PolitykaPolityczne trzęsienie ziemi po Brexicie. Establishment Wielkiej Brytanii runął jak domek z kart

Polityczne trzęsienie ziemi po Brexicie. Establishment Wielkiej Brytanii runął jak domek z kart

• Po Brexicie systemem politycznym Wielkiej Brytanii wstrząsnęła fala rezygnacji, intryg i konfliktów
• Nowym premierem, który ma wyprowadzić kraj z Unii Europejskiej, została Theresa May, przeciwniczka Brexitu
• Obie główne partie są areną intensywnych konfliktów
• Największym zwycięzcą zawirowań są szkoccy nacjonaliści

Polityczne trzęsienie ziemi po Brexicie. Establishment Wielkiej Brytanii runął jak domek z kart
Źródło zdjęć: © AFP
Oskar Górzyński

11.07.2016 | aktual.: 11.07.2016 18:11

Niewiele osób wie, że hitowy amerykański serial "House of Cards", obrazujący cyniczne zakulisowe machinacje i intrygi w polityce, jest tak naprawdę dostosowaną do amerykańskich realiów wersją brytyjskiego serialu o tym samym tytule. Wielka Brytania jest pierwowzorem nie bez powodu: intrygi i personalne rozgrywki od dawna były prominentnym elementem brytyjskiej polityki. Mało kto spodziewał się tego, co nastąpiło po wygranym przez zwolenników wyjścia z Unii referendum. Brexit w spektakularnie brutalny sposób obnażył całą słabość, intryganctwo i nieodpowiedzialność brytyjskiej klasy politycznej. W ciągu kilku tygodni, cały krajobraz polityczny kraju runął jak serialowy "domek z kart".

Ostatni - jak dotąd - akt tego politycznego dramatu z elementami tragifarsy miał miejsce w poniedziałek, kiedy Andrea Leadsom, polityczna nowicjuszka starająca się o rolę lidera partii konserwatywnej i premiera Wielkiej Brytanii - ostatecznie zrezygnowała z kandydowania. Stała się tym samym ostatnim z prominentnych polityków wspierających Brexit, którzy zamiast wziąć odpowiedzialność za przyszłość kraju po wygranym referendum, odeszli i odsunęli się w cień. W rezultacie, nowym rządem, który ma wyprowadzić Zjednoczone Królestwo z Unii Europejskiej, pokieruje jedyna kandydatka, która została na placu boju - zwolenniczka pozostania w Unii, minister spraw wewnętrznych Theresa May.

- Brytyjska demokracja stała się światowym pośmiewiskiem po tym, jak nowy premier został wybrany bez żadnego oddanego głosu - skomentował Denis MacShane, były minister ds. europejskich w rządzie Tony'ego Blaira.

To nie pierwsza tego typu sytuacja w ostatnim czasie w brytyjskiej polityce. Już samo zwołanie referendum w sprawie członkostwa było pierwszym sygnałem, że brytyjski establishment polityczny przedkłada gry polityczne i interes partii nad interes kraju. Obietnica zwołania referendum miała dać Davidowi Cameronowi i jego partii zwycięstwo w wyborach i zniwelować wpływy eurosceptycznej partii UKIP - co stało się faktem w 2015 roku, kiedy konserwatyści, wbrew przewidywaniom niemal wszystkich, uzyskali większość mandatów w Parlamencie (UKIP dostał tylko jeden). Miało też uspokoić wewnętrzną eurosceptyczną opozycję wewnątrz partii.

