Po co nam ta Ukraina? [OPINIA]
Wojna Rosji przeciwko Ukrainie spowszedniała. Polacy dostrzegli, że pomoc kosztuje i wymaga poświęcenia z naszej strony. Wahadło ruszyło w drugą stronę - pisze dla Wirtualnej Polski były ambasador Jerzy Marek Nowakowski.
01.01.2024 17:00
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Przed rokiem mieliśmy falę entuzjazmu. Niemal ze wszystkich stron politycznych barykad dzielących Polskę płynęły głosy o wieczystym sojuszu albo wręcz unii polsko-ukraińskiej. Rządzący wówczas PiS już się szykował na to, że zajmie poczesne miejsca na trybunie honorowej podczas defilady zwycięstwa w Kijowie. A państwowe koncerny zaczną zarabiać krocie na odbudowie Ukrainy. Oczywiście to wszystko miało się wydarzyć samo z siebie.
Przecież - to prawda - byliśmy tymi, którzy najszybciej pospieszyli z pomocą wojskową i finansową. Przecież - to już zasługa społeczeństwa obywatelskiego - przyjęliśmy miliony uchodźców z Ukrainy. Dla rządzących wyrazy wdzięczności ze strony ukraińskich polityków miały być i były "politycznym złotem".
I nagle, gdzieś od wiosny 2023 roku złoto zamieniło się w tombak, a w relacjach z Ukrainą coś zaczęło zgrzytać.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Oddaliła się perspektywa zwycięstwa Ukrainy. Propagandowe opowieści o tym, że jeszcze wyślemy 10 czołgów albo kilkadziesiąt armat i przerażona armia rosyjska ucieknie gdzieś pod Władywostok jakoś dziwnie rozmijały się z realiami frontu. Polacy zaczęli być zmęczeni opieką nad uchodźcami, często goszczonymi we własnych domach. Na dodatek okazało się, że Ukraina ma własne interesy gospodarcze i polityczne. Zamiast wygłaszać nieustannie opowieści o wdzięczności, chce wysyłać do nas swoje zboże, produkty przemysłowe, a ukraińskie firmy przewozowe konkurują z naszymi.
Wojna Rosji przeciwko Ukrainie spowszedniała. Polacy zaś przestali myśleć o niej w kategoriach wielkiej wyprawy na Kijów. Dostrzegli, że pomoc kosztuje i wymaga poświęcenia z naszej strony. Wyciąganie korzyści ze współpracy z Kijowem wiąże się z koniecznością inwestowania, a czasem też asertywności. To zaś kłóciło się z ideą propagandowego korzystania z "politycznego złota". Wahadło ruszyło w drugą stronę. Nagle - w przekazie oficjalnym - Ukraina okazała się partnerem niewdzięcznym, a wręcz nieuczciwym.
Polityczny realizm i planowanie długofalowe jest tym, co wychodziło rządzącym zdecydowanie najgorzej. A emocje zagrały również po stronie ukraińskiej. Podczas konferencji prasowej 19 grudnia prezydent Zelenski najdłużej i najbardziej emocjonalnie odpowiadał właśnie na pytania dotyczące relacji z Polską.
"Rozwiązanie było banalnie proste"
- Zrozumcie, blokada naszej granicy [dla zboża] to nie kwestia robienia biznesu w czasie wojny, tu chodzi o nasze podstawowe utrzymanie - zaznaczył prezydent, wyjaśniając, że w tym czasie jego kraj miał zablokowany korytarz morski, problemy ze Słowacją i Węgrami. Dodał, że w wyniku sporu z Polską Ukraina zaczęła tracić także poparcie polityczne na Zachodzie.
Jako przykład pozytywny podał relacje z Rumunią: - Na szczęście pojawiła się rozumna Rumunia i prezydent Klaus Iohannis pomógł naszym rolnikom wyżyć. U niego w kraju też były problemy z tego powodu, u niego też protestowano. Uważam, że on zaprezentował się jak silny lider, który postawił na pierwszym miejscu wartości, a dopiero potem pieniądze.
Odpowiedzią były dość kostyczne uwagi prezydenta Dudy, który pytany o słowa Zelenskiego w wywiadzie radiowym nie przyjął argumentacji swojego ukraińskiego odpowiednika. Co groźne, w debacie politycznej w Polsce coraz częściej pojawiają się komentarze o tym, że szybkie przyjęcie Ukrainy do Unii Europejskiej nie leży w naszym interesie.
