Oto "Zielona granica". Ludzie mówią, co dzieje się przy zaporze
Polityczną burzę wywołał najnowszy film Agnieszki Holland "Zielona granica". Pojechaliśmy na Podlasie, by zapytać tych, którzy mieszkają na pograniczu, jak odbierają zamieszanie. O kryzysie migracyjnym przypomina tu huk Rosomaka lub lecącego śmigłowca. Niektórzy do kina chętnie by się jednak wybrali.
23.09.2023 | aktual.: 23.09.2023 12:52
W dniu kinowej premiery produkcji "Zielona granica", która już przed publikacją wywołała dużo emocji, na Podlasiu temat jest inny. Znów nie spadł deszcz. Mieszkańcy Tarnopola może i wygrzewają się na ławce pod wiejską świetlicą, ale nie zebrali się, by dyskutować o kinematografii.
Czekają tu na weterynarza, który ma niedługo przyjechać, by zaszczepić psy. Polityczne zamieszanie i oskarżenia o propagandowy wydźwięk filmu (co jak mantrę powtarzają politycy Prawa i Sprawiedliwości, a prezydent Andrzej Duda cytuje Straż Graniczną, rzucającą w kontekście filmu Agnieszki Holland hasło: "Tylko świnie siedzą w kinie") nie są tu tematem numer jeden. Sam film budzi jednak zainteresowanie.
- Jakby był gdzieś w pobliżu, to bym się wybrała - mówi nam jedna z mieszkanek regionu. Tym, którzy do Polski się dostają, chciałaby pomagać.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jeden z lokalnych rolników też chciałby zobaczyć film, ale w innym celu. By sprawdzić to, co w nim jest i skonfrontować z jego odbiorem pracy Straży Granicznej. On ją chwali.
Oficjalnie o filmie nie chcą mówić ci, którzy na granicy służą. Nieoficjalnie przyznają, że zmienić może się odbiór pracy mundurowych. Jedna z tutejszych aktywistek była już na pokazie filmu. Z politykami obozu rządzącego się nie zgodzi w ocenie tego, co jest w filmie i - przede wszystkim - co się dzieje na granicy. W dziele Agnieszki Holland widzi swoją codzienność.
Policja wciąż sprawdza
Miejscowi, zagadnięci o uchodźców i wojsko, zaczynają niechętnie - tłumaczą, że u nich jest spokój i w ogóle daleko od granicy. I mówią tak, choć od Białorusi w linii prostej dzieli ich niecałe 10 kilometrów. Z kolei na bagnach pobliskiego zalewu Siemianówka funkcjonariusze, strażacy i aktywiści wiele razy ratowali już migrantów.
Teraz ponoć na wsi cisza, "nawet policja już tak często aut nie sprawdza" - twierdzi jedna z kobiet czekających na weterynarza. "A bo ty gdzie jeździsz" - prostuje ją najstarszy z obecnych mężczyzn i przyznaje, że kontrole drogowe wciąż się zdarzają.
Policja i Straż Graniczna od początku kryzysu migracyjnego ustawiają na przygranicznych trasach punkty kontrolne. Często legitymowani są miejscowi i zwykli turyści - choć chodzi o to, by wyłapywać "kurierów", przyjeżdżających na polskie kresy po tych, którym z Białorusi udało się nielegalnie przedostać do strefy Schengen. Najczęstszy kierunek dalszej podróży to Niemcy, ale też Francja czy Skandynawia.
Senior spod świetlicy w Tarnopolu przyznaje też, że wojsko, policja i Straż Graniczna cały czas kursują ich wiejską drogą.
Przekonuje, że nikomu we wsi to nie przeszkadza i zaznacza, że nie wie, co się dzieje w Puszczy, poza jednym - nie ma po co iść do lasu, bo jest sucho, więc pod koniec września miejscowi wciąż czekają na upragniony deszcz i wysyp prawdziwków.
Żal tych ludzi
W pobliskiej Siemianówce brama na podwórko pani Barbary jest otwarta.
Kobieta przekonuje, że nie ma potrzeby jej zamykać, bo czuje się bezpiecznie. Słyszy od ludzi, że "przejścia" są, ale nie za często. Sama migrantów widziała dwa razy w życiu, ale to było w tamtym roku. Za to syn niedawno spotkał całą grupę, która maszerowała za Michałowem, czyli dobre 20-30 kilometrów od granicy.
Gospodyni z Siemianówki jest żal cudzoziemców, którzy nielegalnie przedostają się do Polski. Pomagania tym, którzy pomocy potrzebują, się nie boi.
- Jakby przyszli do mnie, to na pewno nie odmówiłabym pomocy - przekonuje. Zdecydowanie częściej niż cudzoziemców widać w okolicy za to funkcjonariuszy, którzy patrolują granicę.
Pani Barbara przyznaje, że wozy terenowe, ciężarówki i śmigłowce pojawiają się codziennie.
Pytamy, czy chce obejrzeć film Agnieszki Holland. - Jakby był gdzieś w pobliżu, to może bym się wybrała - zastanawia się.