Potem było już tylko gorzej. Kampania na rzecz Brexitu, której twarzami byli politycy Torysów - były mer Londynu Boris Johnson oraz sekretarz sprawiedliwości Michael Gove oraz lider UKIP Nigel Farage - była, według wielu komentatorów, najbardziej kłamliwą w historii. Nie bez powodu, bo liderzy obozu "Leave" dzień po dniu powtarzali informacje wielokrotnie demaskowane jako nieprawdziwe. Takie jak to, że w wyniku Brexitu Wielka Brytania będzie mogła przeznaczyć swoją składkę 350 milionów funtów tygodniowo (prawdziwa liczba jest znacznie niższa - 161 milionów) na służbę zdrowia lub że imigracja do Wielkiej Brytanii zostanie ograniczona. Z obietnic tych politycy wspierający Brexit zaczęli się wycofywać w dzień po wygranym glosowaniu. Ale był to jedynie początek rejterady. Pierwszym, który opuścił okręt, był Boris Johnson, który miał po wygranym referendum zastąpić Davida Camerona na stanowisku premiera. Johnson jednak najwyraźniej nie spodziewał się wygranej swojego obozu, mając nadzieję, że minimalna porażka i
tak wystarczy, by wyciągnąć go na polityczny szczyt. Tymczasem szybko okazało się, że nie ma żadnego planu, jak poprowadzić kraj po referendum. Nie pomogło też to, że nóż w plecy wbił mu jego najbliższy sojusznik Michael Gove, który zamiast wspierać kandydaturę Johnsona, sam zgłosił swoje pretensje do przywództwa partii. Te zostały jednak szybko utrącone przez partyjnych kolegów z parlamentu, którzy w głosowaniu wyeliminowali Gove'a, w rezultacie czego na placu boju zostały mało znana wiceminister energii Andrea Leadsom oraz Theresa May. W międzyczasie w cień usunął się też Farage, który - uznawszy, że doprowadzając do Brexitu, ukończył swoją misję - zrezygnował z przewodzenia UKIP-owi (nie zrezygnował jednak z mandatu europosła, dzięki czemu nadal będzie mógł pobierać hojne wynagrodzenie od znienawidzonej Unii).

W tej sytuacji Leadsom pozostała jedyną pozostałą konkurentką May, która wspierała Brexit - choć jeszcze dwa lata wcześniej prorokowała, że wyjście z Wielkiej Brytanii będzie dla niej "katastrofą". Jako najbardziej konserwatywna polityk z tej grupy, jej kandydatura wzbudziła wśród partyjnych dołów. Ale szybko zaczęła tracić impet. Czołowe tabloidy - które poparły w referendum opcję "Leave" - poparły Theresę May, ogłaszając Leadsom jako zbyt mało wykwalifikowaną kandydatkę na premiera. Na dodatek, na jaw wyszedł fakt, że wiceminister energii "upiększyła" swoje CV: chwaliła się, że pracując w banku Barclay's zarządzała miliardami funtów; okazało się, że pełniła jedynie administracyjne (nie finansowe) funkcje. Ostatecznie pogrążył ją jednak wywiad dla dziennika "The Times", w którym sugerowała, że fakt bycia matką czyni ją lepiej wykwalifikowaną kandydatką od swojej rywalki (Leadsom potem oskarżała gazetę o przeinaczenie jej wypowiedzi, na co redakcja odpowiedziała publikując zapis audio rozmowy). Jej wycofanie
z wyścigu oznacza, że Wielką Brytanię z Unii ma wyprowadzić osoba, która się temu sprzeciwiała. Być może jeszcze większym paradoksem jest fakt, że zostanie premierem, nie zostając wybrana nawet w wewnętrznych partyjnych wyborach. Tymczasem jednym głównych zarzutów krytyków Unii było to, że kierują nią ludzie bez demokratycznego mandatu.

"To typowe dla wychowanych w elitarnych szkołach konserwatywnych polityków, którzy traktują nawet najpoważniejsze decyzje jako pewną grę, rytualny sport dla bogatych i elokwentnych dyletantów, którzy są na tyle błyskotliwi i sprawni retorycznie, że potrafią przedstawić swoje najbardziej egoistyczne manewry jako akty działania w imię zasad - i którzy nie ponoszą żadnego materialnego ryzyka, kiedy ich zagrywki okazują się klapą" - bezlitośnie podsumował sytuację publicysta "Guardiana" Rafael Behr.

