźnionego" z Polską Rzeczpospolitą Ludową państwa z Bloku Wschodniego. Istotne były też informacje o cieśninach duńskich – bezcenne z punktu widzenia strategicznego, przydatne na wypadek wojny.

Przecież Polska w planach Układu Warszawskiego atakującego Zachód miała zajmować północne Niemcy, stąd też zainteresowanie Danią i cieśninami. W celu odcięcia ew. pomocy amerykańskiej.

Jako były oficer Agencji Wywiadu, gdzie obecnie wysłałby pan polskiego "nielegała", aby jego umiejscowienie było najkorzystniejsze dla Polski?

To proste i oczywiste, ale jednocześnie bardzo trudne, czy wręcz niewykonalne. Przy Putinie.

Marcin Faliński
Marcin Faliński© Archiwum prywatne

Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, komentator i ekspert ds. służb specjalnych i szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Od 1992 roku dziennikarz "Życia Warszawy". Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa – w 1996 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr UOP. Od 1996 roku oficer Zarządu Wywiadu – w 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. W 2017 roku, w stopniu podpułkownika przeszedł na emeryturę.

Współautor bestsellerowych powieści historyczno-szpiegowskich: "Operacja Rafael" (2019 r.), "Operacja Singe" (2020 r.), "Operacja Retea" (2021 r.) oraz "W czerwonej sieci" (2022 r.), "Obcy horyzont" (2023r.) i "Ostatni azyl" (2024 r.). W październiku ukaże się jego kolejna powieść mocno osadzona we współczesności (akcja kończy się po wyborach w 2023 r.).

Źródło artykułu:WP magazyn
rosyjscy szpiedzyszpiedzy w polscerosja
Wyłączono komentarze

Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.

Redakcja Wirtualnej Polski