Zobacz także
Na polu przy zaporze
Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Siemianówki, pod Krynkami, tuż przy wybudowanej za ponad 1,5 miliarda złotych zaporze, Jacek Słoma sieje pszenżyto.
Jego pole i graniczny płot dzielą tylko droga techniczna naszpikowana elektroniką. Słoma to rolnik z Krynek, ale też społecznik z Instytutu Suwerennej, dla którego liczą się wartości patriotyczne. Docenia pracę polskich mundurowych i wybudowanie płotu na granicy.
- Dwa lata temu, jak to się wszystko zaczęło, żona zabrała dzieci z Krynek i pojechała do Białegostoku. Starsi ludzie nie wychodzili z domów, bo przez nasze wioski, także nocą, przetaczały się grupy cudzoziemców - wspomina Słoma i zwraca uwagę na panujący teraz spokój.
Mówi, że dzieci bez obaw mogą bawić się przed domem, a w nim i jego rodzinie widok żołnierzy w sklepie nie wzbudza obawy. Zdarza mu się nawet wysiąść z traktora i w przerwie od prac polowych zamienić słowo z żołnierzami patrolującymi granicę tuż przy jego ziemi.
Film Holland zamierza obejrzeć, by skonfrontować go z tym, co sam widział.
Jak relacjonuje, jeszcze przed budową zapory w okolicy spotykał migrantów i nawet oferował im pomoc, z której - jak mówi - nie chcieli skorzystać.
- Oni przybyli w konkretnym celu, oferowali pieniądze i chcieli podwózki, a nie kanapki i termosu z herbatą - przekonuje rolnik z Krynek. Dziś, jak twierdzi, w pobliżu jego miejscowości ruch migracyjny zamarł.
- Trwa rykowisko, jelenie ryczą niepłoszone całą noc, co oznacza, że żadnego ruchu w lesie nie ma - dedukuje. Wie, że kryzys migracyjny wciąż trwa. Próby przejść zdarzają się w położonej bardziej na południe części Podlasia - na odcinkach rzecznych i bagiennych, gdzie nie powstała zapora. Tak jest między innymi w pobliżu Białowieży.
Zobacz także
Dwa ciała
W sercu Puszczy Białowieskiej miejscowi mówią, że cały czas coś się dzieje - bo nad głowami codziennie wojskowe helikoptery, a na drogach wojskowe Rosomaki.
Podobno zdarzają się też grupy migrantów, którym uda się przedostać przez luki w zabezpieczeniach granicznych. To może obecnie nie codzienność, ale nadal są takie sytuacje, że obcokrajowcy przechodzą na polską stronę i szukają dalszej drogi na Zachód, błądząc po białowieskich ulicach.
Skrajnym przypadkiem, który odbił się szerokim echem, było wtargnięcie w polską przestrzeń powietrzną białoruskich śmigłowców. Sprawę jako pierwsza nagłośniła Eliza Kowalczyk - mieszkanka Białowieży i aktywistka, która niemal każdego dnia jest w terenie.
Jak mówi, ciężko policzyć, ile osób spotkała w lesie i ilu pomogła. Jedno wie dobrze - na czas nie dotarła do dwóch - w Puszczy Białowieskiej dwukrotnie znalazła ciała uchodźców.
Z perspektywy Kowalczyk tylko pozornie jest spokojniej - wie, że po drugiej stronie granicy cały czas są ludzie. W jej ocenie służby przyjęły teraz taktykę, by być jak najbliżej zapory i już tam nie przepuszczać tych, którym uda się przedrzeć przez granicę, ewentualnie stosować tzw. push-backi.
Konsultacje i ich brak
Eliza Kowalczyk była na prapremierze "Zielonej granicy".
W filmie widzi swoją codzienność. - To jest moje życie, nic nowego. Każdy pomagający może odnaleźć w nim siebie - przyznaje i podkreśla, że Holland wielokrotnie konsultowała się z aktywistami.
Mieszkanka Białowieży żałuje jedynie, że po wyjściu z kina - jak w przypadku innych filmów - nie może po prostu wrócić do normalności. Sprawą żyje codziennie. Już przygotowuje zapasy, bo idzie zima, która w Puszczy bywa wyjątkowo mroźna.
Reżyserka nie konsultowała się natomiast ze Strażą Graniczną - tak twierdzi (w rozmowie z Polską Agencją Prasową) rzeczniczka tej formacji porucznik Anna Michalska.
Funkcjonariuszka podkreśla, że nikt nie prosił o "merytoryczne konsultacje", a sceny, które zdążyła zobaczyć w filmie "Zielona granica", nazywa pomówieniami i mijaniem się z prawdą.
W Podlaskim Oddziale Straży Granicznej służy około dwóch tysięcy funkcjonariuszy, wspieranych przez cztery tysiące wojskowych i kilkuset policjantów.
Pogranicznicy oficjalnie o filmie Holland nie chcą i pewnie nie mogą się wypowiadać.
Nieoficjalnie mówią, że boją się jednego - że zmieni się odbiór społeczny ich pracy. Niechęci do munduru - na Podlasiu - nie widać.
Dla Wirtualnej Polski Adam Janczewski