W normalnych warunkach tak spektakularna zapaść partii rządzącej byłaby ogromną szansą dla opozycji. Jednak opozycja - a przynajmniej jej główna siła, czyli Partia Pracy - znalazła się w jeszcze gorszej sytuacji. Bolesnym ciosem dla labourzystów było opublikowanie tzw. raportu Chilcota, który w bezlitosny dla ówczesnego rządu Tony'ego Blaira (ale i dla całego politycznego establishmentu) sposób obnażył brytyjski udział w wojnie w Iraku. Interwencja była niepotrzebna, kosztowna, nieprzemyślana i nierozplanowana - orzekł raport.

Ale nie on był główną przyczyną kłopotów Labour. Podobnie jak u konserwatystów, wynik referendum stał się tu okazją do intryg, personalnych konfliktów i wewnętrznych porachunków. Wybrany w zeszłym roku lider partii Jeremy Corbyn - socjalista starej daty, apologeta Hamasu, krytyk NATO i populista - od początku nie cieszył się sympatią wielu partyjnych kolegów, którzy ze względu na jego radykalne poglądy uważali go za "niewybieralnego" w wyborach powszechnych. Dopiero zwycięstwo obozu Brexitu wywołało jednak otwartą rebelię w partii. Corbyn, choć zadeklarował się jako zwolennik pozostania w Unii, nigdy nie podszedł do swojej roli jako lidera kampanii "Remain" poważnie, a jego krytycy zarzucali mu wręcz, że sam głosował za Brexitem. Labourzystowski domek z kart zaczął sypać się już dzień po referendum. Ze swoich ról w "gabinecie cieni" Corbyna zrezygnowało ponad 20 polityków. Kilka dni później, reprezentanci PP w parlamencie przegłosowali - stosunkiem głosów 174 do 40 - wniosek o wotum nieufności dla swojego
lidera.

W tej sytuacji Labour czekają kolejne wybory szefa partii. W poniedziałek swoją kandydaturę ogłosiła Angela Eagle, jedna z byłych już członków gabinetu cieni. Ale to może być tylko początek intryg. Mimo że partyjne elity Corbyna wręcz nienawidzą, lider PP wciąż cieszy się znaczącym poparciem partyjnych dołów. Dlatego coraz częściej mówi się o możliwości wykluczenia Corbyna z listy kandydatów. Wszystko przez partyjne przepisy, które wymagają, by kandydat miał poparcie przynajmniej 20 procent działaczy zasiadających w klubie parlamentarnym partii. Obecny szef PP może mieć problem z uzbieraniem tylu podpisów. W rezultacie, partia miotana jest przez niezwykle silne animozje i coraz częściej mówi się o formalnym podziale ugrupowania - a nawet utworzeniu nowej formacji złożonej z centrystów obydwu głównych partii.

Wszystko to jest tylko wodą na młyn dla nacjonalistów ze Szkockiej Partii Narodowej (SNP). W czasie politycznej zawieruchy w Anglii Szkocja jest oazą stabilności, a coraz częściej za najbardziej wyważonego polityka w Zjednoczonym Królestwie uważana jest szefowa SNP - Nicola Sturgeon, której celem jest jego opuszczenie. Wkrótce ten cel może zostać zrealizowany, bo konstrukcja polityczna Wielkiej Brytanii - kolebki nowoczesnego parlamentaryzmu i demokracji, symbolu politycznej stabilności - okazała się tak mocna, jak domek z kart.

- Jako ktoś, kto patrzy na to od wewnątrz i obserwuje to od lat, jestem zaskoczony tym, co się stało - mówi Paweł Świdlicki, analityk ośrodka Open Europe w Londynie - Wszystko okazało się o wiele bardziej kruche, niż się spodziewano - dodaje.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (94)