Trudno ukryć, że w tym sporze piłka jest po naszej stronie. W kwestii zboża rozwiązanie było banalnie proste. Zamiast liczenia na szybki koniec wojny, co było raczej brakiem realizmu, należało zainwestować w rozwój infrastruktury kolejowej i portowej do obsługi tranzytu. Dogadać się z Brukselą w kwestii unijnego wsparcia finansowego polegającego na dopłatach, tak by ukraińskie produkty rolne w Gdańsku kosztowały tyle samo co w Przemyślu. Przyjąć założenie, że tranzyt ukraińskich towarów przez Polskę będzie trwał przez lata, nawet w razie zakończenia wojny. Przecież południe Ukrainy jest zaminowane i zdegradowane przyrodniczo, a po Morzu Czarnym pływają tysiące min morskich. Zanim szlaki transportowe powrócą do normalnego poziomu będą musiały minąć lata. A na tranzycie można zarabiać.
Paradoksalnie zadowoleni byliby wszyscy, bo im więcej zarobi Ukraina, tym mniej europejscy (w tym polscy) podatnicy będą musieli dopłacać do Kijowa. A nasze porty i nasze koleje mogły na tranzycie zarobić. Tymczasem zarobili pośrednicy, którzy wpuścili zboże i nie tylko zboże na polski rynek.
"Wykazaliśmy się mentalnością Kalego"
To samo dotyczy blokady granicy. Tutaj wykazaliśmy się typową mentalnością Kalego. Kilka lat temu robiliśmy dziką awanturę we Francji i w Niemczech, gdy zażądano, aby polscy transportowcy działali według reguł państw zachodniej części Unii. Nie chodziło tylko o pensje, ale choćby o to, by kierowcy z polskich firm nocowali w hotelach, a nie w kabinach ciężarówek. Uznawano nasze firmy za nieuczciwą konkurencję, dokładnie tak samo jak blokujący granicę mówią o firmach transportowych z Ukrainy. Jest wszakże jedna drobna różnica: Ukraina toczy śmiertelną wojnę i jest na granicy stoczenia się do roli państwa upadłego. Setki ciężarówek zablokowanych na granicy to nie jest zwyczajna walka ekonomiczna, tylko kopanie leżącego.
Hasłem polskiego rządu powinno być dzisiaj: "Dyplomacja, głupku!". Bo ogromna część kłopotów, jakie mamy, jest wynikiem zapaści dyplomatycznej i polityki propagandowej. Tak, mamy obowiązek bronić interesów naszych rolników, naszych firm transportowych i dziesiątek innych. Bo ukraińska konkurencja uderza w firmy sektora stalowego, w hodowców kurczaków etc. Realistyczna polityka polega jednak na wyważaniu racji. Klęska Ukrainy czy nawet jej przekształcenie się w państwo upadłe, niezdolne do samodzielnego bytu, stanowi dla Polski zagrożenie o charakterze egzystencjalnym. Nie trzeba nadmiernie wysilać wyobraźni, by zrozumieć jak by wyglądała atrakcyjność ekonomiczna i polityczna Polski, gdyby od Braniewa po Przemyśl na naszej granicy stały wojska Putina (albo dowolnego jego następcy).
Niewiele lepiej byśmy się czuli, mając za wschodnią granicą Ukrainę niechętną nam, przekonaną, że to Polacy w najtrudniejszym momencie wbili jej nóż w plecy albo co najmniej nie podali pomocnej dłoni. I Białoruś odgrodzoną murem - być może niezbędnym obecnie, ale będącym widomym symbolem klęski naszej polityki wschodniej.
Zobacz także
Ukraina i Białoruś w UE i NATO "warunkiem niezbędnym"
Projektując politykę Polski wobec Ukrainy, warto sięgnąć po doświadczenie niemieckie. Niemcy byli najbardziej konsekwentnym zwolennikiem wejścia Polski do Unii Europejskiej i NATO. A obawy o zalanie rynku tanimi polskimi produktami były tam równie duże jak obecnie obawa przed konkurencją ukraińską w Polsce. Tyle że dopiero po rozszerzeniu NATO i Unii Berlin zaczął upominać się o status lidera Europy. Bo z marchii pogranicznej Zachodu w epoce zimnej wojny Niemcy stały się krajem położonym w środku strefy pokoju i dobrobytu.
W koncepcji Jerzego Giedroycia czy Zbigniewa Brzezińskiego niepodległa Ukraina była kluczowym gwarantem polskiej niepodległości. Obecnie wypada tę koncepcję rozwinąć.
Ukraina i Białoruś w Unii Europejskiej i NATO są warunkiem niezbędnym, by Polska pozbyła się przekleństwa bycia "przedmurzem", a stała się rzeczywiście silnym państwem. Spory z Ukrainą należy rozwiązać jak najszybciej na drodze dyplomatycznej i w formacie europejskim, a nie tylko dwustronnym.
Banał. Być może. Ale czas nagli. A właśnie czas jest w polityce walutą najcenniejszą.
Jerzy Marek Nowakowski dla Wirtualnej Polski
Jerzy Marek Nowakowski jest historykiem, był ambasadorem RP na Łotwie (2010-14) oraz w Armenii (2014-17), w latach 1997-2001 pracował jako podsekretarz stanu w KPRM. Od 2020 roku jest prezesem Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego.